Strony

czwartek, 29 grudnia 2011

"Kukułka" Antonina Kozłowska - fleszem po rzeczywistości


Trudno mi było rozczytać się w książce, gdyż tematy, jakie są w niej poruszane, to trudne i bolesne tematy. Dla mnie. Bo to o dzieciach, ich braku oraz obecności.

Mamy dwie kobiety. Martę, całkiem nieźle sytuowaną trzydziestolatkę, która ma dobrą pracę, wspaniałego męża, nowe mieszkanie, a do tego wszystkiego jest głęboko nieszczęśliwa, bo nie może mieć dzieci. Irena z kolei dzieci ma, dwójkę, bardzo udaną, ale nędzną pracę, ciasne mieszkanie, gderliwą matkę, męża, który ją porzucił, wyjechawszy za chlebem do UK - no i wieczny niedostatek pieniędzy.
Różne te kobiety, ale coś je łączy - dziecko Marty i jej męża, które ma urodzić Iwona, za odpowiednią zapłatę. Ot, brzuch do wynajęcia.

Temat wcale nie taki nowy, ale wciąż wywołujący kontrowersje. Niedawno oglądałam program dokumentalny o Indiach, które stają się zagłębiem zastępczego rodzicielstwa. Zjeżdżają się tam ludzie z całego świata, aby wynająć matkę, która donosi i urodzi dziecko parom, które mają z tym problem. Wypowiadane były wzruszające i prawdziwe zdania w rodzaju "oni będą mieli upragnione dziecko, a my będziemy mieli pieniądze na wychowanie i wykształcenie swoich dzieci". Ale, jak wszędzie, pojawiają się wątpliwości, gdy w jednej z klinik pojawia się kobieta (dziennikarka, to prowokacja), która chce wynająć brzuch, ale nie istnieją żadne wskazania medyczne, by sama nie mogła zaciążyć. Ona po prostu nie ma ochoty na mdłości, rozstępy na brzuchu i spuchnięte nogi. Nie odprawiają jej z kwitkiem, skądże, przecież ma pieniądze. Nie odprawiają też z kwitkiem pary homoseksualnej, która chce mieć dzieci. Dwoje, żeby geny obu osób mogły się replikować dalej (zadziwiająca sprawa te geny, muszą się replikować i replikować, no no). Ci panowie również mają pieniądze, więc nie ma przeszkód. Miałam wrażenie podczas oglądania, że to wszystko skręca w jakąś dziwną stronę...

No ale dość dygresji, wracam do Marty i Iwony i ich dziecka, które pojawia się na świecie i do którego obie się przyznają. Jedna przegrywa, tu nie ma Salomona, nie ma szlachetnych porywów. Ale nie można powiedzieć, że ta historia kończy się źle. Do cukierkowego happy endu też daleko. Tak naprawdę dla mnie w tej książce wcale nie było ważne zakończenie. Najważniejsza była opowieść tych kobiet, zwłaszcza Marty. Szczegółowa relacja o tym, jak pragnienie posiadania dziecka może zniszczyć, fizycznie i psychicznie jest wstrząsająca. Marta całe swoje życie podporządkowuje jednemu celowi, żyje od wizyty do wizyty lekarskiej, od ciąży do ciąży (wciąż poronienia), od zabiegu do zabiegu. Zatraca się w tym pragnieniu tak daleko, że traci z oczu siebie samą, męża, pracę, cały świat. Ginie, wpada w czarną dziurę, deprecha jak Rów Mariański.

Jak się na to patrzy z boku, to łatwo się skrzywić z dezaprobatą: jak można tak doszczętnie zdruzgotać sobie życie, wystarczyłoby mieć przecież odrobinę zdrowego rozsądku i ciut dystansu do siebie samej. Otóż oświadczam z mocą: nie wystarczyłoby. Skąd wiem? Ano wiem. I dlatego jestem pełna podziwu dla autorki, że tak doskonale umiała oddać pewne stany ducha. Zazdroszczę jej też trochę daru obserwacji i umiejętności przenoszenia każdego zauważonego szczegółu na papier w ten wyrazisty, jakby oświetlony błyskawicą sposób.

Tylko... cała ta książka jest tak przesycona smutkiem, szarym, przygnębiającym, że wygląda jak posypana popiołem. Brakowało mi kolorów. I odrobiny uśmiechu.


