Strony

środa, 2 grudnia 2009

"Wierność w stereo" Nick Hornby


Porzucony facet to męka i udręka, nie do zniesienia. Zwłaszcza taki, który to porzucenie roztrząsa w nieskończoność - a z takim właśnie mamy do czynienia w "Wierności w stereo". Rob, właściciel sklepu z płytami, maniak muzyczny, cierpi - rzuciła go ukochana, a on, chcąc to zrozumieć (właściwie nie wiem dlaczego, ale może faceci tak mają), przywołuje po kolei wszystkie swoje związki i analizuje, co w nich było nie tak, czemu się posypało. Głupio brzmi ten krótki opis i nic na to nie poradzę, tak samo jak na to, że książka jest o niebo lepsza niż te parę zdań powyżej.
Dlaczego? Ponieważ główny bohater ma pasję. Prawdziwego konika, hysia i hopla na punkcie muzyki, to jego ostoja i odnośnik w świecie, jedyne, co potrafi uspokoić jego skołataną duszę. Miło się czyta o takiej głębokiej namiętności nie do kobiety (dla odmiany, no). Ponadto autor ma nielichy zmysł obserwacji i niewątpliwie umie wydłubać z życia rzeczy, fakty, przemyślenia, które są jakby takie jasne, proste, oczywiste - ale dopiero wtedy, kiedy się o tym przeczyta, dowie. Wcześniej też wiemy o tym, ale siedzi to jakby pod skórą i nie ma chęci wyłazić, bo i niby po co, skoro to takie oczywiste. Cenne to u pisarzy, bardzo cenne, czyta się wtedy jakieś zdanie, akapit i trach - uderza ono trafnością. Przykład? Proszę bardzo:
Mówienie "kocham" jest proste jak szczanie i prawie każdy facet, jakiego znam, bez przerwy mówi jakiejś, że ją kocha. Faktem jest, że parę razy zachowywałem się tak, jakbym nie mógł tego powiedzieć i nawet nie wiem, dlaczego? Może chciałem rozegrać ów moment niczym wiejski romans z Doris Day w roli głównej i nadać mu rangę, na jaką nie zasługiwał. Wiecie, jak to wygląda: siedzi się z jakąś i zaczyna coś mówić, a potem przerywa w pół słowa, wtedy ona pyta: "Co?", a wy mówicie: "Nic", na co ona reaguje: "Powiedz to, proszę", a wy: "Nie, bo to zabrzmi głupio", wreszcie zmusza was do wyrzucenia tego z siebie, choć i tak przez cały czas chcieliście jej to powiedzieć, a ona myśli, że usłyszała Bóg-wie-co, bo sama to sobie wywalczyła. Z drugiej strony, może się domyślać, że robicie z niej balona, ale wcale jej to nie przeszkadza. Bo jak mówi przysłowie: wszyscy gramy swoje marne komedie, choć zdarzają się takie dni, kiedy chciałoby się pożyć naprawdę.
Zauważyłam, że autor znakomicie włada słowem, zdaniem, równoważnikiem zdania czy też zdaniem wielokrotnie złożonym. Mistrzostwo. Sprawdźcie sami, jak będziecie mieć książkę w ręku. Jeśli ktoś czytał wcześniej "Ulicę marzycieli" tegoż autora*, to rzuci mu się w oczy podobieństwo między tymi pozycjami. To przez perspektywę - widzimy wszystko oczami głównego bohatera, znamy jego myśli (czasem nieźle poplątane) i odczucia (czasem nieźle zawikłane).I tu i tu - szerokie spektrum, jakby wprowadzające, tam Irlandia, tu muzyka. Ale dość już o porównaniach.
Szczerze, czułam się trochę zła na siebie, czytając, że nie znam się na muzyce. Coś domniemywam, że przez to dużo niuansów mi umknęło. Tam przecież wszystko kręci się wokół tego! Cóż, nie nadrobię tego.
Jeśli macie książkę pod ręką - bierzcie i czytajcie, chłońcie klimat, zżymajcie się na Roba (tak, czasami był dupkiem żołędnym!) i trzymajcie za niego kciuki.
A na koniec macie receptę na sukces w uwodzeniu, a może i w innych dziedzinach życia:
 Wciąż nie wiem tak naprawdę, co kobiety we mnie widzą, wiem natomiast, że w stosunkach z nimi pomaga zapał (wiem o tym z własnego doświadczenia: nigdy nie potrafiłem oprzeć się komuś, kto uważa, że nie może mi się oprzeć).

* - bzdurę walnęłam, "Ulicę marzycieli napisał Robert McLiam Wilson.

4 komentarze:

  1. Świetna recenzja:-) Zdaje mi się, że ta książka była wydawana w serii literatura na obcasach, w szpilkach czy jakoś tak.
    Miłego dnia życzę!! :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo za wszystkie recenzje.
    W tej wkradła się pomyłka w kwestii autora Ulicy Marzycieli (Willson, Robert McLaim).
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń