Strony
▼
poniedziałek, 25 lipca 2011
Jestem na urlopie
Od dwóch tygodni. Na wsi, u mamy. Mnóstwo czytam, mało piszę, wcinam pomidory, bo sezon i chodzę na borówki, bo też sezon. Jeszcze tydzień takiej laby, mniam.
poniedziałek, 18 lipca 2011
"Cudowna podróż Edwarda Tulana" Kate DiCamillo
Edward jest porcelanowym królikiem, lalką wykonaną z wielką pieczołowitością i artyzmem. Mieszka u małej dziewczynki, jest przez nią kochany i hołubiony, sam jednak do życia odnosi się z obojętnością, nie dbając o nic, nie kochając nic i nikogo. Spotyka go za to kara, opuszcza dziewczynkę, no, właściwie nie z własnej inicjatywy, wpada po prostu do morza i zdawać by się mogło, że tu historia się zakończy. Ale nie, bo jeszcze sporo stron do końca.
Teraz zaczyna się niezwykła podróż. Edward wędruje z rąk do rąk, zaczyna czuć coś, cokolwiek, przywiązanie, miłość do ludzi z którymi przebywa, ludzie przywiązują się do niego, pewnie też go kochają.
Opowieść piękna, ale założenia błędne. Bo jak lalka ma kochać? Lalka to lalka. A autorka karze biednego Edwarda za brak uczuć...
Była kiedyś taka polska książka (właściwie to jest, bo przecież nie znikła z powierzchni ziemi) autorstwa Jadwigi Korczakowskiej "Przygody Joanny". Zdaje mi się, że to albo czytałam, albo oglądałam - fabuła prawie ta sama, lalka z wystawy, zamiast trafić w ręce kochającej dziewczynki, tuła się po świecie, to tu, to tam. Zdaje mi się jednak, że pani Jadwiga nie wymagała uczuć od lalki, tylko opisywała po prostu jej przygody. Uczucia mieli prezentować ludzie.
Bo, mimo wszystko, to dzieci kochają lalki.
sobota, 16 lipca 2011
"Papuga z Isfahanu" Friedrich Feld
Nie do wiary, jakie to starocie można wygrzebać z półek, tym razem nie moich, tylko mojej mamy. Zabrałam bowiem Krzysia na długi czerwcowy weekend do babci, a kiedy nadeszła pora kąpania, czytania do snu i usypiania, w panice zaczęłam przetrząsać pólki, żeby znaleźć coś, co nadaje się dla dwulatka.
Znalazłam "Papugę z Isfahanu", barwną opowieść prosto z egzotycznego Iranu. Oto mamy sprzedawcę dywanów i jego żonę, towarzyszymy im, kiedy jadą na wycieczkę w góry i gdy przypadkowo trafiają na papugę, która mówi, a właściwie powtarza ludzką mowę. Ta cudowna właściwość papugi (bo wcześniej żaden ptak tego nie potrafił) to dar od wdzięcznego czarodzieja w podzięce za uratowanie życia.
Sprzedawca dywanów, kupiec do szpiku kości, wietrzy niebywałą okazję, by zrobić interes życia. Odkupuje papugę od biednego wieśniaka i jego córki, zawozi do domu, po czym wystawia w reprezentacyjnym pokoju, ogłasza się na pobliskim targu, że ma nadzwyczajną gadającą papugę - i oczywiście pobiera od zwiedzającyh miedziaka.
Dziwo cieszy oczy gawiedzi, stosy pieniędzy rosną i sprzedawca dywanów zaczyna inwestować w ziemię, wykupując po kolei posiadłości i gospodarstwa. Miałby już je wszystkie, po horyzont, gdyby nie gospodarstwo wieśniaka, którego już znamy...
Tu chciwiec popełnia świństwo, na szczęście jednak niecny czyn zostaje ukarany. Bogacz staje się nędzarzem, a papuga, ta i wszystkie inne, po dziś dzień obdarzone są świetnym głosem. Oczywiście nie zawsze i nie dzieje się to ot tak sobie, ale kto by się takimi drobiazgami w baśniach przejmował.
Urocza opowiastka.
niedziela, 10 lipca 2011
"Złodziej pioruna" Rick Riordan
Złapałam się za tego audiobooka, żeby odetchnąć od nieśmiertelnego Wallandera czy też Zajdla (ostatnio tych dwóch słuchałam w kółko).
Cóż dostałam? Opowieść o chłopcu, który odkrywa, że jest herosem, synem jednego z bogów olimpijskich. Kiedy się o tym dowiaduje, natychmiast otrzymuje zadanie do wykonania. Rusza w podróż, mając u boku wiernych przyjaciół. Przygód mają co niemiara, na ich życie wciąż dybią coraz to nowe mitologiczne potwory. Jak to w książkach tego typu bywa, raz na wozie, raz pod wozem, a szczęśliwe (jak dla kogo) zakończenie majaczy tuż za zakrętem. Nic nie szkodzi, że zakrętów jest milion, to tylko dodaje dynamiki całej akcji.
Niewątpliwym plusem książki jest to, że oswaja z mitologią grecką, oczywiście tych nieoswojonych, czyli amerykańską młodzież. Ja, wychowana na "Mitologii" Parandowskiego, nie musiałam być oswajana, znam Zeusa, Posejdona, Meduzę... Jak mniemam, nastolatki na oceanem nie znają, bo autor, żeby zachęcić do czytania, umieszcza tych wszystkich bogów gdzie? Oczywiście w Ameryce. Ach, ten amerykański egocentryzm.
Właściwie czemu wybrałam właśnie tę książkę jako odtrutkę na Wallandera? Przyznam się - ze względu na lektora, Marcina Hycnara, i tu jestem usatysfakcjonowana w pełni. Świetny lektor. A potem znów zabrałam się za słuchanie Mankella i Zajdla.
piątek, 8 lipca 2011
"Kobieta z wydm" Abe Kōbō (okropna lektura)
Czytałam to na raty: połowę kilka tygodni temu, drugą połowę teraz. Obydwie z wielkim trudem.
"Kobieta z wydm" to historia człowieka, który udaje się na wycieczkę w poszukiwaniu ciekawych owadów, jest bowiem z zamiłowania entomologiem. Trafia on do nadmorskiej wioski, stale zasypywanej przez piasek (któż nie słyszał o wędrujących wydmach?), i tam zostaje uwięziony.
Jak mróweczka, co wpadła do lejka w piasku wygrzebanego przez mrówkolwa. Niby lejek wcale nie taki głęboki, ściany nie takie strome, a wydostać się nie sposób, bo piasek spod nóg ucieka... Widziałam kiedyś mrówkolwa (właściwie to larwa jest taka drapieżna), mój ówczesny chłopak wskazał mi malutki dołeczek w piasku i kazał czekać na mrówkę. Doczekałam się, mrówka wpadła w dołek, a wtedy z dna dołka wyprysnęło coś ruchem tak szybkim, że aż podskoczyłam, zaskoczona nagłością ataku. Mrówka została schwytana i wciągnięta w piasek, a mnie została obawa przed piaskowymi pułapkami.
Ta w książce nie ma żadnych cech gwałtowności, przeciwnie, jest jak powolutku, nieubłaganie zaciskająca się na szyi pętla. Być może dlatego tak się męczyłam z czytaniem tej książki, dusiłam się klaustrofobicznie. Nie podobało mi się to, stąd lektura na raty, a skończyłam tylko dlatego, że to naprawdę malutka i cieniutka książeczka.
To podobno wybitna japońska literatura - nie neguję, nie zaprzeczam, najwyraźniej to literatura nie dla mnie.
czwartek, 7 lipca 2011
"Sprawa leniwego kochanka" E.S. Gardner
Dlaczego leniwego kochanka? Bo fabuła kręci się wokół przypuszczenia, że jedna bogata babka uciekła ze swoim (dużo od niej młodszym) kochankiem w siną dal. A ten kochanek, jak twierdzą świadkowie (na przykład gość ze stacji benzynowej), to jakiś wielce leniwy osobnik, siedzi tylko na fotelu pasażera i palcem nie kiwnie, patrzy tylko w dal z bezmyślnym wyrazem twarzy. Robi tak, ponieważ ma amnezję, po uderzeniu. Nie wie, kim jest, nie wie, co robi w samochodzie, nic nie pamięta. Oczywiście to ściema na maksa, co Perry Mason szybciutko demaskuje.
Podejrzaną w tym tomie jest kobieta. O rany, przecież zawsze podejrzaną jest kobieta. Ofiarą jest jej mąż. No, to na pewno ta kobieta! Ślady wskazują na nią. Ona twierdzi, że to nie ona. Mason robi co może. Atmosfera staje się coraz bardziej napięta. Aż w końcu adwokat odkrywa, że jeśli przypadkowy świadek z wielką pieczołowitością zabezpiecza ślady, to coś w tym musi być. Normalny człowiek nie zabezpiecza, tylko zawzięcie zadeptuje, próbując jak najwięcej zobaczyć i usłyszeć, żeby potem o tym z lubością poplotkować.
