Strony
▼
niedziela, 2 sierpnia 2015
"Tintin w Tybecie" Hergé
Nie jestem wielką znawczynią Tintina, ale mam wrażenie, że ten tom ma nieco inny wydźwięk niż większość z serii. Utarło się jakoś, że Tintin wykrywa spiski, walczy z przestępcami, zapobiega katastrofom - właściwie mógłby pracować razem z Bondem. Jamesem Bondem. A w Tybecie nie ma przestępców, nie ma przeciwników i spisków, ot, nietypowo.
W Tybecie rozbija się samolot, na którego pokładzie znajdował się przyjaciel Tintina, Czang Czang. Panowie mieli się spotkać, ale te plany przekreśliła katastrofa. Ekspedycja ratunkowa, która dotarła do wraku samolotu, nie znalazła nikogo żywego, toteż i Czang Czang został uznany za zmarłego. Ale Tintin słyszy we śnie, jak przyjaciel go woła i błaga o pomoc, toteż wbrew zdrowemu rozsądkowi rusza mu na ratunek.
Proszę państwa, jestem pełna podziwu dla determinacji Tintina, jego wiary i uporu. Siła przyjaźni wyciąga go w góry, każe mu szukać i szperać, bez ustanku, bez spoczynku i wytrwale. Towarzyszy mu kapitan Baryłka, co prawda niechętnie, bo nie widzi sensu wyprawy. Towarzyszy mu też przewodnik - on również nie widzi sensu, ale płacą mu, więc idzie. Za pieniądze można wynająć tragarzy, więc ostatecznie w góry wyrusza całkiem spora grupka. Wykruszają się jednak jej uczestnicy, a to wystraszeni śladami yeti, a to zniechęceni zbyt dużym ryzykiem, a to przygnębieni brakami w zaopatrzeniu (alkohol).
Tintina nie zniechęca nic, prze do przodu jak taran, jedyne, co jest w stanie go zmóc, to jego własny organizm. Jest tak wytrwały w swoich poszukiwaniach, że zawstydza tych, którzy go opuścili. Wracają. I pomagają. Aż się łezka w oku kręci. Gdybym zaginęła w górach, chciałabym, żeby ktoś z takim uporem mnie szukał (a o to trudno, niestety, wiemy wszak o zaginionym himalaiście...)
Ten tom urzekł mnie jeszcze z dwóch powodów.
Po pierwsze zima. Cała akcja toczy się w śniegu i lodzie, to moje ulubione książkowe klimaty (vide Smilla czy Wyprawa). Od kiedy odkryłam komiksy, fascynuje mnie sprawdzanie, jak też rysownicy radzą sobie z pozornie białym tworzywem, jakim jest śnieg.
Tu jest bardzo dobrze. Śnieg u Hergé nie jest biały: jest szarawy, niebieskawy, zawieja jest taką zawieją, że można sobie wyobrazić, jak Tintina oblepia gruba warstwa śniegu,
Druga rzecz, która w oko wpadła, to plansza z samego początku komiksu. Tintin kicha w sali pełnej ludzi. Niby nic, ale tyle ekspresji na jednym obrazku dawno nie widziałam. Rozsypują się karty, wylewa kawa, lecą na podłogę talerze, filiżanki i inne utensylia. Wszyscy są tak potwornie zaskoczeni kichnięciem, że to aż śmieszne. Tylko jedna osoba z ponad dwudziestu zachowuje stoicki spokój. Wiecie, co robi ta osoba? Czyta książkę!
Humoru w tej książce jest oczywiście więcej, nieoceniony kapitan Baryłka o to dba. Co prawda wciąż nie stroni od alkoholu, ale to człowiek ze złotym sercem. Co zresztą nie do końca mi odpowiada, ale nie będę się szerzej nad tym rozwodzić.
Komiks świetnie mi się czytało - dziękuję za egzemplarz Wydawnictwu Egmont!
"Tintin w Tybecie" Hergé, przekład Marek Puszczewicz, tom 20. serii "Przygody Tintina", Egmont Polska, 2015.
Oglądałam jakiś dokument o Herge'm - podczas pisania tego tomu miał on depresję i wyraża ją to samotne przedzieranie się przez puste, pełne śniegu komiksowe okienka. Może dlatego wydaje ci się on inny :)
OdpowiedzUsuńJakby głębszy.
UsuńDzięki za trop, zdaje się, że warto poczytać o autorze.