Książka ode mnie powędrowała w świat, bo stała się Wędrującą Książką Biblionetkową, tak postanowiła jej była właścicielka, Diana wrzosowa. Zacna inicjatywa!

---
"Kukułka" Antonina Kozłowska, Wydawnictwo Otwarte, Kraków, 2010.

Kukułka [Antonina Kozłowska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 27 grudnia 2011

"Smuteczek, czyli ostatni naiwni" - widowisko kabaretowe


Biały, papierowy kwiatek w butonierce, nikły zapach kurzu, świat zaprzeszły Starszych Panów znów na topie! Tak miało być, miałam nadzieję.
W role Wasowicza i Przybory wcielili się: młody Stuhr (ciekawe, czy jak młody Stuhr będzie miał tak z 50 lat, czy dalej będzie młodym Stuhrem?) oraz aktor znany mi z twarzy, ale nie z nazwiska. Snuli się smętnie po scenie, próbując godnie i nobliwie prezentować się w smokingach. Próbowali przerzucać się jakby mimochodem dowcipnymi powiedzonkami, ale te powiedzonka nie trafiały w rozmówcę, leciały im ponad głowami i lądowały grzęznąc gdzieś w kurtynach.
Ożywiłam się na chwilę, gdy na scenie przeklinali się wzajemnie Zbigniew Zamachowski i Joanna Kołaczkowska - oni przynajmniej byli wyraziści. No i głos Magdy Umer, też wyrazisty, bo się wyróżniał  w jednej z piosenek.
A poza tym - smętnie, smętnie, smętnie. Tak powtarzam to słowo, bo się  idealnie nadaje. 

---
Poza tym: po świętach jestem pełna, coraz pełniejsza i coraz okrąglejsza, pod choinką znalazłam dwie książki - "Czarne mleko" Safak  i "Kill Grill: Restauracja od kuchni" Bourdaina, tę drugą już zdążyłam przeczytać.
A Krzyś przepiękną "Alicję" w wydaniu Wilgi, pana Brumma, drugi tom "Nudzimisiów" i księgę wierszy (ależ świetna książka, napiszę o niej chyba).

czwartek, 22 grudnia 2011

"Lokomotywa" Julian Tuwim - no to się porobiło.


Dostałam z wydawnictwa Wilga książeczki dziecięce - wyciągnęłam na razie dwie, jedna o samochodziku wyścigowym, a druga to właśnie "Lokomotywa" Tuwima. Rzecz znana, można by powiedzieć, do obrzydliwości.

No i się porobiło. Czytam "Lokomotywę" Krzysiowi na dobranoc, pięknie artykułując słówka i stopniując tempo zgodnie z rozpędzaniem się lokomotywy na torach. Kończę, zamykam książeczkę, po czym dziecię moje wydaje z siebie coś w rodzaju "jeście!". Oho.
Dla upewnienia się zadaję kilka kontrolnych pytań w rodzaju "jeszcze raz?", "od początku?" czy "czytać?", na każde dostaję radosną odpowiedź "ta!".

No to czytam jeszcze raz. Odrobinę wolniej (nie rozpędzam tak tej lokomotywy), żeby na dłużej starczyło. Kończę. Co słyszę? No oczywiście - "jeście!"

Czytam jeszcze raz. Wolniej. Ratunku. Nadchodzi ratunek w postaci męża, ja jestem od czytania, on od usypiania, mam prawo doczytać do końca strony i zamknąć książeczkę ze stanowczym "koniec, dobranoc, dawaj buziaka".
Ech, nawet nie ma szans, że nasz egzemplarz zedrze się od ciągłego czytania, bo to twarde, sztywne, kartonowe strony. Nie do zdarcia.

A pamiętacie wspaniałe wykonanie "Lokomotywy" przez Olbrychskiego, Pszoniaka i Fronczewskiego? Odszukałam. Cudo:

Bardzo serdecznie dziękuję za książeczkę wydawnictwu Wilga!

 "Lokomotywa" Julian Tuwim, ilustrowała Magdalena Kozieł-Nowak, Wydawnictwo Wilga, Warszawa 2010.