Ot co.
Tom 30 cyklu.
wtorek, 5 lipca 2011
"Vatran Auraio" Marek S. Huberath (WOW!)
Skończyłam czytać, odłożyłam książkę na półkę, po czym otworzyłam notes, wpisałam autora, tytuł i teraz powinnam postawić ocenę - zawahałam się, zatrzymałam, niepewna, co wpisać. Pewnie dlatego, że nie ogarnęłam do końca tej książki, nie pojęłam jej w pełni, nie zrozumiałam. Mam tak z wszystkimi książkami Huberatha i wszystkie je uwielbiam. Ta jego wyobraźnia - zachwyca mnie i przeraża.
"Vatran Auraio" rzuca od razu na głęboką wodę. Oto znalazłam się w środku górskiej osady, zamieszkałej przez... ludzi? No tak, ludzi, wciąż ludzi. To osadnicy z Ziemi, od wielu pokoleń próbujący zaaklimatyzować się na planecie. Wciąż próbujący! Podkreślam to wyraźnie. Bo mimo iż ci ludzie poznali dobrze miejsce, gdzie żyją, wszelkie zagrożenia, faunę, florę, cykle życia - to wciąż coś jest nie tak, wciąż jest ich coraz mniej, to społeczeństwo się nie rozwija, chce tylko przetrwać. To nie wróży dobrze, już przecież Bułyczow o tym pisał w "Osadzie". Ta wola przetrwania okupiona jest wysoką ceną. Ludzie po przybyciu na obcą planetę ulegli mutacjom genetycznym, nauczyli się zapadać w sen zimowy, by przetrwać najgorszą porę roku, zmienił się też drastycznie ich cykl rozrodczy, sama planeta zaś wciąż jest źródłem mikroustrojów wywołujących u ludzi ciężkie infekcje. To wszystko spowodowało drastyczne skrócenie długości życia - ludzie szybko umierają i szybko ginie też wiedza. Gdyby nie vatran auraio, cofnęliby się do epoki średniowiecza.
Vatran auraio to ludzie, którzy dobrowolnie wszczepiają sobie w skórę pióra - rodzaj pasożytów, a może symbiontów, pozwalających żywić się światłem słonecznym. Żyją dużo dłużej niż przeciętni osadnicy, pełnią rolę kronikarzy, opiekunów, nauczycieli.
Ja to tak opisuję, jakby to była nieco zniekształcona Ziemia. Źle opisuję. Bo Huberath opisał rzeczywistość na tej planecie tak, że wciąż czułam się jak ślepiec we mgle, wciąż macałam na boki i do przodu, żeby znaleźć jakiś klucz, wytrych, coś, co pomoże mi zrozumieć to wszystko - chyba sobie wymyśliłam w końcu taki klucz, zadowolona z siebie byłam niemożebnie. A tu Huberath zamknął jeden rozdział, otworzył drugi i już mój klucz nie pasował. Nawet już nie wspominam o trzecim rozdziale, bo już poległam całkiem.
Kiedy zaczęłam czytać "Vatran Auraio", miałam początkowo skojarzenia z "Osadą" Bułyczowa. To nieuniknione, w "Osadzie" również mamy do czynienia z osadnikami (mimo woli, właściwsze byłoby miano rozbitków), ludźmi osiadłymi na obcej planecie, walczącymi o przetrwanie. Oni też przegrywają, nie są w stanie wygrać z planetą. Jednak o ile Bułyczow robi jeden krok poza Ziemię i naświetla problemy powstałe poprzez oderwanie od ojczystej planety w okresie życia jednego pokolenia, o tyle Huberath robi tych kroków wiele. Bardzo wiele. I wciąż idzie, wciąż dalej i dalej, Ziemia już prawie znikła z horyzontu i z pamięci, a on idzie w czas i w przestrzeń. Aż trudno za nim nadążyć, zrozumieć, pojąć - pisałam wszak o tym na początku. Ale gdy myślałam, że już się zgubiłam w czasie w przestrzeni, czy też już może poza czasem, autor daje mi do ręki nitkę, sznureczek, którego się można uczepić i nie zagubić ze szczętem.
Pewnie jeszcze wrócę do tej książki, tak, jak wracam od czasu do czasu o "Osady". Dobrze, że mam takie książki na półce.
