Strony

niedziela, 8 sierpnia 2010

"Jedz, módl się, kochaj" Elizabeth Gilbert

Słyszałam wiele dobrego o tej książce. Podróż autorki po trzech krajach: Italii, Indiach i Indonezji w poszukiwaniu samej siebie miała być ciekawa, interesująca, poznawcza, pełna smakowitych (pod każdym względem) opisów i w ogóle znakomita. Kiedy zaczęłam część pierwszą, taka też się wydawała, przez Italię, kraj, którego jedzenie uwielbiam. Tak jak autorka, która opisuje, jak włóczy się po Włoszech, odwiedzając coraz to i inną knajpę, próbując coraz to i innych specjałów, objada się niemiłosiernie lodami, tyje i staje się coraz szczęśliwsza. Z dumą przy tym oznajmia, że za nic ma wszelkie przewodniki, bo woli poznawać obcy kraj na własną rękę, na czuja i na nosa - no, przede wszystkim na nosa. I to jej się chwali.

Kiedy jednak wczytałam się bardziej w powieść, okazało się, że to wyjątkowo rozbudowany opis auterapii autorki po ciężkich osobistych przeżyciach, jakim był rozwód z mężem i rozstanie z kochankiem. Czytałam o jej bólu, stracie i depresji po rozwodzie, potem o kolejnym mężczyźnie, którego straciła, i nie potrafiłam jej współczuć. Współczuć w dosłownym tego słowa znaczeniu, współodczuwać. Elizabeth bowiem tak szczelnie wypełniła książkę swoją osobą, swoimi przeżyciami, swoimi doświadczeniami i obserwacjami, że nie pozostało ani trochę miejsca dla czytelnika. Dziwne to bardzo, zważywszy, że w części poświęconej Indiom, medytacjom, jodze, samodoskonaleniu i poszukiwaniu Boga - sama pisze o swoim ego, że jest zbyt rozbudowane. I nic z tym nie robi... No i ta nieznośna irytująca maniera (chyba amerykańska, bo zwróciłam na nią uwagę przy książce innego amerykańskiego autora), polegająca na przedstawieniu czytelnikowi jakiegoś faktu, a zaraz potem wykręceniu się na pięcie i zanegowaniu tegoż faktu zdaniem typu "prawda jest taka, że..." czy "prawdę mówiąc, to...". Uch, nie lubię tego, nie lubię! Poniżej przykład:

"Nikt więc się do mnie nie odzywał.
Ścisle mówiąc, nie jest to prawda. Była jedna osoba, która odzywała się do mnie codziennie"[1].
Wiele pisze też autorka o Bogu i Jego poszukiwaniu, o sposobach na to, by Go poznać, odnaleźć, zrozumieć... Szczytne cele. Ale najbardziej trafiające do mnie osobiście słowa o Bogu w jej książce nie są jej autorstwa.

"[...] Hafez, który powiedział, że on i Bóg stali się niczym dwaj otyli mężczyźni mieszkający na małej łódce - «wpadamy ciągle na siebie i wybuchamy śmiechem»"[2].
Nie spodobała mi się ta książka, choć wszystko wskazywało na to, że będzie inaczej. Nie umiałam poczuć się swobodnie w świecie wykreowanym przez autorkę, nie trafiła mi ona do serca...
Na szczęście z wszystkiego można wydłubać coś pozytywnego. U pani Gilbert jest to jej fascynacja etymologią, czemu daje wielokrotnie wyraz w powieści i tłumaczy czytelnikowi pochodzenie różnych wyrazów i ich wzajemnie powiązania. Świetne!
No i ten fresk, właściwie informacja, że gdzieś w Rzymie jest fresk

"[...] ciesząc oczy freskiem, przedstawiającym najszczęśliwszego, najzabawniejszego, najbardziej rozchichotanego Jezuska w Rzymie"[3].
Odszukam tego Jezuska, obejrzę i zapamiętam, a książki pani Gilbert nie zapamiętam, bo moim zdaniem nie jest tego warta.

Ocena: 3/6.
---
[1] Elizabeth Gilbert "Jedz, módl się, kochaj", tłum. Marta Jabłońska-Majchrzak, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2007, s. 477
[2] Tamże, s. 295
[3] Tamże, s. 112

Jedz, módl się, kochaj [Elizabeth Gilbert]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

1 komentarz: