"Pulpecja" jest dla tych wszystkich miłośniczek (ok, miłośników też) Jeżycjady, które nie są smukłej i strzelistej budowy. Jest też dla tych, którym coś się w życiu nie udało, coś zawaliły. A także dla tych, które uwielbiają szczęśliwe zakończenia.
Bo Pulpecja jest pulchniutką blondynką z dołeczkami w policzkach, uroczym dziewczęciem, które oblewa maturę - całkowicie ze swojej winy. Bo się zakochuje. Z wzajemnością. Toteż wszystko kończy się szczęśliwym happy endem.
Jak każda książka Musierowicz, tak i ta jest przepojona miłością. Kochają się Mila i Ignacy Borejkowie, kochają się Ida i Marek, Gabrysia kocha wszystkich, a w Pulpecji kochają się wszyscy (wrażliwi na obfite wdzięki niewieście) chłopcy. Tomek kocha się w Elce, Roma w Baltonie, Maciek w Kresce i vice versa - można by tak jeszcze długo wymieniać.
Dlatego muszę sobie zrobić przerwę przed następną jeżycjadową książką, żeby mnie nie zemdliło od tego nadmiaru słodyczy i latających wszędzie tłuściutkich amorków.
Ocena jednakowoż: 4,5/6.
Strony
▼
czwartek, 30 września 2010
wtorek, 28 września 2010
"Na tropie wampira" Mike Resnick
Cykl o Justinie Mallorym liczy sobie tylko dwie książki, ale to całkiem niezłe książki. O "Na tropach jednorożca" już pisałam, a teraz przeczytałam "Na tropach wampira". Widać, że Resnick postanowił odświeżyć postać detektywa po 22 latach (wow!), inspirowany zalewem wampirzej literatury i kinematografii. W tym tomie, w przeciwieństwie do pierwszego, Resnick szarżuje na maksa. To nie tylko parodia zmierzchowej sagi, to parodia także samego Mallory'ego, ba, nawet autora (tak, występuje w powieści pisarz)!
Książka, wzorem niektórych powieści MacLeana, dzieli się na rozdziały godzinne. Detektyw szuka wamprira, który ukąsił siostrzeńca jego wspólniczki. Tropy się plączą, gnomy przeszkadzają, nachalnie sprzedając, nocne życie kwitnie w najlepsze, detektyw prze do przodu z uporem czołgu. W międzyczasie pada trup (zresztą, bo to jeden, niektóre z nich twierdzą nawet, że padły nie raz i nie dwa), detektywowi pomaga wampir z gatunku tych niewydarzonych, do paczki przyłącza się smok pisarz, a Felina, kobieta-kot z uporem żąda sardynek i nosorożców. Miodzio, jest wszystko i jest tego dużo.
Ale nie podobały mi się niedociągnięcia. Literówki zdarzają się wszędzie i wszystkim, dobra korekta powinna je wyłapać. A przynajmniej te, które są istotne w rozwoju akcji! A tu na sto czterdziestej czwartej stronie pojawia się "goblin sprzedający spinki do kapeluszy po pięćdziesiąt centów sztuka" [1] Zanim zdążyłam się zastanowić, jak wyglądają spinki do kapeluszy, okazało się, że to szpilki! I to ważne szpilki, bo na następnych dwóch stronach akcja toczy się wokół tych szpilek, a raczej tego, co z nimi robią nabywające je babcie: "Mallory uśmiechnął się i wskazał na grupę satruszek w kwiecistych sukienkach. Dwie szły o laskach, trzecia wspierała się na balkoniku. Wszystkie nabyły szpilki" [2].
Jeśli chodzi o smoka pisarza, to ten z początku każe nam nazywać się Luskowatym Jimem, na stronach 161 dwukrotnie, raz na 163, by nagle na stronie 169 zamienić się w Łuskowatego Jima i takim pozostać już do końca powieści (korektor się obudził?).
Poza tym to ja lubię Resnicka i lubię jego poczucie humoru:
"- Pilnuję twojego tyłka - wyjaśniła. - Ale to naprawdę nudna robota. On po prostu tkwi pomiędzy plecami i udami i zupełnie nic nie robi". [3]
" - Kijaszek, gdzie ty właściwie sypiasz? - zapytał Mallory.
- W zasadzie to w łóżku - odparł McGuire.
- Wydawało mi się, że wy, wampiry, musicie jednak spać w ojczystej ziemi.
- Manhattan jest moją ojczyzną - wyjaśnił Kijaszek.
- A ziemia?
- Po prostu nie zmieniam pościeli - dodał mały wampir, lekko się czerwieniąc. - I jakoś się udaje". [4]
Nie ma co, udać to się udała autorowi ta książka, mam nadzieję, że sięgnie jeszcze do postaci detektywa z innego Manhattanu, bo warto.
Ocena: 4/6 (byłoby więcej, ale lubię dopracowane edytorsko książki, a ta taka nie była).
----
[1] Mike Resnick "Na tropie wampira", tłum. Robert J. Szmidt, Fabryka Słów, Lublin 2009, korekta: Agnieszka Pawlikowska, Magdalena Byrska, s. 144
[2] Tamże, s. 145
[3] Tamże, s. 96
[4] Tamże, s. 169
Książka, wzorem niektórych powieści MacLeana, dzieli się na rozdziały godzinne. Detektyw szuka wamprira, który ukąsił siostrzeńca jego wspólniczki. Tropy się plączą, gnomy przeszkadzają, nachalnie sprzedając, nocne życie kwitnie w najlepsze, detektyw prze do przodu z uporem czołgu. W międzyczasie pada trup (zresztą, bo to jeden, niektóre z nich twierdzą nawet, że padły nie raz i nie dwa), detektywowi pomaga wampir z gatunku tych niewydarzonych, do paczki przyłącza się smok pisarz, a Felina, kobieta-kot z uporem żąda sardynek i nosorożców. Miodzio, jest wszystko i jest tego dużo.
Ale nie podobały mi się niedociągnięcia. Literówki zdarzają się wszędzie i wszystkim, dobra korekta powinna je wyłapać. A przynajmniej te, które są istotne w rozwoju akcji! A tu na sto czterdziestej czwartej stronie pojawia się "goblin sprzedający spinki do kapeluszy po pięćdziesiąt centów sztuka" [1] Zanim zdążyłam się zastanowić, jak wyglądają spinki do kapeluszy, okazało się, że to szpilki! I to ważne szpilki, bo na następnych dwóch stronach akcja toczy się wokół tych szpilek, a raczej tego, co z nimi robią nabywające je babcie: "Mallory uśmiechnął się i wskazał na grupę satruszek w kwiecistych sukienkach. Dwie szły o laskach, trzecia wspierała się na balkoniku. Wszystkie nabyły szpilki" [2].
Jeśli chodzi o smoka pisarza, to ten z początku każe nam nazywać się Luskowatym Jimem, na stronach 161 dwukrotnie, raz na 163, by nagle na stronie 169 zamienić się w Łuskowatego Jima i takim pozostać już do końca powieści (korektor się obudził?).
Poza tym to ja lubię Resnicka i lubię jego poczucie humoru:
"- Pilnuję twojego tyłka - wyjaśniła. - Ale to naprawdę nudna robota. On po prostu tkwi pomiędzy plecami i udami i zupełnie nic nie robi". [3]
" - Kijaszek, gdzie ty właściwie sypiasz? - zapytał Mallory.