Lokomotywa [Julian Tuwim]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

środa, 21 grudnia 2011

"Detektywi i storczyki" Rex Stout


Nie ukrywam,  że swego czasu praca związana z literaturą, czyli w bibliotece bądź wydawnictwie, wydawała mi się bardzo atrakcyjna. Przeszło mi i lubię swoją obecną pracę, ale gdyby mi nie przeszło, to po przeczytaniu "Detektywów i storczyków" już by przeszło.

Ginie pracownik kancelarii adwokackiej, co wprawdzie na pozór z literaturą nie ma nic wspólnego, ale zaraz potem ginie młoda dziewczyna pracująca w wydawnictwie. Ginie, bo przeczytała pewną powieść? Niemożliwe. Ale oto jest następna ofiara. Maszynistka. Czyżby przepisywała jakąś powieść? Tę samą? No, to już zdecydowanie staje się podejrzane, a co z tym pierwszym zamordowanym? Istnieje przypuszczenie. że napisał jakąś powieść? A niech to, literatura jest naprawdę niebezpieczna!

Co udowadnia nam Neron Wolfe, genialny detektyw, który nie ruszając się z domu rozwiązuje skomplikowane zagadki. Nasuwa się skojarzenie z Mycroftem, bratem Sherlocka Holmesa, prawda? U podobnie jak Mycroft, Neron potrzebuje pomocy, jeśli chodzi o pracę w terenie: śledzenie podejrzanych, zbieranie informacji, przesłuchania świadków. Dlatego ma agencję detektywistyczną i zatrudnia pracowników, sam wtedy może bez przeszkód zająć się swoimi ukochanymi orchideami, grą w bilarda i innymi przyjemnymi zajęciami.

Narratorem w książce jest prawa ręka Nerona, Archie Goodwin. Bardzo sympatyczny facet, a jego metody zbierania informacji są czasami nader niekonwencjonalne.
Na przykład: wysłał pracownicom wspomnianej już kancelarii adwokackiej kwiaty (storczyki) z zaproszeniem na kolację. Zebrał wszystkie sekretarki, stenotypistki, telefonistki, recepcjonistki i asystentki, ugościł bardzo szczodrze, opowiedział, że mają problem ze śledztwem w sprawie śmierci ich współpracownika, po czym poczekał, aż alkohol zacznie działać i pilnie zbierał wszelkie informacje, jakie wymknęły się rozochoconym paniom. Paradne!

Myślałam, że to będzie kryminał noir i prawie był, ale stanowczo za mało mroczny, a posępności w nim za grosz. Co, jak dla mnie, jest zaletą!

"Detektywi i storczyki" Rex Stout, przełożył Tadeusz Jan Dehnel, Iskry, Warszawa 1969, seria Klub Srebrnego Klucza.

niedziela, 18 grudnia 2011

Tu powinien być stosik, ale nie będzie


Bom leniwa i mi się aparatu wyciągać nie chce. Stosik zaś właściwie nawet nie mój, bo to, co widać obok, oraz jeszcze "Aparatus" Pilipiuka - to książki, które dostał ode mnie mąż na urodziny.
Do tego dochodzi jeszcze przesyłka z wydawnictwa Wilga (pani Agato, bardzo dziękuję), która jest cudna i bardzo bogata w książeczki Krzysiowe, ale wyciągam po jednej, żeby na dłużej starczyło.

Oprócz tego święta się zbliżają, ale jestem w ciąży i nie dam się zwariować. Powolutku ze wszystkim się uporam, zaprosiłam na święta siostrzenice (hej, hej, pozdrawiam was!), mam nadzieję, że mi pomogą. Poza tym i tak mam się oszczędzać, moja pani doktor przy ostatniej wizycie nieco się skrzywiła i przepisała mi luteinę i magnez z B6. No to łykam.

Mam pstrąga w zamrażarce (w tym roku zrywam z karpiem), gotową masę makową w puszce i suszone owoce od mamy. Damy sobie radę :P Choinka czeka w piwnicy, ozdoby też. Lubię święta.

wtorek, 13 grudnia 2011

"Młody i niewinny" Josephine Tey


Książka kupiona w pakiecie z "Sercem dla sprawy", kupiona pośpiesznie i z ukontentowaniem, bo wcześniej te książki nie były tłumaczone ani wydawane w Polsce, a ja jestem fanką pani Tey.

"Młody i niewinny" opowiada o śledztwie prowadzonym w sprawie śmierci młodej i bardzo sławnej aktorki. Początkowo wygląda to na przypadkowe utonięcie, ale zaraz, jak diabełek z pudełka, wyskakuje główny podejrzany, młody człowiek, sympatyczny bankrut. Okazuje się bowiem, że ma motyw.
Ale... Alan Grant ma pewne przeczucie - że śledztwo idzie nie tą drogą, co trzeba, że prawda jest zakopana gdzieś głębiej. Dlatego rozpościera swoje dochodzenie szeroko i w różnych kierunkach, żeby łapać fakty i poszlaki jak muchy w pajęczej sieci.
Po czym główny podejrzany mu ucieka, a na scenę wkracza Erica Burgoyne (tak na dobre, bo pojawia się w książce już wcześniej) - "mała, chuda, na oko szesnastoletnia dziewczyna, w mocno znoszonym, teedowym kostiumie, bez kapelusza na ciemnych, potarganych włosach" [1]. Erica, córka przełożonego Granta, pułkownika Burgoyne, nie wierzy w winę uciekiniera i stara się mu pomóc. W swej odwadze i bezkompromisowości podobna jest nieco do Flawii, tylko nieco starszej (a może to tylko moje ulotne wrażenie, wszak Flawię czytałam stosunkowo niedawno). Erica odgrywa niebagatelną rolę w śledztwie, dostarczając dowód na to, że... patrz tytuł.  Więc jeśli nie on, to kto? To już dziedzina Granta, a on potrafi dać sobie radę.

Znów sobie wynotowałam fragmenty, przemówiły do mnie, sama nie wiem czemu. Staroświeckość, angielska dystynkcja? Może...
"Drugi w kolejności przedstawiony został jakiś kapitan, nijaki, skromny adorator Marty, który przykleił się do szklanki whisky jako jedynego znanego mu na obcym terenie przedmiotu". [2]
"Rześkim poniedziałkowym porankiem Grant jechał samochodem wzdłuż Wigmore Street. O tak wczesnej porze ulica jeszcze nie ocknęła się ze snu; klienci Wigmore Street nie zwykli spędzać weekendów w mieście. W kwiaciarniach sobotnie róże ściskano w wiktoriańskie wiązanki, usztywniając opadające płatki niczym gorsetem". [3]

---
[1] "Młody i niewinny" Josephine Tey, tłum. Ewa Rudolf, Wydawnictwo "C&T", Toruń 2011, s. 37
[2] Tamże, s.51
[3] Tamże, s.56.

sobota, 10 grudnia 2011

"Serce dla sprawy" Josephine Tey


Serce dla sprawy niewątpliwie ma Alan Grant, inspektor Scotland Yardu, przed którym postawiono niezwykle trudną zagadkę zniknięcia młodego człowieka. Ów człowiek wziął się nie wiadomo skąd, a co najmniej z bardzo daleka (taka jest Ameryka dla Anglików), i z niezwykłym wdziękiem i urokiem wkradł się w łaski znakomitej brytyjskiej rodziny. Kiedy zaś pod maską uprzejmości, uśmiechów i ukłonów zaczęły wrzeć namiętności, nie zawsze pozytywne - zniknął. Czy wpadł po prostu do rzeki, czy też ktoś mu w tym pomógł? Nie wiadomo, a policja długo nie może dojść do prawdy, bo tropy mylą i się plączą. Rozwiązanie zagadki było dla mnie sporym zaskoczeniem.

Jeśli chodzi o Alana Granta, którego uwielbiam, fizjonomisty o ciut arystokratycznych manierach, chorującego na klaustrofobię z przepracowania - to go, niestety, nie znalazłam. Znalazłam tylko inspektora, którego postawa przywodzi na myśl wojskowego czy armię, i który ma nadzwyczaj rozwiniętą intuicję, przydatną bardzo w pracy.  Mało trochę.
Ale o ile sobie dobrze przypominam, inspektor musi jeszcze trochę popracować w policji, żeby ewoluować w tego Granta, którego, jak już pisałam, uwielbiam.
Za to jego współpracownik i podwładny jest taki jak zapamiętałam. Sierżant Williams, zawsze rumiany, czyściutki i niewzruszenie pewny siebie. Po prostu wzór angielskiego policjanta.

