O książkach z cyklu "Kosmiczny szpital" pisałam już tu i tu, potem trochę odsapnęłam od nich, w końcu zabrałam się za czwartą część pod tytułem "Statek szpitalny".
Tak, mamy tu pewne zmiany, temat Szpitala został już nieco wyeksploatowany, toteż autor wpadł na pomysł kosmicznej karetki. Czyli statku, który jest specjalnie przystosowany do podtrzymywania życia ewentualnym pacjentom, z wykwalifikowaną medycznie załogą na pokładzie, oprócz zwykłego zespołu kierującego statkiem. Dla urozmaicenia fabuły autor nadzwyczaj wyraźnie rozgraniczył te dwa zespoły - na czele jednego stawiając znanego nam już doktora Conway'a, drugim natomiast dowodzi kapitan Fletcher - i nieco je ściął ze sobą, żeby nie było za nudno. Nie, że się biją czy coś, nie nie. Ci panowie po prostu są ambitni i ze sobą rywalizują, który jest lepszy: twardszy, bardziej wytrzymały, stanowczy i konsekwentny. Wiecie, jak dwa samce alfa w jednym miejscu się zejdą, to od razu zaczną pokazywać zęby i prężyć muskuły.
Niestety, to jedyny aspekt, na którym można zawiesić oko, bo cała reszta to już nieco nudna jest. Gdzieś w kosmosie zdarzają się wypadki, na ratunek pędzą lekarze, często nie rozumieją, na czym właściwie polega problem, bo poszkodowani tak różnią się od ludzi, że nie wiadomo, czy ich pokręcony wygląd jest czymś dla nich naturalnym, czy też jest efektem wypadku. Po czym genialny doktor Conway rozwiązuje zagadkę i odnosi spektakularny sukces, zbiera pochwały, koniec, szczęśliwy oczywiście, dziękuję, do zobaczenia w następnym odcinku.
Czyli za jakieś dziesięć lat.
Ocena: 3,5/6.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz