Strony

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Hal Duncan "Welin" i "Atrament" - cytaty

O Welinie już pisałam, czas na kilka cytatów.

Z "Atramentu":
" - Pusta kartka ma w sobie wielki potencjał, nie sądzisz? Jako pisarz? Na tym... podłożu za pomocą atramentu można stworzyć wszystko. Milion słów czeka na wyczarowanie lekkim muśnięciem pióra po papierze. I nawet jak już wyryjesz swoją wersję porządku na czystej tabliczce, między słowami zawsze pozostaną wolne przestrzenie, możliwości, które można wyczytać między wierszami. - Uśmiechnął się. - Uważasz, że mówię metaforami. Chyba tak. Staram się wyrażać w zrozumiały dla ciebie sposób. Historia nie biegnie prostą linią od początku do końca. Może być - i bywa - opowiedziana w różny sposób przez różnych pisarzy, z których każdy wybiera własną ścieżkę i dodaje jej drugi wymiar. Ta sama historia może być - i jest - przekazywana w różny sposób przez kolejne pokolenia. Następcy poprawiają wersję poprzedników, wznoszą własne konstrukcje na szczątkach przeszłości, nowe warianty nadają historii trzeci wymiar. Kiedy potem ją czytamy, podążając szlakiem atramentu, poruszamy się w trzech wymiarach, mkniemy naprzód, skaczemy do tyłu, zbaczamy tu i tam, zastanawiając się, jak mogło być inaczej, kopiąc w złożach osadowych opowieści, martwych prawd ukrytych pod nowym tekstem. To metafora czasu. Taka jest natura Welinu. Czas ma trzy wymiary, podobnie jak przestrzeń. " s. 10

"Księga Wszystkich Godzin - mówi Johann. - Księga wszystkiego, co kiedykolwiek zostało lub nie zostało spisane, nie tylko nasza historia, nie tylko nasza przyszłość, ale każda historia, każda przyszłość. Spisana w języku aniołów. Żywym języku. Logosie. Słowie Bożym. Mowie. Spójrz na nią, Lisie. Oto co zobaczył pierwszy szaman, kiedy spojrzał w ogień ukradziony z nieba. Oto kształt wszystkiego." s. 212

"Finnan wyciąga paczkę cameli z tylnej kieszeni drelichów, zapala papierosa. Pierwszy haust niefiltrowanej trucizny daje lekkiego kopa, jakby stary pies gramolił się z legowiska, żeby powitać pana: 'Hej, to znowu ty?' Zawsze lubił nikotynę; dzięki niej zyskiwał cierpliwość świętego i płuca grzesznika." s. 353

"Jack słucha uważnie, kiedy Pieczorin wymawia imię, które człowiek może wypowiedzieć jedynie z ostatnim tchnieniem. 'Y' - język sięga do podniebienia, jakby chciało się przłełknąć ślinę, czy krew albo splunąć. Pierwsze 'H' to ostry wdech przez suche, zaciśnięte gardło, kiedy pierś unosi się w spazmach paniki, zrozumienia, nagłego 'O Boże!' - gdy już się wie, że nadchodzi śmierć. 'W' złączonych warg, nie zamkniętych, tylko lekko ściągniętych z bólu i oszołomienia. Pierwsza część tego słowa, 'YHW' to ostatnie zaczerpnięcie tchu, życia.
Później powietrze uchodzi przez rozluźnioną krtań chrapliwym drugim 'H', przedłużonym do 'HHHH', które powoli cichnie do 'hhhh' i po chwili całkiem milknie.
YHWH.
I zapada cisza po tym słowie, które jest Sekretnym Imieniem Boga.
Jack zamyka zmarłemu oczy, pozwala jego głowie opaść na bok.
Jeśli bogowie mogą umrzeć, to Śmierć jest bogiem bogów, myśli." s. 523

 
Z "Welinu":
"Prawie wszyscy mają jakiś rodzaj piętna, powiedział Finnan. W niektórych jest wyciśnięte tak głęboko, że sami zapominają, kim są, bo liczy się tylko ten mały znak. Widać go w powietrzu wokół nich, czuć na wietrze. W sercach mają dziurę, która prowadzi prosto do piekła, prosto do nieba, a to, co znajdują po drugiej stronie, jest tak jasne, tak mroczne, tak cholernie czyste, że pozwalają, by nad nimi zapanowało i chodziło po świecie w ich ciałach. Anioły i demony." s. 73

"I choć wiemy, że kiedy ta chwila się skończy (bez cienia wątpliwości, bo w ostrym świetle tego letniego południa nie ma cieni, tylko bardzo małe tuż pod naszymi stopami), nastąpi zagłada, która roztrzaska sielski spokój (bo zawsze tak się dzieje, w życiu czy w wieczności), wiemy również, że gdzieś tam ucieka Tammuz. Ucieka z każdego czasu, z każdego grobu. Mimo to opłakujemy go, zaginionego boga Sumeru, tak jak płaczemy nad nad wszystkimi utraconymi dniami letnich miesięcy.
A on nadal biegnie, pędzi, skacze, uchwycony w chwili, nieuwięziony w micie, przez pola straconych dni, daleko od pylistej drogi, wzdłuż rzeki kruków i królów, rzeki głosów i obrazów żywych i umarłych; wokół niego rośnie sitowie, krzewy, drzewa i maki." s. 146


Numeracja z książek z serii "Świat wyobraźni".

piątek, 27 sierpnia 2010

Dziś nie o książkach

Bo ileż można. O Krzysiu też nie. Będzie o ciuchach. Jutro mamy imprezę, wesele, a ja jakiś czas temu zrobiłam przegląd garderoby i stwierdziłam, że w wizytowe ciuchy wyposażona jestem nader skąpo. Toteż poprzeglądałam allegro i wyrwałam długą, wizytową, srebrno-beżową suknię. Boska. Ale jak przyszła i ubrałam się w nią, stwierdziłam, że super, ale ona jest za długa, za wizytowa, za srebrna i to w ogóle nie mój styl.

Przypomniałam sobie więc, że w szafie leży mi srebrna bluzeczka z golfikiem i dekoltem łezką, szykowna, kupiłam ją też na wesele, do tego miałam szary kostiumik. Marynareczka (nie lubię słowa żakiet) jest ok, tyle że w spodnie mieszczę się z trudem na wdechu (bo ja lubię jeść), więc odpadają, trzeba dokupić dół.
Wymyśliłam białe spodnie. Trzy dni ich szukałam - bezskutecznie, bo chciałam tańsze niż 150 zł (no co za jakieś ceny w tych butikach kosmiczne, no!). W końcu w rozpaczy weszłam do chińskiego sklepu i wyszłam ze spódniczką, za kolano, białą w szaro-czerwone wzorki. Rozmiaru, uwaga, uwaga, usiąść co wrażliwsi, 46! Od kompletnej depresji uratował mnie tylko fakt, że to chińskie 46, he, he. No i w rozmiar 38 też wlazłam, tylko mało komfortowo się czułam.
Ucieszona wróciłam so domu, przymierzyłam kieckę, wyciągnęłam z szafy bluzkę, założyłam i... zgnębiona popatrzyłam na siebie w lustrze. Elastyczna bluzeczka kupowana na szczupłą dziewoję, na ładnie zaokrąglonej mamusi opinała się niemiłosiernie.
Dziś podjęłam więc poszukiwania bluzki. Czerwonej, bo mam przepiękne czerwone buty. CH w Czeladzi przeszłam całe, CAŁE, kto był, to wie, oba pasaże, czerwone bluzki niby są wszędzie, ale każdej coś brakuje. W końcu dostałam. W OSTATNIM sklepie. Prześliczna, bez rękawów, z kołnierzykiem, w delikatny kremowy wzór, cudeńko. To nagroda za tyle łażenia. W dodatku była przeceniona, hura :)

Toteż wbijam się jutro w spódnicę, bluzkę i czerwone buty i zamierzam się dobrze bawić na weselu!

P.S. Obrazek przypadkowy, może wkleję coś po weselu :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

"Na zakręcie: Agnieszka Osiecka we wspomnieniach" Bartosz Michalak

Książkę przeczytałam całkiem przypadkowo, ot, na spotkaniu biblionetkowym wpadła na mój stosik, to wzięłam. Czasem lubię sobie zajrzeć do takich wspominkowych, biograficznych, autobiograficznych pozycji zajrzeć, są wśród nich perełki. Tu perełki nie wydłubałam, owszem, bardzo ciekawa pozycja poprzez swoją konstrukcję - krótkie akapity, dialogi, wspomnienia, autorstwa różnych osób, poukładane mniej więcej chronologicznie (dzięki czemu widać różne interpretacje tych samych wydarzeń), w tym samej Agnieszki Osieckiej, jej przecież nie mogło tam zabraknąć. Tyle że ja, choć Osiecką znam i lubię, nigdy się szczególnie czy specjalnie nie zachwycałam. Jej piosenki są świetne, wszyscy je znają, lubią, ja też. Lubię i tyle. Letnio. Toteż nie doszukiwałam się w jej tekstach niczego. Książka udowadnia, że można znaleźć, i to niejedno. Jak się lubi, oczywiście. Lubi gorąco, a nie letnio.

Natomiast moja siostra przeczytała, oddała mi i z rozmarzeniem w głosie rzekła: - jak znajdę w księgarni, to sobie kupię. No i proszę, ona lubi gorąco.

P.S. W Opolu jest przepiękny pomnik Osieckiej:
Ocena: 4/6.

środa, 25 sierpnia 2010

"Krótka historia prawie wszystkiego" Bill Bryson

Źle tę książkę przeczytałam, bo powinnam potraktować ją poważnie, podejść z powagą i zaciekawieniem i dowiedzieć się prawie wszystkiego o prawie wszystkim. I na dokładkę jeszcze to prawie wszystko zapamiętać. Natomiast ja wzięłam to jak beletrystykę i wciągnęłam jak Millenium Larssona. Fantastyczna ilość danych, cyfr, dat, odkryć budzi podziw, owszem, ale (jak dla mnie) jest tylko tłem do czegoś innego: do pokazania, jak ludzkość podchodzi do badań naukowych. A podchodzi przeróżnie: z pietyzmem, pieczołowicie, niedbale, skrupulatnie, z błyskami geniuszu i tak dalej i tak dalej. Obłęd!

Swoją drogą, jeśli chodzi o przeróżnego rodzaju fakty, to można dowiedzieć się mnóstwa ciekawych rzeczy. Na przykład, dlaczego nie posłaliśmy jeszcze misji załogowej na Marsa, pomijając już fakt braku funduszy, otóż uśmiercilibyśmy kosmonautów:
"[...] ich DNA zostałoby zniszczone przez wysokoenergetyczne cząstki promieniowania słonecznego, przed którymi nie mogliby być skutecznie chronieni." [1]

Zresztą w ogóle program eksploracji kosmosu, po euforystycznym zachłyśnięciu się zdobyciem Księżyca, zdechł, uwiądł i oklapł haniebnie:
"Nie możemy nawet szybko odtworzyć “Saturna”, ponieważ - niepodzianka - jego plany konstrukcyjne zostały zniszczone w ramach odchudzających porządków w NASA." [2]

Niektóre dane szokują:
"Jeden kilogram CFC* potrafi schwytać i zniszczyć 70 000 kilogramów atmosferycznego ozonu. Związki CFC są również bardzo trwałe - średnio licząc, molekuła CFC może przetrwać w atmosferze około 1000 lat, przez cały czas niszcząc ozon." [3]
*chlorofluorowęglowodory

No a propo’s wspomnianych wcześniej badań naukowych mam słodki, starannie wydłubany cytacik, o proszę:
"Poszukiwanie nieznanych form życia nie polega wyłącznie na podróżowaniu do odległych lub odludnych miejsc. W książce “Życie. Nieautoryzowana biografia” Richard Fortey pisze o odkryciu archaicznej bakterii na ścianie wiejskiego pubu, “na którą całe pokolenia bywalców oddawały mocz”. Wydaje się, że takie odkrycie wymaga sporej dozy szczęścia w połączeniu z pewną dawką samozaparcia i zapewne jeszcze jakichś bliżej nieokreślonych cech u badacza." [4]
Szapoba, panie i panowie, to badacz przez duże B!

I tym optymistycznym akcentem chciałam zachęcić z całych sił, bardzo dobra książka.

Ocena: 5,5/6

Krótka historia prawie wszystkiego NOWE WYDANIE!!! [Bill Bryson, Jacek Bieroń]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

---
[1] Bill Bryson, “Krótka historia prawie wszystkiego”, tłum. Jacek Bieroń, Wydawnictwo Zyski S-ka, Poznań 2006, s. 37
[2] Tamże, s. 217
[3] Tamże, s. 165
[4] Tamże, s. 379

-

wtorek, 24 sierpnia 2010

Za wolno czytam, za mało mam czasu

W dziedzienie książek jestem wyjątkowo usystematyzowana. Mam zeszycik, gdzie wpisuję przeczytane książki alfabetycznie (wg autorów), zresztą prowadzę go od ładnych parunastu lat. W biblionetce oceniam wszystkie przeczytane książki. Mam plik, gdzie wpisuję swoje lektury chronologicznie. I w tym właśnie pliku innym kolorem zaznaczam sobie te tytuły, które już opisałam na blogu. Powoli zblizam się do stanu, gdzie wszystkie tytuły z ostatnich trzech, czterech miesięcy będą pokolorowane - co jest dla mnie stresujące, bo jak zestawicie sobie to z tym, że staram się (staram, nie zawsze mi wychodzi!) zamieścić codziennie jedną notkę, to łatwo wydedukować, że niebawem skończą mi się książki do opisywania. No, te świeżo przeczytane. Ech, wzdech. I co teraz? Szybciej czytać? Nie da się, przy rocznym maluchu i pełnym etacie.

Trzeba będzie sięgać w zamierzchłe czasy, a to już nie będzie całkiem recenzja, a bardziej impresja, jak to o “Wirze pamięci”.
Poproszę o nieco dłuższą dobę, tak ze dwie godzinki! :)

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

"Zew ciszy" Joe Simpson

Pożyczyłam książkę zachęcona świetną recenzją, przeczytałam i uznałam, że Joe Simpson napisał rzecz szczerą i wciągającą.

Ale po kolei.

Literatura wysokogórska rządzi się chyba jakimiś własnymi prawami, ma ten swój klimat niepowtarzalny i pociągający. To ta tajemnica, która każe wspinaczom pędzić na szczyty, niedostępna zwykłym śmiertelnikom, którzy z rozdziawioną buzią z dołu przypatrują się tym podniebnym gimnastykom i w głowę zachodzą, o co im chodzi, dlaczego ryzykują zdrowie i życie. Joe, chociaż jest alpinistą, o dziwo, też nie zawsze wie. Czasem myśli, że to dlatego, że kocha góry. Ale miłość znika, gdy pojawia się strach:
"Te niekończące się chwile w Boliwii latem 1998 roku, kiedy w ciemności usłyszałem huk lawiny, spowodowały, że przestałem kochać góry".[1]
Czytam dalej i okazuje się, że to nie miłość, tylko żądza ekstremalnych emocji:
"Wspinaczka rzadko kiedy ma sens, ale prawie zawsze dostarcza emocji".[2]
Ale jednak nie, nie chodzi o emocje, a o poczucie, że się jest bogiem:
"W momencie, w którym odkryłem, że jestem wystarczająco silny mentalnie i fizycznie, aby pokonać przeszkody na drodze przede mną, ogarnęła mnie niepohamowana radość i zrozumiałem, że oto znalazłem powód, dla którego tam byłem".[3]
No i które z powyższych zdań jest prawdziwe? Wszystkie, żadne, któreś tam. Tego nie wie sam autor i przyznaje się do tego z pełną szczerością. On sam szuka sensu i celu w tym, co robi. Koleżanka, gdy jej wspomniałam o książce, zapytała “mam nadzieję, że na pytanie, dlaczego chodzi po górach, nie odpowiada: - Bo są”. Otóż autor niebezpiecznie zbliża się do takiego stwierdzenia właśnie. Drąży, myśli, analizuje, roztrząsa swoje pobudki - i nie wie, wciąż nie wie!
Dobrze, że nie przekazuje nam prawdy objawionej, tylko swoje wątpliwości i poszukiwania, staje się dzięki temu bliższy czytelnikowi. Do tego dorzuca opis gór, tras, wspinaczek. No i te ogromne ilości nazwisk osób, które tam zginęły, w górach... To czasami przygnębiające.

Ocena: 4,5/6.
 
---
[1] Joe Simpson, "Zew ciszy", tłum. Gabriela Czulak, Paweł Cybula, Marcin Matysik, Dorota Warzybok, Wydawnictwo Stasikówka, Katowice 2008, s. 32
[2] Tamże, s. 54
[3] Tamże, s. 88

niedziela, 22 sierpnia 2010

"Gorąca krew" - wyniki losowania!

Tym razem zamiast tradycyjnie wycinanych karteczek z nickami, postanowiłam posłużyć się stroną random.org. Powód prozaiczny - moja mała prywatna maszyna losująca już poszła spać.
Jak widać po lewej, wylosowany numer to 6, szósty komentarz pod przedmiotową notką napisała Clevera! Serdecznie gratuluję, liczę na recenzję (ale to nie jest obowiązkowe!) i bardzo proszę o przesłanie swoich namiarów na adres agnes.aqnes@gmail.com.

Z innych wieści: Krzyś po roczku przeszedł jakąś okropną wysypkę, wyglądał przez trzy dni jak  mały cętkowany jagular, nie wiadomo czy to uczulenie, czy jakiś zaraz, tak czy siak, dostał leki na jedno i na drugie, cętki zeszły. Zostały tylko ślady po komarach.
A my za tydzień idziemy na wesele. Pewni jesteśmy jedynie terminu, bo tak poza tym to: nie wiemy, co mamy sprezentować nowożeńcom, ja nie wiem, w co się ubrać, nie wiemy, czy wziąć Krzysia ze sobą, czy zostawić siostrze... Tak totalnie niezorganizowana dawno nie byłam, ech. Ale czytanie dobrze mi wchodzi, wzięłam na tapetę Trudi i lecę z koksem :)

sobota, 21 sierpnia 2010

"Mała zła czarownica" Václav Čtvrtek

Kto zna bajkę o Rumcajsie, Hance i ich synku Cypisku? Wszyscy, prawda? A o Żwirku i Muchomorku też słyszeliście? Autorem tych opowieści, pięknie przeniesionych na ekran telewizyjny jest Václav Čtvrtek (czy to nie nasz polski czwartek?). Napisał też uroczą bajkę o królewnie, która stała się czarownicą, o starej czarownicy, o diable, o... i dalej nie pamiętam. Utkwiły mi za to w pamięci wyjątkowe ilustracje (o czym będzie dalej).
Na szczęście istnieje internet i wyszukiwarka, która zaprowadziła mnie do bloga, którego autorka dzieli się wspomnieniami na temat tej właśnie książki. Blog Justyny Sobolewskiej o wychowywaniu przez czytanie, jest świetny i jeszcze do niego wrócę. Powracając natomiast do "Małej złej czarownicy", przypomniałam sobie z grubsza fabułę. Oto starej czarownicy Agacie kończy się czas, przez który wolno jej było przebywać na ziemi, a z piekła już wysłano po nią diabła Mieszuna. Czarownica jednak wymyśla fortel, który pozwoli jej pobyć dłużej na ziemi - znajdzie młode dziewczę, zamieni ją w czarownicę, co pozwoli kiedyś Mieszunowi wrócić do piekła nie z jedną, ale z dwiema czarownicami. Nieszczęśnicą jest śliczna i niewinna księżniczka Marietka. Na ratunek wyrusza narzeczony Marietki, książę Marianek oraz jej służąca, Tereska, a czytając książeczkę możemy się dowiedzieć, czy im się udało, co stało się z Marietką i jak zmienił się diabeł Miechun.