Do tego pani Tey tu i ówdzie wtrąca fragmenty szczególnie mnie urzekające. Na przykład ten o słuchaniu pewnej audycji radiowej:
"Cóż, no wiesz, można by to nazwać czymś w rodzaju obrzydliwej fascynacji. Myślisz sobie: to przechodzi wszelkie wyobrażenia, chyba już nie może być nic bardziej paskudnego. I w następnym tygodniu znowu słuchasz, by się upewnić, czy nic gorszego nie jest jednak możliwe. To działa jak pułapka. Jest takie okropne, że nawet nie potrafisz się zdecydować na wyłączenie radia. Jak zaczarowany czekasz na następne paskudztwo, i tak dalej i tak dalej. I słuchasz, dopóki nie skończy gadać".[1]
To święta prawda, sama wielokrotnie złapałam się na tym, jak z jakąś niezdrową fascynacją wpatruję się w w coś wyjątkowo paskudnego i nie umiem wzroku oderwać. Też tak macie?

Swego czasu rozpływałam się nad przemyśleniami autorki dotyczącymi próżności, tu znów natknęłam się na rozważania o prymitywizmie:
"W dzieciństwie, gdy chodził do szkoły, koledzy używali słowa »prymityw« do określenia każdego, kto nosił nieodpowiedni krawat. Problem oczywiście nie na tym polegał. Na prymitywizm człowieka składała się pewna jego duchowa cecha. Swego rodzaju prostactwo. Brak wrażliwości. Coś absolutnie nieuleczalnego: duchowy astygmatyzm".[2]
Ciekawe.

No a ten fragment sam w sobie nie jest aż tak wnikliwy...
"Mówił na temat: »Co dobrego czynią dla Anglii dżdżownice«. Zwrot »dla Anglii« należał do sztandarowych powiedzonek Whitemore'a. Inni mogli sobie grzmieć o miejscu Dżdżownicy w Naturze, i nikogo nie obchodziła ani natura, ani dżdżownice. Natomiast Walter nabił swego robaka na szekspirowski hak i delikatnie zarzucał wędkę, sprawiając, że słuchaczom przed oczami zakłębiły się całe legiony, bez reszty oddane dziełu przemiany szarych skał zachodniego morza w zielony raj, którym była Anglia. Nazajutrz do studia pierwszą poranną pocztą nadejdzie pięćdziesiąt siedem listów z północnego pogranicza, by podkreślić, że Szkocja także posiada swoje dżdżownice".[3]
...ale ten szekspirowski hak mnie rozłożył.

I czy ktoś wie, czy edwardiański to to samo co wiktoriański?
"Liz pomyślała, jak bardzo w stylu ciotki było posłużenie się starodawnym edwardiańskim terminem »zauroczenie«".[4]

Jeszcze jedno.
"Zna pan pomnik Shelleya w Oksfordzie, inspektorze?
Grant znał ową rzeźbę - kojarzyła mu się ze zbyt długo gotowanym kurczęciem, ale powstrzymał się od podobnej uwagi". [5]

Czy rzeczywiście? Zdjęcie pochodzi z oxfordstudent.com.

P.S. Za informację o nowo wydanych książkach pani Tey dziękuję Zuzance :)

---
[1] "Serce dla sprawy" Josephine Tey, tłum. Ewa Rudolf, Wydawnictwo "C&T", Toruń 2011, s. 12
[2] Tamże, s. 35
[3] Tamże, s. 48
[4] Tamże, s. 56
[5] Tamże, s. 110

czwartek, 8 grudnia 2011

"W północ się odzieję" Terry Pratchett - refleksyjnie


Ach, wiem, toczyły się dyskusje na temat tłumaczenia, zmiany nazw własnych i tak dalej. Ta książka jest bowiem trzecią częścią o młodziutkiej czarownicy, a poprzednie dwie tłumaczyła Dorota Malinowska-Grupińska. Nie zamierzam się jednak nad tym rozwodzić, bo co by nie mówić, to PWC jest znakomitym tłumaczem i basta.

Tiffany jest czarownicą w Kredzie. Nastoletnią, więc mało doświadczoną, ale traktującą swoje zajęcie wyjątkowo poważnie. No i mającą po swojej stronie Nac Mac Feeglów, co jej się bardzo przydaje, gdy zaczyna się robić groźnie.
A zaczyna, bo przecież na tym polegają wszystkie prawie fabuły w książkach Pratchetta. Coś jest nie tak jak powinno i trzeba coś zrobić, żeby ten stan zlikwidować i żeby wszystko było tak jak powinno być.

Tym razem niebezpieczeństwem jest bliżej nieokreślony "zły", który nienawidzi czarownic, a Tiffany jest na celowniku przez jedną zazdrosną bladolicą pannicę. Zadanie młoda czarownica ma dość trudne, bo jak skrewi, to... no właśnie, ją też skrewią. Taka świadomość może nieco odebrać pewność siebie, prawda? Ale Tiffany jest twarda. I dobra w swoim fachu. I po prostu dobra.

Co mnie uderzyło podczas czytania książki? Smutek. Pratchett jest znany z humoru i ja mu tego humoru absolutnie nie odmawiam, ale tu to raczej ironia, troszkę kpina. Brak mi było dobrodusznego, zdrowego śmiechu. Za to wyłapałam kilka zdań, które zdają się być w jakiś sposób odzwierciedleniem poglądów czy nastroju autora.

Po pierwsze, bardzo osobisty stosunek do książek, no, to akurat nie powinno dziwić u pisarza:
"Jest kilku strażników i kilku innych więźniów, a powietrze wypełnia dym, ponieważ obok płonie stos książek, więc ludziom łzawią oczy". [1]
Znamienne, że palenie książek zawsze wydaje nam się czymś złym. Oto odrzucamy cywilizację, oświecenie i rozwój i cofamy się do barbarzyńskich czasów.

Po drugie, oto bardzo ciekawe zdanie dla tych, którzy mają problemy z asertywnością.
"- Tego właśnie nauczyłam się na uniwersytecie: być sobą, taką, jaka jestem. I się tym nie martwić. Ta wiedza sama w sobie jest jak niewidzialna magiczna laska". [2]
Tłuką nam w różnych poradnikach, że trzeba polubić i zaakceptować siebie. Pratchett mówi nam mniej więcej to samo, tylko zaczyna lżej. "Nie martw się sobą" - uśmiecha się dobrodusznie. "Nie zamartwiaj się, jesteś, jaki/jaka jesteś i już, to jest fajne". Kiwam głową z uznaniem. Brawo, panie Pratchett, za takie smaczki pana lubię.

Po trzecie, fantastyczne zdanie:
"Jesteśmy dumni, jeśli tworzymy z naszego życia dobrą opowieść". [3]
Interpretacja słów "dobra opowieść" należy do nas samych. Dla jednego "dobra" to uczciwa, solidna, niewzruszona, dla drugiego - wybitna, błyskotliwa, dla trzeciego - jeszcze inne przymiotniki. Wybór jest ogromny! Ważne, żeby samemu sobie wybrać interpretację - wtedy nasza własna opowieść będzie na pewno dobra.

Za książkę bardzo serdecznie dziękuję Eruanie :)

W północ się odzieję [Terry Pratchett]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

---
[1] "W północ się odzieję" Terry Pratchett, tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 138
[2] Tamże, s. 145
[3] Tamże, s. 268

wtorek, 6 grudnia 2011

"Skarb heretyka" Scott Mariani - bardzo duży i bardzo złoty


Jeśli ktoś lubi intrygi oparte na poszukiwaniu dawno temu ukrytego skarbu, możliwie dużego i możliwie złotego (srebro w ogóle nie wchodzi w rachubę), przez super gościa, wyjątkowo przystojnego profesjonalnego komandosa (o sercu miękkim jak Leon Zawodowiec), któremu w poszukiwaniach pomaga łebski, acz antypatyczny naukowiec w wymiętym ubraniu - to ta książka jest dla niego.

Dla zachęty dodam jeszcze, że czarne charaktery w książce są naprawdę czarne jak noc listopadowa: jeden to krwiożerczy sadysta-terrorysta, a drugi to wyrachowany i zimny łajdak.

Piękne kobiety oczywiście też są, a jakże. Nie za dużo, nadmiar takich szkodzi książce, bo się mylą.

Zagadki! Oczywiście, są zagadki, starożytne, sprzed tysięcy lat, nasi bohaterowie bez trudu je odgadują - wystarczy pomyśleć minutę lub dwie.

