Książkę kupiłam sobie właściwie przypadkiem. Wchodzę sobie do księgarni w poszukiwaniu czegoś innego, a tu niebieska książka, a na okładce traktorzystka z twarzą pani Stefanii. Co mi tam, mówię sobie, zajrzę. Zajrzałam - jeden felieton: cudo, uśmiałam się, drugi: to samo. Biorę, jasne, że biorę!
Nie pamiętam dokładnie czasów PRL (ach, pamięć już nie ta), ale klimat wszelkich niedorzeczności charakterystycznych dla tego okresu jest znakomicie oddany. Grodzieńska z humorem opisuje scenki ze sklepów, teatrów, biur i urzędów, wychwytując z talentem wszelkie absurdy życia codziennego. I jest śmiesznie, jest zabawnie... aż w końcu robi się gorzko. Dlaczego? Bo śmieję się z czegoś, co kiedyś było normą, to, co teraz wydaje się zabawne, było trudną codziennością, te wszelkie zakazy, nakazy, idiotyczne przepisy. A jak już się dojdzie do rodziału opisującego relacje "ona i on" - to już nawet kurzu nie ma co zdmuchiwać, bo wiele się pod tym względem nie zmieniło...
Oj, umie pani Grodzieńska trafić do czytelnika.
A mnie tak teraz przyszło do głowy, co by to było, gdybym poszła do sklepu, a tam zero mięsa... Oj, były to czasy, były. Chyba dobrze, że mnie to ominęło ;)
OdpowiedzUsuńJa bym wytrzymała, ale mój mąż na pewno nie :)
OdpowiedzUsuń