Książeczka ładna, ale najpiękniejsze są ilustracje. Jak dowiedziałam się z komentarzy pod notką na podanym wyżej blogu, autorem jest Stasys - przyznam się bez bicia, że nie znałam jego nazwiska, ale jego rysunki, obrazy, grafiki, są tak wyjątkowe i charakterystyczne, że z całą pewnością spotkałam się z nimi nie tylko w opowieści Čtvrtka, ale i na plakatach filmowych, teatralnych czy na okładkach innych książek. Zajrzałam na stronę Stasysa i w sekcji ilustracji do książek znalazłam dwie pochodzące właśnie z “Małej złej czarownicy”, jedna to prezentowana już okładka (toteż tylko link  zapodam) a druga pochodzi już z książki.


 Widzimy tu czarownicę Agatę, która w misie z wodą zaprawioną jakimiś tajemniczymi proszkami (coś jak kryształowa kula) podgląda, co się dzieje z diabłem Mieszunem. Jeszcze jedną ilustrację znalazłam u p. Sobolewskiej - gdzie mamy przegląd prawie wszystkich postaci występujących w książeczce: w środku Tereska, po prawej Agata i Mieszun, po lewej królowa (wszak w każdej takiej bajce musi być i królowa) oraz królewicz Marianek z księżniczką Marietką.

A pamiętam jeszcze klejnoty, jakimi była obdarowana królowa, przerysowywałam je potem starannie w moim pamiętniku...  Przypomnę sobie niedługo jeszcze więcej, bo książkę zamówiłam sobie w antykwariacie. Z sentymentu.

Ocena: 5/6.

piątek, 20 sierpnia 2010

"Światło" M. John Harrison

Seria "Uczta Wyobraźni" ma to do siebie, że drukuje nietuzinkowe książki. Nie wszystkie mi się podobają, ale wszystkie są w jakiś sposób nowatorskie. A “Światło”? No własnie nie wiem na pewno. Niby nowe, ciekawe, ale wciąż podczas czytania miałam uczucie, że to już było, żektoś już miał taki styl, że widziałam podobne koncepcje... ale gdzie, u kogo? Nie pamiętam ani w ząb.
O czym to jest?
O trzech osobach, którym towarzyszymy. Michael Kearney to ktoś z naszego czasu, uczony na progu wyjątkowego odkrycia. Nękany przez demona z przyszłości, a może z głębin swojego umysłu, miota się jak szalony, uciekając, zabijając i znowu uciekając.
Seria Mau Genlicher jest już w roku 2400, to złożona osoba, dosłownie, bo z człowieka i ze statku kosmicznego. Ona również jest rozedrgana wewnętrznie (między innymi przez wspomnienia z dzieciństwa) i również ucieka przez wszechświat, szukając czegoś, co pomoże jej w ułożeniu sobie życia.
Ed Chianese to włóczęga, były pilot i coś w rodzaju narkomana (tyle że narkotykiem jest VR), który uciekając przed dłużnikami trafia do cyrku i przepowiada przyszłość, zakładając sobie akwarium na głowę - tyle że podczas tego wieszczenia śni o dzieciństwie, jak Mau.
Ich losy łączą się w końcu, może nie w czasie, może nie w przestrzeni, ale na pewno jakoś się łączą. Prawdopodobnie poprzez istotę, która towarzyszyła w ten czy inny sposób każdemu z nich. Być może coś z tego wynika, ale nie jestem o tym przekonana. Ładnie świeci w tle Trakt Kefahuchiego, fizyka robi wygibasy, wymiary mnożą się i krzyżują, są wojny, są obce cywilizacje, technika, nanotechnika, mnemotechnika... Jest wszystko. Nie wiem tylko, po co.
Próbka stylu autora:
"To było EMC. Nie trzeba było diagramów sygnatur ani niby książek. Znała ich. Znała ich sylwetki. Nawet nazwy. Grupa K-statków - zatykając pasma łącznościowe fałszywymi komunikatami, rozrzucając wabiki we wszystkich kierunkach - zeszła w ścieżkę grawitacyjną Czerwonej Linii po trasie o maksymalnej nieprzewidywalności, która, ustalana na podstawie stawianych co chwila hipotez, była widoczna w sensorium “Białej Kotki” jako neon, rekurencyjnymi zawijasami pętlący po galaktycznej nocy". *
Piękne, poetyczne, zawikłane na poziomie pseudofizyki kwantowej. Z całą pewnością autor ma wyjątkowo bogatą wyobraźnię, tylko zabrakło mi w tym wszystkim jakieś nici przewodniej, czegoś, czego mogłabym się uczepić, co by mnie przeciągnęło po tych światach i galaktykach bez tracenia celu z oczu. A tak to się trochę pomiotałam podczas czytania, razem z bohaterami i nic mi z tego nie przyszło.

Ocena: 3,5/6.
 
---
* "Światło", M. John Harrison, tłum. Wojciech M. Próchniewicz, Wydawnictwo Mag, Warszawa 2010, s. 146.

czwartek, 19 sierpnia 2010

"Wir pamięci" Edmund Wnuk-Lipiński

Niedawno wznowiono trylogię "Apostezjon", o której wydawca pisze:

"Trzy powieści w jednym tomie: Wir pamięci. Rozpad połowiczny. Mord założycielski Na Apostezjonie narasta napięcie. Burzą się ludzie z marginesu i podnoszą głowę temporyści. Szef służb specjalnych przygotowuje zamach stanu. Trylogia o żyjących w totalitarnym zniewoleniu mieszkańcach Apostezjonu to klasyka polskiej fantastyki. Publikowana w latach 1979-89, była ostro cenzurowana i budziła niepokój wśród ówczesnych rządców Polski. Autor bezlitośnie pokazywał, do czego doprowadzić muszą wszelkie próby eksperymentowania na żywej tkance społecznej, demaskował mechanizmy manipulacji, zastraszania i ogłupiania wszechobecną propagandą. Bohaterowie jego powieści - a są nimi zarówno ludzie z najwyższych kręgów władzy, jak i zwykłe męty - powoli odkrywają prawdę o świecie, w którym przyszło im żyć, i podejmują próbę przeciwstawienia się wszechpotężnemu państwu."

Podobno to nowe wydanie jest nieocenzurowane. Nie wiem, na ile poprzednie było cięte przez cenzorów, nie mam jak porównać, bo nie mam książki. Czemu więc o niej piszę? Bo jakoś nagle sobie o niej przypomniałam, to znaczy sam tytuł, treści ani w ząb, ale wiem, że to czytałam. Treść przybliżył mi kolega, wyżej jest ogólny zarys, a w szczególe to "Wir pamięci" jest o jednym z prominentów Apostezjonu, który za nieprawomyślne działania został poddany operacji zmiany osobowości. Sprytnym będąc, przewidział to i przygotował się odpowiednio, by skutki operacji jakoś odwrócić, czyli powrócić do swojego prawowitego ja.
Dygresja: to mi przypomina film, gdzie jeden gość sam sobie zostawiał wskazówki, by przypomnieć sobie ważne rzeczy po operacji czyszczenia pamięci. Potrzebna mi wskazówka, bo nie pamiętam tytułu filmu. Koniec dygresji.
Czemu upieram się, że książka jest mi znana? Bo doskonale pamiętam okładkę, widać ją wyżej. Bardziej pasuje do kryminału, pewnie dlatego znalazła się w naszym domu, tym, gdzie się wychowałam, rodzice lubili kryminały. Miałam kilkanaście lat, może 11, a może 15, na pewno czasy podstawówki. Tak sobie teraz myślę, że raczej mniej niż więcej, bo byłam jeszcze na etapie "domkowania", czyli urządzania sobie kryjówek czy też miejsc przesiadywania w różnych zakamarkach gospodarstwa. Tym razem było to pięterko w stodole, małe pomieszczonko, całe białe, bo poniżej stał śrutownik i pylił aż miło. Miałam tam coś do siedzenia i szafkę i tam trzymałam parę książek, dobrze mi się czytało w takich miejscach. I teraz nie wiem, ocalała ta książka czy nie? Bo w któreś wakacje stodoła się spaliła (okropne wspomnienie), pięterko uleciało z dymem i parę książek też.
Właściwie to można by ją sobie kupić i przeczytać na nowo, może to śliczne, nowe wydanie? Ale nieeee, ja to jestem sentymentalna i będę szukać tego z kratkowaną okładką, bo takie było tamto.
Albo nie. Nie kupię, nie przeczytam, zostanie mi ta okładka i mgliste strzępy i wspomnienia pięterka, gdzie oprócz czytania przemywałam i bandażowałam siostrze stopę, co ją sobie przebiła widłami i bała się pokazać mamie. Pewne wspomnienia są bezcenne.

środa, 18 sierpnia 2010

"Gorąca krew" Irène Némirovsky - losowanie!

Opis z okładki brzmi:

Ostatnie dzieło Irène Némirovsky, najbardziej poczytnej pisarki francuskiej lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku.
Malowniczy, przesycony melancholią obraz francuskiej prowincji na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Książka odnaleziona przypadkiem kilka lat temu wśród rękopisów, jakie Némirovsky pozostawiła swojej córce.
Narratorem opowieści jest Silvio, nielubiany kuzyn, który w młodości buntował się przeciwko konwenansom i przehulał swój majątek. Choć jego życie było barwne, pełne przygód i emocji, teraz wydaje się żałować szaleństw młodości. I niespełnionej miłości. Obiektywna, chłodna relacja człowieka doświadczonego przez los, jest w rzeczywistości pełna niedomówień. Sieć intryg i tajemnice, które stopniowo wychodzą na jaw, burzą poczucie normalności i spokoju małej mieściny. Gorąca krew płynie raz spodem, raz wierzchem, zmieniając psy w wilki, sieroty w morderców, a podlotki w kobiety. Rozgrzewa uśpione serca, skłóca rodziny, zmienia bieg przeznaczenia. Okazuje się, że szaleństwo nie zna upływu czasu...

Kupiłam kiedyś zachęcona opisem pana Nyczka w "Przekroju", przeczytałam, oceniłam na czwórkę. Miałam w planach napisanie recenzji, ale przegapiłam moment, za dużo już czasu upłynęło od czytania, nie pamiętam odczuć, wrażeń.
Toteż postanowiłam przekazać książkę dalej. Jeśli ktoś chciałby otrzymać książkę, proszę zaznaczyć to w komentarzu, czas - do soboty włącznie. W niedzielę zrobię losowanie.  Życzę powodzenia!

wtorek, 17 sierpnia 2010

"Wilt" Tom Sharpe

Bazyl zachwalał - toteż zachęcona wrzuciłam książkę do schowka, potem udało się pożyczyć od kogoś i tak trafiło na półkę. Mąż dorwał pierwszy, a ja tylko kiwałam z aprobatą głową, gdy słyszałam wybuchy śmiechu, gratulując sobie wyboru. Potem sama wzięłam książkę do ręki i zaczęłam czytać. Czytam, czytam, wypatruję tych śmieszności, hm, nie widzę. Oglądam książkę dokładnie, widzę, że jestem już w połowie i nic! No cóż, mówię sobie, nie zawsze się trafi, tym razem nie trafiłam, bywa.

Bo historia nauczyciela Wilta o tym, jak to który opancerzony mentalnie (lata nauczania tak wpływają na nauczycieli) rusza do boju z inspektorem policji oskarżającym go o morderstwo żony w ogóle mnie nie rozśmieszyła.
Przygody jego żony, która z tym czasie, jak Wilt był przesłuchiwany (dniami i nocami) fruwała jak dobrze wyrośnięty motylek po moczarach i mokradłach, wywoływały u mnie uczucie zażenowiania, niejako w zastępstwie za panią Wilt.
A przygody Judy to już całkiem masakra. Judy jest nadmuchiwaną lalką z sexshopu, podstępnie podrzuconą Wiltowi. Judy jest maltretowana, wpychana do wykopu, zalewana betonem, potem wykuwana; na Judy skupia się uwaga wszystkich obserwatorów, kiedy jest wydobywana z zabetonowanego fundamentu i rozciągana jak gumka od majtek; Judy w końcu pęka, nie wytrzymawszy takiego traktowania (no kto by wytrzymał?), a ja odczułam prawdziwą ulgę.
Trochę ratuje całość szczęśliwe zakończenie (oczywiście dla pozostałych bohaterów, nie dla Judy).

Ocena: 3/5.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Krzyś skończył dziś roczek!

Nasz synek skończył dziś pierwszy roczek życia! To nie do wiary, ale zleciało błyskawicznie, zdaje mi się, że to ledwo chwilę temu pojawił się na świecie.
Byliśmy na mszy św. roczkowej - dostał od księdza pamiątkę, potem impreza w domu, oczywiście z tortem i ze świeczką. Tyle że każda próba zdmuchnięcia świeczki nieodmiennie kończyła klepaniem tortu po twarzy (no wiecie gdzie tort ma twarz, prawda?), toteż tatuś musiał pomóc w dmuchaniu. Krzyś dostał mnóstwo życzeń i kilka prezentów, między innymi to coś, na czym siedzi na zdjęciu, zakochał się w tym.
Ale i tak dla mnie, jako dla mamusi, najfajniejsze było radosne zdziwienie malucha, gdy po południowej drzemce zobaczył pokój udekorowany mnóstwem kolorowych nadmuchanych baloników (pracowicie dmuchałam i wiązałam). Pokazywał palcem balony na żyrandolu i wołał "Oooo!" :)
Żyj zdrowo, kochany chłopczyku.
P.S. Tak, oczywiście, że wśród prezentów była kolorowa książeczka z obrazkami.

piątek, 13 sierpnia 2010

Czytam

Czytam wasze blogi (te zalinkowane po lewej) i zawsze brakuje mi czasu, żeby dojść do końca listy wyświetlanej, nie mówiąc już o całości. Nawet nie wiem, ile mam tam linków. Czytam je więc i schowek w biblionetce puchnie mi od książek, których recenzje urzekły mnie czymś.
Czytam Brysona (właściwie to już skończyłam) i bardzo mi się podoba. Czytam Pereca i zdaje mi się jakoś podobny do "Pchlego pałacu". Czytam Wilta i szukam humoru, bo go w ogóle nie widzę, ale jestem dopiero na etapie zalania Judy betonem, to może będzie później. Nie mam weny do pisania, tylko czytam i czytam. I piję herbatę oraz kawę.

środa, 11 sierpnia 2010

"Życie na trzy psy" Abigail Thomas

Cóż za przedziwny przypadek sprawił, że "Życie na trzy psy" czytałam tuż po "Jedz, módl się, kochaj", dzięki czemu (tak sądzę) mogłam głębiej zrozumieć, a może nawet poczuć "Życie na trzy psy". Powieść ta, choć niby nie zawiera tak wiele treści, to więcej mówi o życiu, miłości, śmierci niż wiele, wiele innych. To historia Abigail, spisywana od momentu wypadku jej męża, historia jej zmagań z jego chorobą (poważne uszkodzenia mózgu po potrąceniu przez samochód) i z własnym życiem.

Właściwie to nie zmagania, bo zmagania kojarzą się z walką, a Abigail nie walczy. Bo z kim? Z chorobą męża? Nie da rady, jest trwała i nieodwracalna. Z mężem? Dlaczego walczyć z kochaną osobą, przecież on nie jest niczemu winien. Z losem, z przeznaczeniem, z Bogiem? Abigail nie walczy, tylko żyje jak umie. Pięknie, z miłością opiekuje się mężem, na tyle, na ile pozwala jej na to stan męża. Opiekuje się też psem, potem dwoma, potem trzema. Dużo rozmyśla, dużo wspomina. Abolutnie nie koncentruje się na sobie, jak to czyni autorka "Jedz, módl się, kochaj".
Spodobała mi się ta książka. Jest łagodna i silna. I mądra.

Ocena: 5/6.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

"Byczki w pomidorach" Joanna Chmielewska

O kondycji pisarskiej Chmielewskiej rozwodzić się nie zamierzam, bo każdy prawdziwy fan wie, że ma swoje wzloty i upadki. Z przyjemnością skontastowałam, że powyższy tytuł jest całkiem zadowalający i da się czytać. Zasługą jest prawdopodobnie umieszczenie akcji powieści w czasach znanych nam już z książki "Wszystko czerwone" - jednej z najlepszych powieści Chmielewskiej (ach, ten duński policjant!).
Tak właściwie to wygrywanie na nowo sprawdzonych już melodii. To, że do Alicji zjeżdżają się goście z całego świata, a ona nikogo nie wyrzuci, bo jest wstrząsająco gościnna (choć tym razem ta jej gościnność jest poważnie nadwyrężona), było. To, że Joanna siedzi u niej, sprząta jej ogródek i pali gałęzie, bo lubi, a do tego odwala umysłową robotę, dedukuje i myśli, było. To, że do domostwa przyczepia się jak rzep, a może raczej pijawka, osobnik wyjątkowo nienażarty i odporny na aluzje, było - tym razem w "Kocich workach", a jeszcze wcześniej w "Harpiach". I tak można wyliczać i wyliczać, jest kuzynka Greta; jest wymarzeniec, co już bokiem Joannie wyłazi; jest list, a właściwie jego kawałek, reszta odnajduje się pod koniec utworu, jak to już bywało, oczywiście, choćby w "Skarbach"; jest obcokrajowiec, który uczy się polskiego (jak Bobek z "Lesia") i tak dalej i tak dalej.
Nie ma wyścigów, koni, bursztynów i polityki.
Jest za to nawiązanie do "Dnia Szakala", scena z rozwalaniem melona/dyni (szkoda, że autorka nie umiała się zdecydować, co w końcu rozwala, korekta też puściła).
Dla takich jak ja, fanek Chmielewskiej, będzie to całkiem przyjemne czytadło. Dla innych będzie to kalka i powtórzenie, trudno.

Ocena: 3,5/6.

Byczki w pomidorach [Joanna Chmielewska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 8 sierpnia 2010

"Jedz, módl się, kochaj" Elizabeth Gilbert

Słyszałam wiele dobrego o tej książce. Podróż autorki po trzech krajach: Italii, Indiach i Indonezji w poszukiwaniu samej siebie miała być ciekawa, interesująca, poznawcza, pełna smakowitych (pod każdym względem) opisów i w ogóle znakomita. Kiedy zaczęłam część pierwszą, taka też się wydawała, przez Italię, kraj, którego jedzenie uwielbiam. Tak jak autorka, która opisuje, jak włóczy się po Włoszech, odwiedzając coraz to i inną knajpę, próbując coraz to i innych specjałów, objada się niemiłosiernie lodami, tyje i staje się coraz szczęśliwsza. Z dumą przy tym oznajmia, że za nic ma wszelkie przewodniki, bo woli poznawać obcy kraj na własną rękę, na czuja i na nosa - no, przede wszystkim na nosa. I to jej się chwali.

Kiedy jednak wczytałam się bardziej w powieść, okazało się, że to wyjątkowo rozbudowany opis auterapii autorki po ciężkich osobistych przeżyciach, jakim był rozwód z mężem i rozstanie z kochankiem. Czytałam o jej bólu, stracie i depresji po rozwodzie, potem o kolejnym mężczyźnie, którego straciła, i nie potrafiłam jej współczuć. Współczuć w dosłownym tego słowa znaczeniu, współodczuwać. Elizabeth bowiem tak szczelnie wypełniła książkę swoją osobą, swoimi przeżyciami, swoimi doświadczeniami i obserwacjami, że nie pozostało ani trochę miejsca dla czytelnika. Dziwne to bardzo, zważywszy, że w części poświęconej Indiom, medytacjom, jodze, samodoskonaleniu i poszukiwaniu Boga - sama pisze o swoim ego, że jest zbyt rozbudowane. I nic z tym nie robi... No i ta nieznośna irytująca maniera (chyba amerykańska, bo zwróciłam na nią uwagę przy książce innego amerykańskiego autora), polegająca na przedstawieniu czytelnikowi jakiegoś faktu, a zaraz potem wykręceniu się na pięcie i zanegowaniu tegoż faktu zdaniem typu "prawda jest taka, że..." czy "prawdę mówiąc, to...". Uch, nie lubię tego, nie lubię! Poniżej przykład:

"Nikt więc się do mnie nie odzywał.
Ścisle mówiąc, nie jest to prawda. Była jedna osoba, która odzywała się do mnie codziennie"[1].
Wiele pisze też autorka o Bogu i Jego poszukiwaniu, o sposobach na to, by Go poznać, odnaleźć, zrozumieć... Szczytne cele. Ale najbardziej trafiające do mnie osobiście słowa o Bogu w jej książce nie są jej autorstwa.

"[...] Hafez, który powiedział, że on i Bóg stali się niczym dwaj otyli mężczyźni mieszkający na małej łódce - «wpadamy ciągle na siebie i wybuchamy śmiechem»"[2].
Nie spodobała mi się ta książka, choć wszystko wskazywało na to, że będzie inaczej. Nie umiałam poczuć się swobodnie w świecie wykreowanym przez autorkę, nie trafiła mi ona do serca...
Na szczęście z wszystkiego można wydłubać coś pozytywnego. U pani Gilbert jest to jej fascynacja etymologią, czemu daje wielokrotnie wyraz w powieści i tłumaczy czytelnikowi pochodzenie różnych wyrazów i ich wzajemnie powiązania. Świetne!
No i ten fresk, właściwie informacja, że gdzieś w Rzymie jest fresk

"[...] ciesząc oczy freskiem, przedstawiającym najszczęśliwszego, najzabawniejszego, najbardziej rozchichotanego Jezuska w Rzymie"[3].
Odszukam tego Jezuska, obejrzę i zapamiętam, a książki pani Gilbert nie zapamiętam, bo moim zdaniem nie jest tego warta.

Ocena: 3/6.
---
[1] Elizabeth Gilbert "Jedz, módl się, kochaj", tłum. Marta Jabłońska-Majchrzak, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2007, s. 477
[2] Tamże, s. 295
[3] Tamże, s. 112

Jedz, módl się, kochaj [Elizabeth Gilbert]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

sobota, 7 sierpnia 2010

"Tabliczka marzenia" Halina Snopkiewicz

Czytałam to już wcześniej, jak byłam nastolatką, ale kiedy w jednym z konkursów biblionetkowych pojawił się fragment tejże powieści, nie mogłam się oprzeć chęci przypomnienia sobie książki.
Wspaniale się ją czyta po latach. Postać Ludki, nastolatki, właściwie nie różni się tak bardzo od wielu innych nastolatek sportretowanych w literaturze, ale jest wyjątkowo sympatyczna. Widzimy tę dziewczynę o niezdarnym wdzięku długonogiego źrebaka, towarzyszymy jej, gdy się zakochuje, gdy ma problemy w domu, gdy próbuje uporać się sama ze sobą - i lubimy ją, zwyczajnie ją lubimy, bo da się lubić, bo jest dobra, miła i ma piękną duszę. Dlatego trzymam za nią mocno kciuki, żeby jej się poukładało w szkole, żeby rozwiązała swój konflikt z bratem i żeby była szczęśliwa z chłopakiem, równie jak ona sympatycznym.
Do tego wszystkiego przecudowne są rozmowy nauczycieli z uczniami w szkole, do której uczęszcza Ludka:
"Tylko nie idziemy jak burza, a wyjątkowo cicho, bo naokoło nasi koledzy w trudzie i znoju czołgają się właśnie z suchymi gardłami do krynicy nauki. I bylibyśmy okrutni i niehumanitarni, gdybyśmy im w tym przeszkadzali"*.
Ocena: 5/6.
---
* - Halina Snopkiewicz "Tabliczka marzenia", Nasza Księgarnia, Warszawa 1973, s. 78.

piątek, 6 sierpnia 2010

Pomniki książki

Pomniki książek istnieją i bardzo dobrze, niektóre są ładne, inne mniej, ale wszystkie mają na celu uświadomienie, że książka jest czymś WAŻNYM.

Kalisz


Lesko

Stryków

Berlin

Również Berlin.

Znacie jeszcze jakieś pomniki książki?

czwartek, 5 sierpnia 2010

"Pchli pałac" Elif Şafak

Skończyłam czytać tę powieść podczas czekania na siostrzenice - zdawały właśnie egzamin na prawo jazdy. Jedna zdała, druga oblała, przeplatanka jak w życiu, coś jest czarne, a coś białe. W "Pchlim pałacu" jest samo życie, przeplatane, czarne, białe, szare, zielone, błękitne, każde. A do tego wszystkiego egzotyczne, bo tureckie, bo pachnące szafranem i innymi przyprawami, bo wielopokoleniowe, bo z bajkami opowiadanymi wnukom przez dziadka, bo pełne wierzeń czy to religijnych, czy to poza religię wychodzących, bo pełne miłości, śmierci, cierpienia i szczęścia. No zaraz, napisałam, że to egzotyczne? Ale przecież to wszystko powyżej występuje na całym świecie! Nutka egzotyki jest więc w książkę tak wpleciona, że nie sposób jej wyplątać.

Co sprawia, że "Pchli pałac" tak dobrze mi się czytało? To kunszt pisarski autorki, która potrafiła przyciągnąć mnie do kart książki. Która tak opisuje historie każdego z lokatorów jednej z kamienic w Stambule, że naprawdę interesowały mnie ich losy i ciekawiło, co stanie się za chwilę, bo to, co stało się wcześniej, już wiedziałam z kart powieści. To książka dla wszystkich, którzy lubią gawędy, któzy lubią dać się porwać niespiesznym opowieściom i płyną w ich nurcie z ukontentowaniem. To książka dla mnie oraz dla wszystkich, którzy czasem czują się jak solniczka.
"- Jak miała na imię? - spytała Błękitna Kochanka, po raz setny potrząsając nad talerzem solniczką, jakby przsięgła sobie sprawdzić, czy zapas soli kiedyś się skończy. [...]

- W takim razie wymyśl jakieś dla mnie - powiedziała, odstawiając wreszcie na stół solniczkę, której od tego potrząsania na pewno zakręciło się w głowie". *
Na sam koniec (czytania) książka puściło do mnie perskie oko, tłumacząc mi, że tureckie o umlaut czyta się jak niemieckie u umlaut, a tureckie u umlaut czyta się jak się niemieckie o umlaut - czyż to nie urocze i przewrotne?

Hm, a właściwie dlaczego "Pchli pałac", a nie "Pałac Cukiereczek"?

Ocena: 5/6.
---
* - Elif Şafak, "Pchli pałac", tłum. Anna Akbike Sulimowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s. 423.

