Niech mi ktoś powie, dlaczego tak bardzo lubię książki, w których jest śnieg, mróz, zawieje i zamiecie. Czyżby to wpływ Centkiewiczów pochłanianych w dzieciństwie na kilogramy?
"W królestwie lodu" to relacja z wyprawy, którą w 1879 roku rozpoczął porucznik George De Long, dowodząc 32-osobową załogą na statku USS "Jeannette". De Long wypłynął z San Francisco, chcąc dopłynąć do bieguna północnego.
Porucznik bardzo dobrze przygotował tę wyprawę, począwszy od pozyskania bogatego sponsora, następnie przystosował statek do warunków polarnych, skompletował odpowiednią załogę, zebrał ekwipunek i przygotował się naukowo. Dowódca i oficerowie pomyśleli o wszystkim, by zapewnić powodzenie wyprawy. Byłam pod wrażeniem, czytając o tym etapie. Oczywiście to wszystko nie byłoby możliwe bez olbrzymiego zastrzyku gotówki, a tę zapewnił ktoś bardzo nietuzinkowy.
Kojarzycie zawody balonowe o puchar Gordona Bennetta? Ten właśnie James Gordon Bennett, barwna, ciekawa postać, ekscentryk, milioner, potentat prasowy postanowił wesprzeć wyprawę polarną. Byłam początkowo zdumiona, że autor książki poświęcił mu tak wiele miejsca, potem jednak zrozumiałam, że bez Gordona Bennetta ta opowieść nie byłaby kompletna.
Tak jak i bez rodziny dowódcy wyprawy, a dokładnie jego żony Emmy. Historia tej znajomości jest urzekająca (romantyczna strona mojej natury aż wzdycha): on zakochany po uszy, ona onieśmielona i traktująca go z rezerwą. De Long zabiegał o nią mocno, wielbił i czcił, cały czas czekając na jej decyzję. Emma pokochała go w końcu gorąco i mocno, wspierała jego wyprawy całym sercem, wiedząc, że dla niej będzie to udręka czekania na jakiekolwiek wieści. Bezgranicznie ufała mężowi i tęskniła za nim ogromnie.
Cóż mogę napisać o samej wyprawie? Mam tu pewien dylemat, może śmieszny, bo rzecz dotyczy wydarzeń historycznych i każdy może sobie o tej wyprawie i o jej rezultacie poczytać w internecie. Kwestia jest jednak taka, że ja, przystępując do lektury tej książki, naprawdę nie wiedziałam o niej nic. Przy "Terrorze" pozwoliłam sobie na zerknięcie do Wikipedii i przeczytanie notki o wyprawie; tym razem, celowo, nie sięgałam nigdzie. To była bardzo dobra decyzja, pochłaniałam powieść z zapartym tchem, tak zaciekawiona, jak i zaniepokojona losami badaczy. Jednak opuszczenie zakończenia nie wchodzi w grę w tej notce, rozumiecie, muszę o tym napisać, inaczej się uduszę. Dlatego, jeśli ktoś książki nie czytał, a nie chce popsuć sobie przyjemności lektury, to zamyka stronę albo przechodzi do fragmentu "Podsumowanie".
De Long był doskonałym dowódcą i wydawało się, że jego misja zdobycia bieguna zakończy się sukcesem. Okazało się jednak, że jego plan wyprawy oparty był na z gruntu fałszywych przesłankach naukowych. My, współcześni czytelnicy, wiemy o tym, że na biegunie nie ma otwartego morza oraz że nie płynie tam żaden ciepły prąd. Niestety Amerykanie zawierzyli teoriom słynnego niemieckiego geografa, Augusta Petermanna, co potem okrutnie się na nich zemściło.
Statek wmarzł w lód i przez kilkanaście miesięcy dryfował z krą, nie zbliżając się do bieguna. W końcu zatonął, a załoga "Jeannette" rozpoczęła uciążliwy marsz przez lód w kierunku najbliższego lądu. Kiedy marsz stał się niemożliwy, załoga udała się w dalszą drogę na trzech łodziach, które z wielkim poświęceniem wcześniej ciągnęli po lodzie. Silny sztorm rozdzielił łodzie, które znajdowały się już blisko syberyjskiego wybrzeża. Dwie z nich przybiły do lądu, choć bardzo daleko od siebie. Trzecia zaginęła na morzu bez wieści.
Dwie grupy musiały więc na własną rękę próbować przedrzeć się przez surowe tereny, by dotrzeć do ludzi. To niezwykłe niezwykle trudne zadanie udało się jednej z grup, pod przywództwem George'a Melville'a, inżyniera okrętowego, człowieka o niespożytej energii życiowej. Znaleźć ratunek udało się także dwom ludziom z grupy dowodzonej przez samego De Longa. Ta dwójka, najsilniejsza z grupy, została oddelegowana, by sprowadzić pomoc dla słabszych i wolniejszych towarzyszy.
Tu następuje najtragiczniejsza część opowieści o tej wyprawie. Sternik Nindemann i marynarz Noros dotarli, nie bez trudności, do tubylców. Niestety bariera językowa okazała się na tyle mocna, że bardzo dużo czasu zajęło im dotarcie do kogoś, kto był w stanie ich zrozumieć, a tym kimś okazał się Melville! Razem udało im się zorganizować poszukiwania De Longa i jego ludzi, niestety bezskutecznie. Melville sam przy tym mało nie zginął. Syberia okazała się tak bardzo niegościnną, mroźną, bezludną krainą, jakby leżała nie na ziemi, tylko gdzieś na odległej planecie.
Druga wyprawa ratownicza, przedsięwzięta, gdy mrozy zelżały, znalazła już tylko ciała badaczy.
To przerażające, że ci ludzie przetrwali tyle miesięcy w lodzie, przetrwali wyczerpującą wędrówkę po krze, udało im się pokonać rozszalały ocean, a pokonał ich ląd, którego widok powitali z taką ulgą i nadzieją. Okrutny, złośliwy chichot losu...
Podsumowanie.
"W królestwie lodu" w zupełności zaspokoiło mój głód polarny, ba, dało mi o wiele więcej. Ogrom emocji. Nie zawsze lubię pisać o emocjach, które doświadczam przy lekturze, bo to dość osobista sprawa, ale tutaj muszę. Niepowstrzymany, wszechogarniający smutek, gdy czytałam o losach tych dzielnych ludzi, dławił mnie w gardle, a listy Emmy do George'a to coś tak niesamowitego, że łzy same napływały do oczu. Emma De Long pisała do męża regularnie, listy słała tam, gdzie spodziewała się, że zastaną załogę "Jeannette". Bije z nich miłość, tęsknota, ale także olbrzymi hart ducha."Myśl o tym, ile wycierpiałeś, rozdzierają mi serce. Chciałabym nikogo nie słuchać i spróbować natychmiast się dostać do ciebie bez względu na konsekwencje. Gdybym choć jechała do ciebie i coś robiła! Ty, który sam jesteś niecierpliwy, rozumiesz, jakie to strasznie biernie czekać dzień za dniem, czekać i wypatrywać, bać się i mieć nadzieję.
Najdroższy mężu, ja się nie poddam." *
Cała powieść jest przebogato naszpikowana cytatami ze źródeł. Spis bibliografii zajmuje dziesięć stron! Zaś do fotografii i litografii sięgałam bardzo często, patrząc na twarze członków załogi, zastanawiając się, co czuli i co myśleli podczas wyprawy.
"W królestwie lodu" to wspaniała powieść, poczułam się trochę jak w dziecięcych latach, gdy z zapartym tchem czytałam o Czeluskinie czy Wyspie Mgieł i Wichrów. Bogata w szczegóły, autentyczna, tragiczna, piękna powieść.
Ach. To powieść dla mnie. Zajmuje zaszczytne miejsce na mojej polarnej półce**.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję wydawnictwu Rebis.
---
* - "W królestwie lodu. Tragiczna wyprawa polarna USS Jeannette" Hampton Sides, tłumaczył Tomasz Hornowski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2016, s. 420.
** - od jakiegoś czasu noszę się z zamiarem napisania notki o książkach ze śniegu i lodu - taka lodowa półka.
Ja nie pochłaniałem Centkiewiczów, a jakoś przemawiają do mnie ostatnio te polarne klimaty. A o półeczce lodowej napisz koniecznie, szukam inspiracji :D
OdpowiedzUsuńZbiorę się i napiszę, napiszę. Zaraz po notce o "Magicznych latach" będzie.
UsuńO, to jednak napiszesz o McCammonie. Super :D
UsuńOczywiście! Już jestem na dobrej drodze :)
UsuńTo będę marudził w razie opóźnień, bądź świadoma :P
UsuńSprytnie nigdzie nie wpisywałam daty dedlajnu :P
UsuńSprytnie. Ale do mojej emerytury zdążysz?
UsuńJa też uwielbiam te klimaty, a książka już dopisana do listy do przeczytania! Koniecznie!
OdpowiedzUsuńJest bardzo "zimna". Brr. A czyta się, że hej!
UsuńJa chyba też zaczynam powoli zerkać w kierunku mroźnych klimatów, bo dziecko codziennie zmusza mnie do oglądania "Krainy Lodu". Więc w zimno wkręcona jestem, tylko wybrać poważniejszą lekturę trzeba. Ta prezentuje się wyśmienicie :)
OdpowiedzUsuńE tam zmusza, wydzielaj jej (tak sądzę, że jej, bo też mam córkę zafascynowaną Elsą i spółką) po trochu, raz na tydzień.
UsuńA lodowe książki dobre są na lato, serio!