- W zasadzie to w łóżku - odparł McGuire.
- Wydawało mi się, że wy, wampiry, musicie jednak spać w ojczystej ziemi.
- Manhattan jest moją ojczyzną - wyjaśnił Kijaszek.
- A ziemia?
- Po prostu nie zmieniam pościeli - dodał mały wampir, lekko się czerwieniąc. - I jakoś się udaje". [4]
Nie ma co, udać to się udała autorowi ta książka, mam nadzieję, że sięgnie jeszcze do postaci detektywa z innego Manhattanu, bo warto.
Ocena: 4/6 (byłoby więcej, ale lubię dopracowane edytorsko książki, a ta taka nie była).
----
[1] Mike Resnick "Na tropie wampira", tłum. Robert J. Szmidt, Fabryka Słów, Lublin 2009, korekta: Agnieszka Pawlikowska, Magdalena Byrska, s. 144
[2] Tamże, s. 145
[3] Tamże, s. 96
[4] Tamże, s. 169
poniedziałek, 27 września 2010
"Na szkarłatnych morzach" Scott Lynch
Druga część przygód Locke'a i Jeana prawie dorównuje pierwszej. Czemu prawie? Tylko dlatego, że mnie osobiście odrobinę bardziej bawiło czytanie o tym, jak Niecni Dżentelmeni stawali się Niecnymi Dżentelmentami. W tym tomie mamy już dwójkę w pełni ukształtowanych bohaterów, wiemy, czego się po nich spodziewać. Zaraz, zaraz, wiemy? No dobrze, Locke kłamie, jak kłamał, Jean wspiera go we wszystkim, intrygi snute przez tych panów są wielopiętrowe i skomplikowane, ale mamy też mnóstwo nowości. Przede wszystkim zmienia się miejsce akcji - przenosimy się na morze, na statki pirackie (ach, autor na pewno oglądał "Piratów z Karaibów", Port Utracjuszy, mekka piratów, to wypisz wymaluj Tortuga), a żeby nie było zbyt jednostajnie, to mamy jeszcze oszustwa w kartach (a gra toczy się o wielką stawkę), zawirowania polityczne, załamanie nerwowe i wielką miłość (kolejność przypadkowa).
Podczas czytania nasunęło mi się na myśl, że trup w tej książce ściele się gęsto, może nieco zbyt gęsto, jak na mój gust, ale Lynch ładnie to przełamuje scenkami wywołującymi uśmiech na twarzy, choćby wtedy, kiedy walczy z wrogiem w kałuży rozlanego piwa:
"Odkupiciel poślizgnął się i upadł na wznak. Locke - spokojny i zrezygnowany - zatopił mu szablę w piersi i wyrwał włócznię z nieruchomiejących rąk. - Alkohol zabija - mruknął"[1],
czy też:
"Wyobraź sobie taką scenę: abordaż, chłopaki przeskakują nad relingiem, kordelasy w garściach, i wrzeszczą: »Koty, oddajcie nam swoje koty!«"[2].
Tytułem wyjaśnienia do drugiego cytatu: na statkach, także pirackich, konieczne są kobiety i koty, brak choćby jednego z tych dwóch elementów to pech, nieszczęście i zgroza.
A gdzieniegdzie pomiędzy tym, co wywołuje uśmiech na twarzy, a tym, co powoduje uniesienie brwi w szczerym podziwie dla sprawności w likwidowaniu kolejnych wrogów przez Niecnych Dżentelmenów, trafia się liryczna perełka:
"Dwa księżyce właśnie wschodziły, srebrząc południowy horyzont, a gwiazdy wysypały się na bezchmurne niebo, jak kryształki cukru na czarne płótno"[3].
Nie wspominając już o tym, że naprawdę wzruszająca jest niezłomna lojalność bohaterów względem siebie, zawsze i w każdej sytuacji.
Jak to mówią, dla każdego coś miłego. Jeśli czytaliście "Kłamstwa Locke'a Lamory" i podobało wam się, to i "Na szkarłatnych morzach" spodoba się również.
Ocena: 6/6.
---
[1] Scott Lynch, "Na szkarłatnych morzach", tłum. Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła, wyd. Mag, 2008, s. 392.
[2] Tamże, s. 334.
[3] Tamże, s. 283.
Podczas czytania nasunęło mi się na myśl, że trup w tej książce ściele się gęsto, może nieco zbyt gęsto, jak na mój gust, ale Lynch ładnie to przełamuje scenkami wywołującymi uśmiech na twarzy, choćby wtedy, kiedy walczy z wrogiem w kałuży rozlanego piwa:
"Odkupiciel poślizgnął się i upadł na wznak. Locke - spokojny i zrezygnowany - zatopił mu szablę w piersi i wyrwał włócznię z nieruchomiejących rąk. - Alkohol zabija - mruknął"[1],
czy też:
"Wyobraź sobie taką scenę: abordaż, chłopaki przeskakują nad relingiem, kordelasy w garściach, i wrzeszczą: »Koty, oddajcie nam swoje koty!«"[2].
Tytułem wyjaśnienia do drugiego cytatu: na statkach, także pirackich, konieczne są kobiety i koty, brak choćby jednego z tych dwóch elementów to pech, nieszczęście i zgroza.
A gdzieniegdzie pomiędzy tym, co wywołuje uśmiech na twarzy, a tym, co powoduje uniesienie brwi w szczerym podziwie dla sprawności w likwidowaniu kolejnych wrogów przez Niecnych Dżentelmenów, trafia się liryczna perełka:
"Dwa księżyce właśnie wschodziły, srebrząc południowy horyzont, a gwiazdy wysypały się na bezchmurne niebo, jak kryształki cukru na czarne płótno"[3].
Nie wspominając już o tym, że naprawdę wzruszająca jest niezłomna lojalność bohaterów względem siebie, zawsze i w każdej sytuacji.
Jak to mówią, dla każdego coś miłego. Jeśli czytaliście "Kłamstwa Locke'a Lamory" i podobało wam się, to i "Na szkarłatnych morzach" spodoba się również.
Ocena: 6/6.
---
[1] Scott Lynch, "Na szkarłatnych morzach", tłum. Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła, wyd. Mag, 2008, s. 392.
[2] Tamże, s. 334.
[3] Tamże, s. 283.
niedziela, 26 września 2010
"Noelka" Małgorzata Musierowicz
W ramach nadrobienia zaległości u pani M. M. zabrałam się za następną książkę po "Brulionie Bebe B", czyli za "Noelkę".
Elżbieta, Elka, Noelka, No-Elka, Nie-Elka, Elka Nie. Bo Elka jest na nie, jest rozpieszczona, niechętna, trochę roszczeniowa. A w Wigilę przebiera się za Efla i towarzyszy Mikołajowi (niejaki Tomcio, do usług) w tournee po domach, gdzie potrzebują Mikołaja z Elfem do wręczania prezentów, oczywiście za opłatą. Naburmuszona Elka robi swoje, uśmiechnięty Tomcio również, a przed ich oczami, jak w kalejdoskopie, przesuwają się wigilijne domy. Domy, mieszkania, wynajęte pokoje, klitki, pałace. Gwarne i tłoczne albo ciche. Bogate albo biedne. Skrzące się ozdobami albo skrzące się uśmiechami. I ludzie, rodziny, małżeństwa, dzieci, dziadkowie, wnuczęta.