środa, 4 sierpnia 2010

"1001 filmów, które musisz zobaczyć" pod red. Stevena Jaya Schneidera

Nie uważam się za filmomaniaczkę, ale lubię dobre kino, toteż z przyjemnością wzięłam do ręki opasły tom. Postanowiłam bowiem sprawdzić, ileż to z tych tysiąca zachwalanych filmów znam i ile jeszcze przede mną. Z obliczeń wynikło, że obejrzałam 170 tytułów. A z lektury (pobieżnej, bo dokładne przeczytanie tej prawie tysiącstronicowej książki odłożyłam na później) wyciągnęłam kilka wniosków.

Po pierwsze, chętniej czytałam o filmach mi znanych, oczywiście konfrontując (a czasami przypominając sobie) swoje wrażenie z seansów z tym, co napisano w książce. Pamiętacie film Rejs i Mamonia? "Proszę pana ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę." No właśnie!

Po drugie, mam wrażenie, właściwie miałam, że autorzy uprzywilejowali w zestawieniu kino amerykańskie. Wrażenie przeszło mi nieco, gdy uprzytomniłam sobie, jak wiele pojawiło się w książce filmów z wszystkich stron świata. Po prostu w Ameryce wyspecjalizowali się w robieniu filmów i kręcą ich diablo dużo, nic dziwnego, że w statystykach wypadają znakomicie.

Po trzecie, każdy film opisany jest ciekawie i na pewno nie są to zwykłe streszczenia, tylko krótkie opisy plus wskazanie, dlaczego akurat ten film warto obejrzeć: bo nowatorski, bo fantastyczne zdjęcia, bo aktorzy, bo klimat, bo scenariusz, bo... itd.

Po czwarte: podczas czytania, a właściwie już po, ma się milion myśli w stylu: dlaczego taki (tu wstawić dowolny tytuł z zestawienia) film jest w wykazie, oglądałam go i wcale nie jest za specjalny, a taki świetny (tu wstawić dowolny tytuł, ale nie z zestawienia) jest pominięty. To jest świetne, bo prowokuje do analiz, porównań, przemyśleń. Kwestie wyboru tytułów tych "naj" zawsze należą do wybierających i nie ma co rzucać w nich kamieniami.

Po piąte, zauważyłam rzecz dziwną, czasem łapałam się na tym, że nie wiedziałam, czy dany film oglądałam, czy też nie! Dotyczy to tych klasycznych tytułów, tak znanych, że doskonale wiem, o co w filmie chodzi, znam bohaterów i poszczególne wątki - ale czy obejrzałam go kiedyś w całości od początku do końca - nie wiem! Na przykład "Siedmiu samurajów" Kurosawy - wiem na pewno, że kiedyś widziałam początek, ale czy całość? Albo "Tramwaj zwany pożądaniem" czy "Buntownik bez powodu", też są dla mnie zagadką.

Po szóste, naprawdę polecam, także ze względu na zdjęcia z filmów, osobiście uwielbiam oglądać fotosy filmow, a tu jest ich mnóstwo, niektóre na cała stronę, miodzio!

Ocena: 4,5/6.

wtorek, 3 sierpnia 2010

"Gotowi na wszystko" Richard Glover

Jakież te tytuły są mylące! "Gotowi na wszystko" tak wyraźnie nawiązują do serialu pod tytułem "Gotowe na wszystko", że jako fanka serialu nie mogłam oprzeć się książce.

Nie dostałam tego, czego oczekiwałam, oczywiście nie jest to winą książki, tylko moich bardzo konkretnych wymagań, czyli opisu spokojnego życia na przedmieściach z wierzchu i pikantnych tajemnic pod spodem.
Czytałam natomiast felietony napisane przez mężczyznę w średnim wieku, żonatego, dzieciatego i w swoim mniemaniu dowcipnego i ironicznego. W moim odczuciu więcej jest w jego książce gorzkiego sarkazmu niż humoru. Widać nie nadajemy na tych samych falach, zdarza się. No owszem, jest wiele prawdy w tych jego opowieściach, jak:

"Metki przy co bardziej skąpych fatałaszkach są teraz większe niż same ubrania" [1]
albo
"To jasne, że ludzie są strasznie z d e s p e r o w a n i, gdyż dziś już po prostu muszą coś kupić. Rzucają się więc na wystawy i promocje zapachowych mydełek i żelów do kąpieli niczym wygłodzeni Rosjanie podczas zamieszek przed rewolucją lutową w Petersburgu" [2]
 - przed każdym Bożym Narodzeniem widać takie sceny w sklepach. Ale dla mnie to za mało. To felietony w stylu Clarksona, które powinno się czytać jeden na dwa tygodnie, a tak w ogóle to i Glover, i Clarkson wzorują się na Eco i jego "Zapiskach na pudełku od zapałek", ale (jak to często bywa), nie dorównali mistrzowi.

Na uwagę zasługuje okładka, , do której wydawca sprytnie i przemyślnie przyczepił metkę, tak, taką odzieżową z przepisem prania. Mała, zabawna rzecz, za którą się łapie i pyta "Co to jest i po co to tutaj?". Aż głupio pisać, ale dla mnie okładka jest bardziej zabawna od większości opowieści z książki.

Ocena: 2,5/6.

---
[1] Richard Glover "Gotowi na wszystko", tłum. Tomasz Tesznar, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2008, s. 104
[2] Tamże, s. 222

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Po urlopie...

No i po urlopie. Było przemiło, siedziałam na wsi u mojej Mamy, ona rozpieszczała Krzysia, a on bawił się z kuzynami, kąpał się w baseniku, był wożony na spacery do lasu i nad wodę (gdzie gryzły go komary), raczkował zawzięcie, chodził w chodziku, tuptał przy meblach i pochłaniał ogromne ilości jedzenia, wtykanego do małego dziobka przez babcię, ciocię i kuzynki.
Widać, że wakacje mu służą, hehe.
Ja miałam trochę czasu na czytanie, z listy z poprzedniej notki zapakowałam do plecaka:
- "Gotowi na wszystko" R. Glover - (bo  już było zaczęte)
- "Tabliczka marzenia" H. Snopkiewicz
- "Pchli pałac" E. Safak
- "Jedz, módl się, kochaj" E. Gilbert
- "Życie na trzy psy" A. Thomas
- "Krótka historia prawie wszystkiego" B. Bryson
Przeczytałam wszystko oprócz ostatniej pozycji (bo jestem dopiero w połowie), do tego dorzuciłam jeszcze "1001 filmów, które musisz zobaczyć" S.J. Schneider, wzięte od siostry.
Bardzo owocny urlop, wszechstronnie :)

P.S. Chmielewskiej jednak nie wzięłam.