Mnie tego wszystkiego było za dużo. Zlepek Indiany Jonesa, Langdona i Nicolasa Cage'a ze "Skarbu narodów" okazał się dla mnie niestrawny i połknęłam go z ledwością.  Na szczęście było coś, co szczątkowo mnie zainteresowało, właściwie zainteresowało całkiem całkiem, tylko w tekście było ledwie zarysowane - a mianowicie postać Echnatona. Faraon, który ośmielił się rzucić wyzwanie bogom i jednym machnięciem faraonowej ręki skreślił Ozyrysa, Izydę i innych. Wstawił za to jednego jedynego boga, Atona, stając się tym samym pierwszym władcą w Egipcie wyznającym monoteizm. Okrzyknięto go heretykiem i marnie skończył.
Książce zaś przysłużył się tyle, że miał skarb, jak już pisałam, bardzo duży i bardzo złoty.

Niby takie wszystko przerysowane, jak w opisywanym niedawno "Drzymalskim", ale do tego jeszcze przekalkowane, a to już za dużo jak na mnie jedną. Dla miłośników gatunku.

Książkę wygrałam w plebiscycie "Złota zakładka" i na pewno się nie zmarnuje, bo pewna spalona biblioteka ma zbiory do odbudowania.

Skarb heretyka [Scott Mariani]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
"Skarb heretyka" Scott Mariani, tłum. Wojciech Jędruszek,  MUZA SA, Warszawa , 2011.

niedziela, 4 grudnia 2011

Grudniowe spotkanie biblionetkowe

Och, spotkanie jak zwykle pełne książek, zakładek, wymian, pożyczanek, oddawanek, przepychanek, śmiechów i uśmiechów. Szalenie energetyzujące są te spotkania, zaręczam.
No i, oczywiście, są znakomitym źródłem nowych lektur! Wszystko, co pożyczyłam do przeczytania, ułożyłam na stosie.
Tytułów mnóstwo. Cieszę się na Martina, od stu lat biblionetka mi go wypluwa w polecankach na samym szczycie. Mam kilka nowych Gardnerków i Stouta. Mankell mój ulubiony. Simons, cały komplet (przez sardegnę, namówiła mnie!), w końcu poczytam coś Szczygła. Mam książkę Kozłowskiej do przeczytania i uczynienia jej wędrującą książką biblionetkową. Mam nawet dwie książki Forgotten Realms! :) I trzy egzemplarze "Książek".

Podpisano:
Bardzo zadowolona Agnes

czwartek, 1 grudnia 2011

"Dranie w tranie czyli wiersze trudne niesłychanie" Agnieszka Frączek


Tak naprawdę, to nie jest książeczka dla Krzysia. To książeczka przeznaczona dla dzieci, które mają problemy z prawidłową wymową głosek dźwięcznych i bezdźwięcznych. Krzyś na razie zrozumiałych słów wydaje z siebie niewiele, więc nie mam się co martwić o głoski takie czy siakie.

Ale tak nam podpasowała ta niewielka książeczka, że w czytaniu jest bardzo często. Ja, jako czytająca, mam niezłą gimnastykę języka, bo trzeba czytać bardzo starannie takie wiersze:
"Płynie tratwą
Dryblas z dratwą.
Wiąże z trudem z drutem dratwę, 
drutem z dratwą łata tratwę" [1]
żeby słówka, wszystkie, wszyściuteńkie, były dobrze zrozumiałe. Krzyś pilnie słucha, a przy wierszyku:
"Co dzień w borze
o tej porze
puchacz w buk
puka: puk!" [2]
energicznie i z rozmachem pucha w stronę z puchaczem, aż echo niesie.

Książeczka jest bardzo kolorowa i pełna wesołych rysunków, są smoki, żaby, kurki i bobaski, a to wszystko mojemu synkowi bardzo się podoba.
Więc tak naprawdę to jest książeczka dla Krzysia! :)

P.S. Plusem dla rodzica jest twarda oprawa, bo nie gnie się w rękach podczas czytania, nie za duży format (20x20cm), sztywne kartki i staranne wykonanie. Jeszcze nam posłuży.

---
[1] "Dranie w tranie czyli wiersze trudne niesłychanie" Agnieszka Frączek, ilustrowała Marianna Jagoda-Mioduszewska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2009, s.20
[2] Tamże, s. 8