"Opowieść wigilijna" Dickensa się kłania - i nic to, że takie podobne, że wydźwięk ten sam, to przecież Musierowicz, to Jeżycjada, zaglądamy tu do wszystkich bohaterów poznańskiej sagi (no dobra, do braci Lisieckich nie), z Borejkami na czele. Kreska, Dmuchawiec, Aniela z Bernardem... skaczemy to tu, to tam, zagladamy, co się komu urodziło i jak ma ubraną choinkę.
Ciepła książka, choć akcja dzieje się w zimie. Cieplutka.
Ocena: 5/6.
Elżbieta, Elka, Noelka, No-Elka, Nie-Elka, Elka Nie. Bo Elka jest na nie, jest rozpieszczona, niechętna, trochę roszczeniowa. A w Wigilę przebiera się za Efla i towarzyszy Mikołajowi (niejaki Tomcio, do usług) w tournee po domach, gdzie potrzebują Mikołaja z Elfem do wręczania prezentów, oczywiście za opłatą. Naburmuszona Elka robi swoje, uśmiechnięty Tomcio również, a przed ich oczami, jak w kalejdoskopie, przesuwają się wigilijne domy. Domy, mieszkania, wynajęte pokoje, klitki, pałace. Gwarne i tłoczne albo ciche. Bogate albo biedne. Skrzące się ozdobami albo skrzące się uśmiechami. I ludzie, rodziny, małżeństwa, dzieci, dziadkowie, wnuczęta.
"Opowieść wigilijna" Dickensa się kłania - i nic to, że takie podobne, że wydźwięk ten sam, to przecież Musierowicz, to Jeżycjada, zaglądamy tu do wszystkich bohaterów poznańskiej sagi (no dobra, do braci Lisieckich nie), z Borejkami na czele. Kreska, Dmuchawiec, Aniela z Bernardem... skaczemy to tu, to tam, zagladamy, co się komu urodziło i jak ma ubraną choinkę.
Ciepła książka, choć akcja dzieje się w zimie. Cieplutka.
Ocena: 5/6.
sobota, 25 września 2010
"Trudna operacja" James White
Trzecia część cyklu o doktorze Conway'u trąci Solarisem. Ale nie ma co się bać, żaden plagiat, to tylko moje luźne skojarzenie. Doktora już znacie, pisałam o nim wcześniej, po przeczytaniu "Gwiezdnego chirurga" - nawiasem mówiąc, tytuł książki nic a nic nie mówi o jej treści, zważywszy na fakt, że cały cykl jest o gwiezdnym chirurgu, to już pod tym względem "Trudna operacja" jest lepsza. Bo to naprawdę trudna operacja, gdy pacjent jest wielkości mniej więcej kontynentu, pokrywa powierzchnię globu grubą, mięsistą masą, ma jamy gębowe jak kratery wulkanu i do tego wszystkiego jest nieprzyjaźnie nastawiony do obcych. I choruje. Jeśli choruje, jest pacjentem i kropka. I nieważne, że do jego leczenia zaangażowane są całe oddziały sił zbrojnych, mnóstwo lekarzy, statki kosmiczne, pojazdy naziemne, masa narzędzi, materiałów, wszystkiego! Należy go wyleczyć za wszelką cenę, nawet gdy podczas tego leczenia giną ludzie. Tu mi się trochę zastopowało czytanie, bo priorytety mi się nie zgadzały: jakże to, władowywać się komuś na planetę z buciorami i leczyć na siłę? A gdzie idee nieingerencji? A, to lemowe idee...
Tak czy siak, wielkie istoty są jak myślące oceany Lema w "Solarisie". Tak trochę.
Ocena: 3,5/6.
Tak czy siak, wielkie istoty są jak myślące oceany Lema w "Solarisie". Tak trochę.
Ocena: 3,5/6.
czwartek, 23 września 2010
"Gwiezdny chirurg" James White
To druga część cyklu o kosmicznym szpitalu - zamysł skądinąd bardzo ciekawy i głęboko humanitarny. Mianowicie na obrzeżach galaktyki jest sobie obiekt zbudowany w całości przez ludzi i członków Federacji, służący tylko i wyłącznie do leczenia. Jest olbrzymi, z mnóstwm pomieszczeń przystosowanych do przeróżnych osobników występujących w kosmosie (a w tym względzie wyobraźnia autora spisała się bez zarzutu), mnóstwem personelu pomocniczego i lekarzy. Jeden z lekarzy, doktor Conway, to taki kosmiczny House, tylko daleko bardziej uprzejmy. Ale wyjątkowa intuicja i skłonność do dedukcji i kojarzenia pozornie nie powiązanych ze sobą faktów czyni go podobnym do słynnego telewizyjnego diagnosty.
W tym tomie, podzielonym na dwie wyraźne części, ma do zrobienia: po pierwsze, uleczenie nieśmiertelnego osobnika starożytnej rasy, prawdziwego gwiezdnego wędrowca, cierpiącego na śpiączkę i odrzucającego wszelkie metody leczenia (House by powiedział, że to choroba autoimmunologiczna i poniekąd miałby rację), po drugie zaś musi uratować Szpital przed zagładą ze strony drapieżnego, acz nieco prymitywnego Imperium.
Stara się, och, stara ze wszystkich sił, by to zadanie wykonać. Pomaga mu w tym personel (szczególnie pewna piękna pielęgniarka), wojsko i naczelny psycholog szpitala, doktor O'Mara. Uuu, właśnie, O'Mara ma charakterek Houde'a, tak trochę! Za mało bezczelny, ale niech tam...
Całość całkiem niezła, momentami zabawna, no i całkowicie przepojona tolerancją dla wszelkich przejawów odmienności. A właściwie to nie tolerancja, tylko raczej wskazanie, że ludzie zbyt dużą uwagę przywiązują do takich głupotek, jak na przykład kolor skóry. Co będzie, gdy już nawiążemy kontakty z innymi cywilizacjami i ich reprezentanci okażą się być istotami gąsienicowatymi, całkiem płynnymi, olbrzymimi jak góra lub oddychającymi kwasem? Ha.
Ocena: 4/6.
W tym tomie, podzielonym na dwie wyraźne części, ma do zrobienia: po pierwsze, uleczenie nieśmiertelnego osobnika starożytnej rasy, prawdziwego gwiezdnego wędrowca, cierpiącego na śpiączkę i odrzucającego wszelkie metody leczenia (House by powiedział, że to choroba autoimmunologiczna i poniekąd miałby rację), po drugie zaś musi uratować Szpital przed zagładą ze strony drapieżnego, acz nieco prymitywnego Imperium.
Stara się, och, stara ze wszystkich sił, by to zadanie wykonać. Pomaga mu w tym personel (szczególnie pewna piękna pielęgniarka), wojsko i naczelny psycholog szpitala, doktor O'Mara. Uuu, właśnie, O'Mara ma charakterek Houde'a, tak trochę! Za mało bezczelny, ale niech tam...
Całość całkiem niezła, momentami zabawna, no i całkowicie przepojona tolerancją dla wszelkich przejawów odmienności. A właściwie to nie tolerancja, tylko raczej wskazanie, że ludzie zbyt dużą uwagę przywiązują do takich głupotek, jak na przykład kolor skóry. Co będzie, gdy już nawiążemy kontakty z innymi cywilizacjami i ich reprezentanci okażą się być istotami gąsienicowatymi, całkiem płynnymi, olbrzymimi jak góra lub oddychającymi kwasem? Ha.
Ocena: 4/6.
wtorek, 21 września 2010
"Czytelniczka znakomita" Alan Bennett
To jedna z nielicznych odsłuchanych przeze mnie książek. W samochodzie, w drodze do i z pracy – w obie strony to prawie dwie godziny na swobodne czytanie, tfu, słuchanie.
Książka jest znakomita. Królowa angielska, będąc już osobą w słusznym wieku, odkrywa nagle uroki płynące z czytania. Tak jakby trochę przypadkowo, bo natknąwszy się na obwoźną bibliotekę, z uprzejmości nie chce wyjść z niej z pustymi rękami.
Tak to się zaczyna, jedna książka, druga, piąta, dziesiąta. Królowa wyrabia się czytelniczo, do tego (skąd my to znamy) kradnie każdą chwilę, by móc ją poświęcić lekturze. Przyjmuje sekretarza literackiego, urządza wieczorki literackie (to akurat był chybiony pomysł, ale próbować warto), z poddanymi rozmawia o gustach czytelniczych… słowem, książkowa neofitka rzuca się głową naprzód w ocean literatury i bardzo jej się to podoba.
Tyle że nie podoba się innym. Dwór nie rozumie jej pasji. Osobisty sekretarz kopie dołki pod sekretarzem literackim, a premier, wręcz zmuszany przez władczynię (oczywiście w sposób niezwykle delikatny i uprzejmy) do czytania, jest wściekły.
Wyjątkowo ładnie w książce przedstawiono pewien proces. Proces stawania się czytelnikiem wyrobionym, doświadczonym, oczytanym. Z książki na książkę monarchini się zmienia. Jej gust, jej poglądy, jej sposób spojrzenia na świat. I w głębi umysłu nabiera kształtu pewne pragnienie, nieobce zapewne nam, czytelnikom – aby z czytelnika stać się pisarzem. Z obcowania biernego z literaturą wejść na poziom obcowania czynnego. Czy to pragnienie królowa zrealizowała, nie powiem, bo nie wiem, ale z całą pewnością mogłaby.
Ocena: 4,5/6
Książka jest znakomita. Królowa angielska, będąc już osobą w słusznym wieku, odkrywa nagle uroki płynące z czytania. Tak jakby trochę przypadkowo, bo natknąwszy się na obwoźną bibliotekę, z uprzejmości nie chce wyjść z niej z pustymi rękami.
Tak to się zaczyna, jedna książka, druga, piąta, dziesiąta. Królowa wyrabia się czytelniczo, do tego (skąd my to znamy) kradnie każdą chwilę, by móc ją poświęcić lekturze. Przyjmuje sekretarza literackiego, urządza wieczorki literackie (to akurat był chybiony pomysł, ale próbować warto), z poddanymi rozmawia o gustach czytelniczych… słowem, książkowa neofitka rzuca się głową naprzód w ocean literatury i bardzo jej się to podoba.
Tyle że nie podoba się innym. Dwór nie rozumie jej pasji. Osobisty sekretarz kopie dołki pod sekretarzem literackim, a premier, wręcz zmuszany przez władczynię (oczywiście w sposób niezwykle delikatny i uprzejmy) do czytania, jest wściekły.
Wyjątkowo ładnie w książce przedstawiono pewien proces. Proces stawania się czytelnikiem wyrobionym, doświadczonym, oczytanym. Z książki na książkę monarchini się zmienia. Jej gust, jej poglądy, jej sposób spojrzenia na świat. I w głębi umysłu nabiera kształtu pewne pragnienie, nieobce zapewne nam, czytelnikom – aby z czytelnika stać się pisarzem. Z obcowania biernego z literaturą wejść na poziom obcowania czynnego. Czy to pragnienie królowa zrealizowała, nie powiem, bo nie wiem, ale z całą pewnością mogłaby.
Ocena: 4,5/6
niedziela, 19 września 2010
"Świat finansjery" Terry Pratchett
Pratchett jaki jest, każdy widzi. Jak nie widzi, to znaczy, że nie wie, bo nie czytał i nie czyta. Jak widzi, to wie, bo czytał. Terniętych jest wielu, a ja między nimi. I choć Pratchett jest jak tort z marcepanem i czekoladowymi ziarnkami kawy: za dwudziestym razem jest wciąż taki sam tort, tak samo dobry, to jednak jakby te ziarenka coraz bardziej gorzkie, a może to ta czekolada? Nieważne, tort marcepanowy jest tortem marcepanowym i można to tylko zjeść ze smakiem i już.
Bo jak tu nie skonsumować takich smakowitych kawałków jak takie w sprawie odczytywania adresów nieodczytywalnych:
"- Wydaje mi się, że kluczowe jest wejście w umysł piszącego - mówił dalej Vetinari. Spojrzał na kopertę pokrytą odciskami brudnych palców i czymś, co wyglądało jak resztki czyjegoś śniadania. - W niektórych przypadkach, jak podejrzewam, jest tam sporo miejsca." [1]
Czy też takich w sprawach ściśle egzystencjalnych:
"- Jeftem Igorem, fir. My nie ftawiamy pytań.
- Naprawdę? A czemu nie?
- Nie wiem, fir. Nie pytałem." [2]
Czy po prostu kawałków o dzikich żółwiach:
"Jeden z moich poprzedników skazywał ludzi na rozerwanie przez dzikie żółwie. Nie była to szybka śmierć. Uważał, że to świetny żart." [3]
Ha, ha. Ale Vetinari tak nie uważa, chwałaż Bogu. Ten gość ma wyczucie, taki pratchettowy Petroniusz, wie, na jakiego konia postawić. I ponieważ w pocztowym biznesie jako koń sprawdził się Moist von Lipwig, można go skierować na inne odcinki wymagające natychmiastowej interwencji. Czyli do banku. Sprawdzi się, a jakże. Niekoniecznie tak, jak chciał Vetinari, ale w ostatecznym rachunku liczy się to, że nikt (ważny) nie ginie, wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi. Alleluja i do przodu.
Ocena: 4/6.
---
[1] "Świat finansjery" Terry Pratchett, tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009, s. 71
[2] Tamże, s. 166
[3] Tamże, s. 334
Bo jak tu nie skonsumować takich smakowitych kawałków jak takie w sprawie odczytywania adresów nieodczytywalnych:
"- Wydaje mi się, że kluczowe jest wejście w umysł piszącego - mówił dalej Vetinari. Spojrzał na kopertę pokrytą odciskami brudnych palców i czymś, co wyglądało jak resztki czyjegoś śniadania. - W niektórych przypadkach, jak podejrzewam, jest tam sporo miejsca." [1]
Czy też takich w sprawach ściśle egzystencjalnych:
"- Jeftem Igorem, fir. My nie ftawiamy pytań.
- Naprawdę? A czemu nie?
- Nie wiem, fir. Nie pytałem." [2]
Czy po prostu kawałków o dzikich żółwiach:
"Jeden z moich poprzedników skazywał ludzi na rozerwanie przez dzikie żółwie. Nie była to szybka śmierć. Uważał, że to świetny żart." [3]
Ha, ha. Ale Vetinari tak nie uważa, chwałaż Bogu. Ten gość ma wyczucie, taki pratchettowy Petroniusz, wie, na jakiego konia postawić. I ponieważ w pocztowym biznesie jako koń sprawdził się Moist von Lipwig, można go skierować na inne odcinki wymagające natychmiastowej interwencji. Czyli do banku. Sprawdzi się, a jakże. Niekoniecznie tak, jak chciał Vetinari, ale w ostatecznym rachunku liczy się to, że nikt (ważny) nie ginie, wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi. Alleluja i do przodu.