P.S. Nic nie napisałam o języku używanym w powieści, to odkrycie zostawiam już dla innych czytelników - a jest to coś niecodziennego i (znów) niełatwego.
sobota, 2 lipca 2011
"Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn" Donald Spoto (dla mnie rozczarowanie)
Na długi czerwcowy weekend zawiozłam Mamie kupione sporo wcześniej książki o słynnych aktorkach: Audrey Hepburn, Marylin Monroe oraz Poli Negri. Zdążyłam przeczytać tylko tę o Hepburn, dlatego u Mamy wydłubałam sobie z jej półki biografię Audrey pióra Donalda Spoto.
Biografię z prawdziwego zdarzenia. Książka jest pełna dat, nazwisk, faktów, zdarzeń, okraszona jest zdjęciami, ale raczej skąpo. Życie Audrey jest przedstawione krok po kroku, bardzo szczegółowo.
Ale to takie jakieś wszystko suche, bezosobowe, wyprane z emocji... wiem, wiem, nie taka ma być biografia. Jednak stokroć bardziej wolę mniej faktów, a mnóstwo miłości w książce Seana, mniej dat, a więcej zdjęć. Biografia Spoto jest dla pasjonatów, chyba się do nich nie zaliczam.
piątek, 1 lipca 2011
"Zbieracz burz" Maja Lidia Kossakowska
Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Nic więc dziwnego, że jeśli powstał "Siewca wiatru", to pojawił się również "Zbieracz burz". Słabo pamiętam "Siewcę", bo czytałam dawno temu; na szczęście to, co działo się wcześniej, czyli odejście Pana i nadejście Cienia, jest na tyle znacząco zasygnalizowane, że nie trzeba było sobie na gwałt przypominać poprzedniego tomu.
W "Zbieraczu" zresztą chodzi o coś zupełnie nowego. Myślałam, że Antykreator to najgorsze, co mogło spotkać Ziemię (w konwencji powieści M.L.K.), ale okazało się, że nie, że moja wyobraźnia do pięt nie sięga autorce (no, inna rzecz, że raczej się nad sposobami zdołowania ludzkości nie zastanawiałam). Można wymyślić coś jeszcze gorszego - zniszczenie Ziemi. Wcale nie przez siły Zła i Ciemności, a przez Anioła Zagłady - Daimona Freya, Abaddona, i to na wyraźny rozkaz Jasności, a więc Pana (którego co prawda w dalszym ciągu nie ma, ale wiadomości przesyłać może jak najbardziej). Dla Daimona to szok, bo jak można kazać zniszczyć ukochane miejsce Pana, Ziemię pełną ludzi; szok także dla pozostałych archaniołów: Gabriela, Michała, Razjela, Rafała. Lucyfera też to nie cieszy.
Teraz właśnie ostatkiem sił powstrzymałam się od opisania, co było dalej, jak Anioł Zagłady próbuje wypełnić wolę Pana, jak inni próbują go powstrzymać, jak ciągle biedak dostaje baty z różnych stron, jak tłucze innych, jak zdobywa nowych przyjaciół, jak ich traci, na szczęście nie na zawsze...
Niezwykłą mam siłę woli, bo nic nie napisałam, nic nie zdradziłam!
A to, co spotyka Ziemię, jest wyjątkowe i niezwykłe. Jak przeczytacie, to przyznacie mi rację.
Pani Kossakowska umie budować napięcie, zawiązać sprawnie akcję, wodzić trochę za nos czytelnika (ale w sympatyczny sposób), do tego tworzyć krwawe opisy magicznych rytuałów (brrr). Umie też przestawiać świat z powieści oczyma wielu z jej bohaterów. Tak, książka ma wielu narratorów, a każdy z nich przedstawia nam swoje emocje i myśli. Ciekawy zabieg, ale ma plusy i minusy. Plusem oczywiście jest pełny obraz, a minus, przynajmniej dla mnie, to to, że żaden z narratorów nie przedstawia się na początku swojej relacji, a że wszyscy mają myśli rozbiegane i chaotyczne, ciężko mi tak od pierwszego strzała ustalić, kto akurat się włączył. Tak, tak - jak zwolnię tempo czytania, jest mi łatwiej skojarzyć, ale fabuła jest tak wciągająca, że lecę do przodu galopem.
Ociupinkę mi też nie pasował główny bohater, Daimon Frey, skądinąd całkiem sympatyczny, ale nieco schematyczny - Brudny Harry, obowiązkowy, o złotym sercu, brutal, ciągle zbierający cięgi, jak Bruce Willis w szklanych pułapkach. Schematyczny, ale czyż nie kochamy właśnie schematów?