Ocena: 4/6.
---
[1] "Świat finansjery" Terry Pratchett, tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009, s. 71
[2] Tamże, s. 166
[3] Tamże, s. 334
piątek, 17 września 2010
"Brulion Bebe B." Małgorzata Musierowicz
Pokonując moją wrodzoną niechęć do ebooków, sięgnęlam sobie po "Brulion Bebe B.", wchodząc gładko i bez problemu w poznański świat, gdzie Borejkowie tym razem są na dalszym planie, Aniela, czyli Kłamczucha, na bliższym, bracia Lisieccy wyrośli na czarne charaktery, a główną rolę gra Beata, zwana Bebe. Córka aktorki, osoby wyjątkowo roztrzepanej i oderwanej od rzeczywistości, niejako kontrastowo do matki, postanowiła stać się osobą wyjątkowo opanowaną, spokojną i nieodgadnioną. Udaje jej się to znakomicie, do czasu, gdy się zakocha w Damazym, czyli Dambo, bo takiego uczucia jak miłość nie da się ot tak upakować w sobie, stłamsić i ścisnąć. Urzekła mnie fantastyczna, barwna, soczysta postać Bernarda Żeromskiego:
Nazwisko? - spytał rozkazująco.
- Żeromski - padła odpowiedź.
Pierogowi zmiękły kolana.
- Co - co - co?!...
Tłum uczniów ryknął śmiechem.
- Żeromski, jak Boga najszczerzej kocham - zapewnił go Bernard z błękitną uczciwością w oczach. - Ale to nie ja napisałem te wszystkie bestsellery.
Jest ciepło, jest rodzinnie, są porywy uczuć, są doznawane krzywdy i tych krzywd zadośćuczynienie, są wakacje i szkoła też jest, cały Poznań jest. I są limeryki. Jest wszystko.
I wspomnienia są, po przeczytaniu tego fragmentu:
Byli oni ubrani w ozdobne podkoszulki, marmurkowe dżinsowe spodnie oraz takież kamizelki. Dżinsy te, zwane dekatyzami, wyglądały tak, jakby je kto pogniótł i z uporem moczył w roztworze chloru, co też podobno jest powszechnie stosowaną techniką w samorodnych inicjatywach sektora prywatnego; nawiasem mówiąc, błyskawiczne rozpowszechnienie się mody na to rękodzieło jest jednym z najbardziej zdumiewających i przygnębiających zjawisk lat osiemdziesiątych w PRL.
Wspomnienia dotyczą chłopaka, miał dekatyzowane spodnie, blond włosy, mieszkał kilkanaście kilometrów ode mnie i raz się z nim umówiłam. Chyba mu się spodobałam, bo pisał potem do mnie piękne listy. I nie wiem, czemu przygnębiające zjawisko, mnie tam się pozytywnie kojarzy.
Ocena: 4/6.
Nazwisko? - spytał rozkazująco.
- Żeromski - padła odpowiedź.
Pierogowi zmiękły kolana.
- Co - co - co?!...
Tłum uczniów ryknął śmiechem.
- Żeromski, jak Boga najszczerzej kocham - zapewnił go Bernard z błękitną uczciwością w oczach. - Ale to nie ja napisałem te wszystkie bestsellery.
Jest ciepło, jest rodzinnie, są porywy uczuć, są doznawane krzywdy i tych krzywd zadośćuczynienie, są wakacje i szkoła też jest, cały Poznań jest. I są limeryki. Jest wszystko.
I wspomnienia są, po przeczytaniu tego fragmentu:
Byli oni ubrani w ozdobne podkoszulki, marmurkowe dżinsowe spodnie oraz takież kamizelki. Dżinsy te, zwane dekatyzami, wyglądały tak, jakby je kto pogniótł i z uporem moczył w roztworze chloru, co też podobno jest powszechnie stosowaną techniką w samorodnych inicjatywach sektora prywatnego; nawiasem mówiąc, błyskawiczne rozpowszechnienie się mody na to rękodzieło jest jednym z najbardziej zdumiewających i przygnębiających zjawisk lat osiemdziesiątych w PRL.
Wspomnienia dotyczą chłopaka, miał dekatyzowane spodnie, blond włosy, mieszkał kilkanaście kilometrów ode mnie i raz się z nim umówiłam. Chyba mu się spodobałam, bo pisał potem do mnie piękne listy. I nie wiem, czemu przygnębiające zjawisko, mnie tam się pozytywnie kojarzy.
Ocena: 4/6.
czwartek, 16 września 2010
Nowa rzeźba
Dopiero co pisłam o rzeźbach książkowych, a tu kolega, specjalnie dla mnie, podesłał mi zdjęcie z wycieczki po Wrocławiu.
Piękny, prawda?
Co mi przypomniało niedawne całkiem czasy, kiedy ostro padało i w Czeladzi (z okazji płynącej tam rzeczki) przygotowywano się do ewentualnych podtopień, niemrawo trochę... Ale miejska biblioteka, wcale nie położona jakoś tam nisko, była starannie obłożona workami z piaskiem. Rozumiem i popieram.
To pomnik "Powodzianka" dla upamiętnienia akcji ratowania zbiorów biblioteki uniwersyteckiej przed zniszczeniem w czasie powodzi w 1997 r. Stoi na moście Uniwersyteckim.
Piękny, prawda?
Co mi przypomniało niedawne całkiem czasy, kiedy ostro padało i w Czeladzi (z okazji płynącej tam rzeczki) przygotowywano się do ewentualnych podtopień, niemrawo trochę... Ale miejska biblioteka, wcale nie położona jakoś tam nisko, była starannie obłożona workami z piaskiem. Rozumiem i popieram.
wtorek, 14 września 2010
"Pęknięte serce Afryki" Robert Wieczorek
Nie jestem pewna, czym się kierowałam wybierajac sobie tę właśnie książkę do czytania. Chyba spodziewałam się czegoś w rodzaju reportażu Kapuścińskiego prosto z afrykańskiej głuszy, czy też może literatury podróżniczej pokroju Bruczkowskiego. A to zupełnie coś innego.
Książka jest napisana przez misjonarza, zakonnika, ojca kapucyna pochodzącego z Krakowa, któy wyjechał do Afryki, by nieść tam wiarę katolicką. Osiadł w Republice Środkowoafrykańskiej. To tyle tytułem wstępu.
Myślałam, że to będzie o tym, jak nawraca się Afrykanów, jak następuje proces wyrugowania z ich umysłów wiary w bóstwa, amulety i szamanów. Jak to się dzieje, że zmieniają swoje przekonania, w których wyrośli i zaczynają chodzić do kościoła i modlić się. Dla nas, od małego wychowywanych w chrześcijaństwie, kościoły i księża są czymś znanym i naturalnym, a tam nie. Jednak przeczytałam o czymś zupełnie innym.
Mianowicie o tym, jak czuje się zakonnik misyjny, gdy kraj, w któym mieszka, wstrząsany jest wojną domową. Gdy na jego misję napadają rebelianci i trzymając zakonników na muszce, plądrują pomieszczenia w poszukiwaniu pieniędzy, paliwa, jedzenia, radia, baterii... Gdy grożą karabinem i każą oddać kluczyki do auta, bo rebelianci muszą się czymś przemieszczać. Gdy trzeba czym prędzej ukrywać czarnoskórych braci, bo o ile przed białymi napastnicy czują jeszcze jakiś respekt, to czarnych gnębią bez pardonu. Gdy z wioski nieopodal leżącej przybiegają z ostrzeżeniem “znowu jadą”, a czasu jest tyle zaledwie, że można jedynie wejść do kaplicy i się pomodlić. I tyle, jeśli chodzi o modlenie się.
Misjonarze czynem dają świadectwo swojej wierze, co dobitnie książka mi ukazała. Chętnie porozmawiałabym z ojcem Robertem na żywo, przy kawie.
Ocena: 4/6
Książka jest napisana przez misjonarza, zakonnika, ojca kapucyna pochodzącego z Krakowa, któy wyjechał do Afryki, by nieść tam wiarę katolicką. Osiadł w Republice Środkowoafrykańskiej. To tyle tytułem wstępu.
Myślałam, że to będzie o tym, jak nawraca się Afrykanów, jak następuje proces wyrugowania z ich umysłów wiary w bóstwa, amulety i szamanów. Jak to się dzieje, że zmieniają swoje przekonania, w których wyrośli i zaczynają chodzić do kościoła i modlić się. Dla nas, od małego wychowywanych w chrześcijaństwie, kościoły i księża są czymś znanym i naturalnym, a tam nie. Jednak przeczytałam o czymś zupełnie innym.
Mianowicie o tym, jak czuje się zakonnik misyjny, gdy kraj, w któym mieszka, wstrząsany jest wojną domową. Gdy na jego misję napadają rebelianci i trzymając zakonników na muszce, plądrują pomieszczenia w poszukiwaniu pieniędzy, paliwa, jedzenia, radia, baterii... Gdy grożą karabinem i każą oddać kluczyki do auta, bo rebelianci muszą się czymś przemieszczać. Gdy trzeba czym prędzej ukrywać czarnoskórych braci, bo o ile przed białymi napastnicy czują jeszcze jakiś respekt, to czarnych gnębią bez pardonu. Gdy z wioski nieopodal leżącej przybiegają z ostrzeżeniem “znowu jadą”, a czasu jest tyle zaledwie, że można jedynie wejść do kaplicy i się pomodlić. I tyle, jeśli chodzi o modlenie się.
Misjonarze czynem dają świadectwo swojej wierze, co dobitnie książka mi ukazała. Chętnie porozmawiałabym z ojcem Robertem na żywo, przy kawie.
Ocena: 4/6
poniedziałek, 13 września 2010
Skleroza to coś strasznego!
Wpadłam dziś do empiku, biegusiem, bo tylko po drodze, inne zakupy w trakcie. Bardzo chciałam kupić sobie książkę. Wpadłam i... konsternacja. Zapomniałam, jaki miała tytuł! Co gorsza, zapomniałam też autora. Pamiętałam tylko okładkę i to, że to literatura raczej młodzieżowa. Poszukałam okładki:
No i mogłabym sobie szukać, takiej na pewno bym nie skojarzyła. No nic. Nie mam nowej książki, nie tym razem. :)
Ale nie znalazłam. Potem (po powrocie do domu) okazało się, że jest jeszcze jedna okładka, o taka:
niedziela, 12 września 2010
"Historia brudu" Katherine Ashenburg - cytaty
Kupiłam, przeczytałam, nie spisałam wrażeń na gorąco, odłożyłam na półkę. Potem jakoś tak się stało, że wyszła do ludzi, zdążyłam tylko spisać dwa cytaty, zanim powędrowała na pocztę. Pierwszy, bo dotyczy mojej patronki, o zgrozo ;)
Drugi, bo ciekawie podsumowuje odwieczne wielkie koło czasu, czyli fakt, że wszystko już było i się powtarza, cykle są większe, mniejsze, ale są...
"Wielu wczesnych świętych hołubiło brud z entuzjazmem, żarliwością i niesłychana pomysłowością. Św. Agnieszka nigdy nie splamiła wodą żadnej części swego ciała podczas krótkiego wprawdzie, bo trzynastoletniego życia. Godryk, angielski święty, przeszedł piechotą z Anglii do Jerozolimy nie myjąc się i nie zmieniając ubrania". [1]
"Marudząc i debatując przez prawie półtora wieku, od końca osiemnastego stulecia po mniej więcej rok 1950, wahając się między kąpielą z pełnymi szykanami a wyrywkowym przemywaniem to tej, to innej części ciała, między używaniem mydła a unikaniem namydlenia, łamiąc sobie głowę nad niemal każdym innym aspektem higieny, udało nam się wrócić do miejsca, w którym mniej więcej dwa tysiąclecia wcześniej znajdowali się Rzymianie". [2]
---
[1] "Historia brudu" Katherine Ashenburg, tłum. Aleksandra Górska, Wydawnictwo Bellona, Warszawa, 2009, s.55
[2] Tamże, s. 247
Drugi, bo ciekawie podsumowuje odwieczne wielkie koło czasu, czyli fakt, że wszystko już było i się powtarza, cykle są większe, mniejsze, ale są...
"Wielu wczesnych świętych hołubiło brud z entuzjazmem, żarliwością i niesłychana pomysłowością. Św. Agnieszka nigdy nie splamiła wodą żadnej części swego ciała podczas krótkiego wprawdzie, bo trzynastoletniego życia. Godryk, angielski święty, przeszedł piechotą z Anglii do Jerozolimy nie myjąc się i nie zmieniając ubrania". [1]
"Marudząc i debatując przez prawie półtora wieku, od końca osiemnastego stulecia po mniej więcej rok 1950, wahając się między kąpielą z pełnymi szykanami a wyrywkowym przemywaniem to tej, to innej części ciała, między używaniem mydła a unikaniem namydlenia, łamiąc sobie głowę nad niemal każdym innym aspektem higieny, udało nam się wrócić do miejsca, w którym mniej więcej dwa tysiąclecia wcześniej znajdowali się Rzymianie". [2]
---
[1] "Historia brudu" Katherine Ashenburg, tłum. Aleksandra Górska, Wydawnictwo Bellona, Warszawa, 2009, s.55
[2] Tamże, s. 247
sobota, 11 września 2010
Stos książek wywiozłam, stos przywiozłam
Wizyta u znajomych bardzo owocna :)
Wydłubałam z półek i wywiozłam do nich:
1. "Anima Vilis" Krzysztof T. Dąbrowski
2. "Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu" Gregory Maguire
3. "Głowa Minutaura" Marek Krajewski
4. "Córka Krwawych" Anne Bishop
5. "Miasto niepokoju" Dennis Lehane
6. "Biała wiedźma" Adam Zalewski
7. "Skrzynka demona" Ken Kesey
8. "Palec Kasandry" Gert Godeng
9. "Trumna numer 5" Gert Godeng
10. "Czerwona Strefa" Gert Godeng
Oddano mi:
1. "Hakawati, mistrz opowieści" Rabih Alameddine
2. "Kot Simona: Sam o sobie" Simon Tofield
Pożyczyłam do przeczytania:
1. "Najgłupszy anioł" Christopher Moore
2. "Czystopis" Siergiej Łukjanienko
3. "Rzeczy ulotne" Neil Gaiman
4. "Tajemna historia Moskwy" Ekaterina Sedia
5. "Świat finansjery" Terry Pratchett
6. "Gwiezdny chirurg" James White
7. "Trudna operacja" James White
8. "Statek szpitalny" James White
9. "Azazel" Boris Akunin
10. "Gambit turecki" Boris Akunin
11. "Na tropie wampira" Mike Resnick
12. "Kły" Mike Resnick
13. "Trzeci Świat" Maciej Guzek
14. "Królikarnia" Maciej Guzek
Wydłubałam z półek i wywiozłam do nich:
1. "Anima Vilis" Krzysztof T. Dąbrowski
2. "Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu" Gregory Maguire
3. "Głowa Minutaura" Marek Krajewski
4. "Córka Krwawych" Anne Bishop
5. "Miasto niepokoju" Dennis Lehane
6. "Biała wiedźma" Adam Zalewski
7. "Skrzynka demona" Ken Kesey
8. "Palec Kasandry" Gert Godeng
9. "Trumna numer 5" Gert Godeng
10. "Czerwona Strefa" Gert Godeng
Oddano mi:
1. "Hakawati, mistrz opowieści" Rabih Alameddine
2. "Kot Simona: Sam o sobie" Simon Tofield
Pożyczyłam do przeczytania:
1. "Najgłupszy anioł" Christopher Moore
2. "Czystopis" Siergiej Łukjanienko
3. "Rzeczy ulotne" Neil Gaiman
4. "Tajemna historia Moskwy" Ekaterina Sedia
5. "Świat finansjery" Terry Pratchett
6. "Gwiezdny chirurg" James White
7. "Trudna operacja" James White
8. "Statek szpitalny" James White
9. "Azazel" Boris Akunin
10. "Gambit turecki" Boris Akunin
11. "Na tropie wampira" Mike Resnick
12. "Kły" Mike Resnick
13. "Trzeci Świat" Maciej Guzek
14. "Królikarnia" Maciej Guzek
czwartek, 9 września 2010
"Piotruś szuka przyjaciela" Jan Edward Kucharski
Ponieważ świeżo przeczytanych książek do zrecenzowania brak, opowiem dziś o kolejnej książce z dzieciństwa, która delikatnie i trwale odcisnęła się w moich zwojach mózgowych. Trwale, bo wiadomo, pamiętałam o niej przez lata. Delikatnie, bo przez lata tytuł i autor ulecieli z pamięci i musiałam wspomagać się wpisami na forum o literaturze dziecięcej. Nie uleciały z pamięci ilustracje. Zdecydowana, kreślona z rozmachem kreska, na to miękkie i rozlane akwarelowe kolory. Ilustracje mogę zamieścić, bo tomik mam na półce. Gdy już książkę wyłowiłam z wiru niepamięci, nie mogłam pozwolić, by znów tam wpadła, znalazłam ją na allegro i kupiłam.
Treść też niczego sobie. Piotruś, malutki chłopczyk, budzi się raniutko i jest świadkiem porwania koguta przez lisa. Kogut jest jego ukochanym kogutem, więc Piotruś idąc za głosem serca, wychodzi przez okno i biegnie za rudzielcem, by mu odebrać przyjaciela. Szybko jednak traci zwierzęta z oczu, nie nadąża, musi odpocząć, jest zziębnięty, bosy, zmęczony i głodny. I trochę zagubiony i trochę się boi... Ale za nic w świecie nie chce zrezygnować z poszukiwań. Dzielny mały brzdąc! Ciekawa jest warstwa narracyjna książeczki, bo wprowadzony jest bezimienny, bezcielesny, dorosły narrator, który z Piotrusiem rozmawia i mu doradza. Do tego napotykamy, a właściwie nie my, a chłopczyk, przeróżne zwierzęta, które w jakiś tam sposób starają się Piotrusiowi w poszukiwaniach pomóc. A to jeża, a to kaczki, a to borsuka - każde świetnie zarysowane, z własnym, indywidualnym charakterem.
Znakomicie się czyta tę książkę, czasem wzruszenie łapie za gardło, czasem uśmiechamy się przelotnie, niby do siebie, a tak naprawdę do kart książki.
Ocena: 5/6.
Treść też niczego sobie. Piotruś, malutki chłopczyk, budzi się raniutko i jest świadkiem porwania koguta przez lisa. Kogut jest jego ukochanym kogutem, więc Piotruś idąc za głosem serca, wychodzi przez okno i biegnie za rudzielcem, by mu odebrać przyjaciela. Szybko jednak traci zwierzęta z oczu, nie nadąża, musi odpocząć, jest zziębnięty, bosy, zmęczony i głodny. I trochę zagubiony i trochę się boi... Ale za nic w świecie nie chce zrezygnować z poszukiwań. Dzielny mały brzdąc! Ciekawa jest warstwa narracyjna książeczki, bo wprowadzony jest bezimienny, bezcielesny, dorosły narrator, który z Piotrusiem rozmawia i mu doradza. Do tego napotykamy, a właściwie nie my, a chłopczyk, przeróżne zwierzęta, które w jakiś tam sposób starają się Piotrusiowi w poszukiwaniach pomóc. A to jeża, a to kaczki, a to borsuka - każde świetnie zarysowane, z własnym, indywidualnym charakterem.
Znakomicie się czyta tę książkę, czasem wzruszenie łapie za gardło, czasem uśmiechamy się przelotnie, niby do siebie, a tak naprawdę do kart książki.
Ocena: 5/6.
środa, 8 września 2010
Rzeźby w kształcie książek
No proszę, dopiero co popełniłam notkę o pomnikach książek, a tu nagle i znienacka ktoś obdarował mnie linkiem do joemonstera o pomnikach i rzeźbach w kształcie książek. Bogactwo form, pomysłów i materiałów. Śliczności! Polecam mocno!
P.S. Dostałam pocztówkę ze zlotu biblioNETkowego w Toruniu - podpisało się na niej jakieś czterdzieści osób. Przemiłe! :)
P.S. Dostałam pocztówkę ze zlotu biblioNETkowego w Toruniu - podpisało się na niej jakieś czterdzieści osób. Przemiłe! :)
wtorek, 7 września 2010
"Mea culpa" Barbara Rybałtowska
Z panią Barbarą Rybałtowską znam się dobrze, po przeczytaniu trzech części sagi nie da się inaczej. Losy miotanej po świecie Zofii są przejmujące, a Kasię, jej córkę, polubiłam bardzo. Niestety, im dalej w las, tym gorzej.
Ciągłość powieści jest zachowana, tym razem spotykamy się z rodziną, gdy Kasia już jest dorosłą panną i idzie na studia. Czytamy o tym, jak ciężko przychodzi jej rozstać się z matką i wyjechać do stolicy. Czytamy, jak sobie radzi na studiach, jak rzuca się w wir zajęć uczelnianych i nie tylko, jak śpiewa, pisze teksty, udziela się gdzie może, trafia do zespołu Mazowsza, występuje, zwiedza świat, pisze do męża (albowiem zdążyła już wyjść za mąż) listy.
Tylko co z tego? Nie czuję więzi, nie czuję sensu i celu pisania tej powieści, nie wiem, dlaczego ona powstała. Jeśli to rodzaj autobiografii, to w porządku - uznaję jednocześnie, ze smutkiem, że ta książka nie jest dla mnie, być może jest ona ważna dla rodziny autorki, jej znajomych, dla niej samej wreszcie, jako coś w rodzaju rozliczenia się z przeszłością. Upchnięto w powieści wszystko, co tylko się dało, nie tylko to, co dotyczy bohaterki i jej rodziny, ale też opowieści zasłyszane od znajomych, nie przeczę, ważne, ale sprawiająe wrażenie wtłoczonych na siłę.
Rozczarowała mnie czwarta część sagi pani Barbary Rybałtowskiej. O ile poprzednie części wzruszały i bawiły, to czwarta po prostu nudzi. A ma być jeszcze piąta i raczej już jej nie kupię - no chyba że moja Mama będzie chciała, to wtedy.
Ocena: 3/6.
Ciągłość powieści jest zachowana, tym razem spotykamy się z rodziną, gdy Kasia już jest dorosłą panną i idzie na studia. Czytamy o tym, jak ciężko przychodzi jej rozstać się z matką i wyjechać do stolicy. Czytamy, jak sobie radzi na studiach, jak rzuca się w wir zajęć uczelnianych i nie tylko, jak śpiewa, pisze teksty, udziela się gdzie może, trafia do zespołu Mazowsza, występuje, zwiedza świat, pisze do męża (albowiem zdążyła już wyjść za mąż) listy.
Tylko co z tego? Nie czuję więzi, nie czuję sensu i celu pisania tej powieści, nie wiem, dlaczego ona powstała. Jeśli to rodzaj autobiografii, to w porządku - uznaję jednocześnie, ze smutkiem, że ta książka nie jest dla mnie, być może jest ona ważna dla rodziny autorki, jej znajomych, dla niej samej wreszcie, jako coś w rodzaju rozliczenia się z przeszłością. Upchnięto w powieści wszystko, co tylko się dało, nie tylko to, co dotyczy bohaterki i jej rodziny, ale też opowieści zasłyszane od znajomych, nie przeczę, ważne, ale sprawiająe wrażenie wtłoczonych na siłę.
Rozczarowała mnie czwarta część sagi pani Barbary Rybałtowskiej. O ile poprzednie części wzruszały i bawiły, to czwarta po prostu nudzi. A ma być jeszcze piąta i raczej już jej nie kupię - no chyba że moja Mama będzie chciała, to wtedy.
Ocena: 3/6.
niedziela, 5 września 2010
Grzybobranie
Zainspirowana przez Joannę namówiłam męża na wypad na grzyby. Dziecię zostawiliśmy pod opieką siostrzenic moich, a my torbę i kozik w dłoń i hejże do lasu. Miałam okazję wypróbować moje nowe kalosze w kwiatki (śliczności, zdjęcia brak, bo w lesie nie miałam aparatu). Uzbieraliśmy tyle ile widać, chodząc prawie tylko po i przy drodze; te leśne, zarośnięte, trawiaste drogi to istne siedlisko maślaków! Cudowna wyprawda, choć mąż kompletnie przemoczył nogi (nie ma kaloszy), a ja mam kurtkę do prania, to plon rekompensuje wszelkie niedogodności.
Z nabytków i ubytków książkowych: oddałam Mamie życiorys Karola Boromeusza, okazał się dla mnie bardzo mało strawny. Pożyczyłam siostrzenicy "Mistrza i Małgorzatę", przerabiają to teraz.
I informacja dla Kasi - niebawem recenzja czwartej części sagi Barbary Rybałtowskiej :)
Z nabytków i ubytków książkowych: oddałam Mamie życiorys Karola Boromeusza, okazał się dla mnie bardzo mało strawny. Pożyczyłam siostrzenicy "Mistrza i Małgorzatę", przerabiają to teraz.
I informacja dla Kasi - niebawem recenzja czwartej części sagi Barbary Rybałtowskiej :)
piątek, 3 września 2010
"Trylogia Czarnego Maga" Trudi Canavan
Łyknęłam trylogię jak młody pelikan, co świadczy o tym, że to dobre czytadło, zawierające wszystko to, co lubią tygryski. Czyli, po pierwsze primo, wydźwignięcie z nizin społecznych dziewczęcia z talentami magicznymi. Po drugie primo, świetnie odmalowane szkolenie magiczne. Po trzecie primo, wątek miłosny, a jakże. Po czwarte primo, spektakularne walki magów, z jakże przewidywalnymi i oczekiwanymi efektami świetlnymi. Po piąte primo, intrygi i przepychanki, iście dworskie. Po szóste primo, chwytające za gardło heroiczne poświęcenie się dla ukochanej osoby. Po siódme... nie ma co wymieniać, już widać, że autorka bardzo ładnie poskładała w całość elementy niby już ograne i nienowe, stworzyła nowy świat, wprowadziła bohaterów, zaprosiła do środka czytelnika i pokazała mu jak na ekranie losy pojedynczych osób i całych krain. Jak na filmie, całkiem dobrym i wciągąjącym, aczkolwiek niekoniecznie pozostającym w pamięciu specjalnie długo. Całkiem niezła rozrywka.
P.S. Swoją drogą mogliby trochę zróżnicować te okładki, gdy już byłam pod koniec trzeciego tomu, mąż rzekł do mnie z naganą: "No co się tak męczysz z tą książką, czytasz ją i czytasz i nie możesz skończyć." ;)
Ocena: 4/6 (wszystkie tomy).
P.S. Swoją drogą mogliby trochę zróżnicować te okładki, gdy już byłam pod koniec trzeciego tomu, mąż rzekł do mnie z naganą: "No co się tak męczysz z tą książką, czytasz ją i czytasz i nie możesz skończyć." ;)
Ocena: 4/6 (wszystkie tomy).
czwartek, 2 września 2010
Zimno źle na mnie wpływa
Nie chce mi się czytać, nie chce mi się pisać, nie chce mi się wstawać rano ani pracować. Ja bardzo proszę o jeszcze trochę cieplutkiego lata, bardzo proszę!
A obok zdjęcie z poprawin po weselu (na samym weselu Krzyś został w domu). Dziecię skrzywione lekko, bo na talerzyku leżał wafelek, a ja wzbraniałam dostępu, dopóki tatuś nie zrobi zdjęcia.
Bawiliśmy się znakomicie, przez dwa dni. Dobra muzyka, znakomite jedzenie, możliwość spotkania dawno nie widzianych kuzynów, cioć i wujków - super.
Tylko obsługa była za sprawna. Serio. Tak bardzo starali się, żeby na stołach nie leżały brudne talerze, że zwinęli mojemu mężowi kawałek niedojedzonego pstrąga z grilla! A tylko na chwilę odwrócił wzrok od stołu, bo przejął ode mnie Krzysia. Żal pstrąga, żal. :)
A obok zdjęcie z poprawin po weselu (na samym weselu Krzyś został w domu). Dziecię skrzywione lekko, bo na talerzyku leżał wafelek, a ja wzbraniałam dostępu, dopóki tatuś nie zrobi zdjęcia.
Bawiliśmy się znakomicie, przez dwa dni. Dobra muzyka, znakomite jedzenie, możliwość spotkania dawno nie widzianych kuzynów, cioć i wujków - super.
Tylko obsługa była za sprawna. Serio. Tak bardzo starali się, żeby na stołach nie leżały brudne talerze, że zwinęli mojemu mężowi kawałek niedojedzonego pstrąga z grilla! A tylko na chwilę odwrócił wzrok od stołu, bo przejął ode mnie Krzysia. Żal pstrąga, żal. :)