Strony

sobota, 31 marca 2012

"Przygoda na Tylnej Mariackiej" Witold Turant


Książkę dostałam od Kasi (Kasiu, dziękowałam już, ale się powtórzę: dzięki!), przeczytałam, odłożyłam na półkę. Teraz sobie przypomniałam, że ani słówkiem o niej nie wspomniałam na blogu. Nie, że mi się nie chciało, po prostu nie wiedziałam, co napisać. Toteż pomyślałam, że może niech sam autor przemówi, nie ja - i zdjęłam książkę z półki z zamiarem wyszukania jakichś ciekawych cytatów. Jak już zdjęłam, zaczęłam zastanawiać się, dlaczego ta książka powstała.
To zbiór opowiadań "wspomnieniowych", wszystkie łączy miejsce akcji - Katowice. Opowiadania są różne, czasem metafizyczne (ktoś kiedyś kogoś zamordował i duch ofiary straszy), czasem rubaszne (dwaj kloszardzi wysyłają trzeciego do agencji towarzyskiej), czy też tragikomiczne (gdy uczestnicy prywatki odkryli w trumnie zwłoki babci gospodyni przyjęcia).

Dlaczego zostały zebrane w książkę i wydane? Dowiedziałam się tego po dwóch miesiącach, kiedy to przyjechała do mnie moja mama i zaczęłyśmy rozmawiać na temat krzyży i kapliczek (to jeden z koników mojej mamy); ona przytaczała przeróżne historie z zamierzchłych czasów (wojna, czasy stalinowskie) dotyczących właśnie kapliczek. W pewnym momencie zamyśliła się głęboko i westchnęła "ech, że też człowiek jak był młody, to nie chciał słuchać tych opowieści, teraz już poumierali ludzie i nie ma kogo spytać...". Ja na to "mamo, a może ty byś to spisałam, zanim sama zapomnisz?"

Ocalić od zapomnienia. Otóż to. Właśnie dlatego. Wcale nie chodzi o jakieś wstrząsające historie, zaskakujące i niezwykłe niezwykłości, tylko o okruchy, okruszki życia. Zarzucić wędkę i wyłowić, zanim spadną na dno i przykryją sie mułem niepamięci. To właśnie zrobił Witold Turant. Do tego zrobił to z nostalgią, pięknym, delikatnym językiem (czy aby nie za delikatnym jak na Sląsk i Ślązaków?), barwnie i z uśmiechem.
Gdybym pochodziła zae Śląska, tu wyrosła i spędziła dzieciństwo, z pewnością książka podobałaby mi isę jeszcze bardziej.

"Przygoda na Tylnej Mariackiej" Witold Turant, Oficyna Wydawnicza Branta, Bygdoszcz-Katowice 2009.

czwartek, 29 marca 2012

"Blankets. Pod śnieżną kołderką" Craig Thompson - REWELACJA


Cudo, mówię, cudo!
Słyszałam już opinie (właściwie czytałam), że to świetna, znakomita pozycja. Z mocą potwierdzam - to absolutnie rewelacyjna powieść graficzna.

O czym to jest i dlaczego takie dobre?
"Blankets" to komiks autobiograficzny, Craig Thompson opowiada o swoim dzieciństwie, rodzinie, dorastaniu - ale to wszystko jakby tylko tytułem wstępu, podbudowy do pokazania samego siebie, swoich myśli, wątpliwości i rozterek. To fundament. Na tym fundamencie Thompson osadził historię miłosną, własną. Niby taką trywialną - on i Raisa poznali się na zimowisku, oboje outsiderzy odstający od reszty, naturalną więc koleją rzeczy przylgnęli do siebie. Po zimowisku pisali do siebie listy i tęsknili, a potem Craig pojechał do Raisy i spędził tam dwa tygodnie.

Te dwa tygodnie narysowane są jak poezja. Każdy szczegół, kosmyki włosów, nocne rozmowy, spacery w śniegu i dłoń w dłoni - oddane są z takim ładunkiem emocjonalnym, że mnie, kobiecie, istocie wrażliwej, dech zapierało. Czyste piękno pierwszej, nastoletniej miłości, motyli w brzuchu, drgnień serca, nieśmiałych dotknięć i ognia, a właściwie żaru między jego i jej ciałem. Jak on to narysował! Subtelnie, intymnie, z klasą, magicznie, zachwycająco! Co za gość...

Jak skończyła się ich historia? A jak skończyły się historie pierwszych miłości większości z nas? Jakiś promil pewnie jest w takim związku do dziś. Większość jednak zachowała ją pewnie w pamięci - jako piękne, może już nieco zwietrzałe,  ale cudowne wspomnienie. Ale to nasze prawo, stawiać sobie malusie ołtarzyki w duszy na cześć czegoś szczególnie pięknego i cudownego, palić kadzidełka i ustawiać kwiaty.
Craig Thompson to narysował, zamiast ołtarzykować,w rysunki wkładając kawałek własnego serca. Brzmi górnolotnie i pompatycznie? Niech brzmi, ten kawałek naprawdę tam jest, a nawet dwa, jeden na stronach 260-261, a drugi na stronie 436.

 Powyższy rysunek pochodzi z http://www.comicsalliance.com - koniecznie kliknijcie i zobaczcie część tej historii.

Pisałam w tej notce, że nad tą właśnie pozycją wahałam się trochę, czy zakupić - nie da się ukryć, chodziło o cenę, to droga książka. Kupiłam i nie żałuję ani jednej złotóweczki na to wydanej.

"Blankets. Pod śnieżną kołderką" Craig Thompson, tłumaczenie Joanna Hawrot-Kniaź, Timof i cisi wspólnicy, Warszawa 2010.

poniedziałek, 26 marca 2012

"Saga Sigrun. Północna droga" Elżbieta Cherezińska - pachnie mi Krystyną


Kupiłam całkiem jakby przypadkowo, na allegro, bo gratisowa przesyłka i patrzyłam, czy by tego nie wykorzystać. Padło na "Sagę Sigrun", kupiłam, przeczytałam i absolutnie nie żałuję, bo czytało się bardzo dobrze.

Oto Sigrun - jedynaczka. Ojciec ją kocha i rozpieszcza, ale nie psuje. Ona sama to kochana dziewczynka, posłuszna, pilna w pracach domowych, a do tego piękna jak marzenie. Gdy Sigrun dorasta, ojciec wybiera jej męża, jak to jest w zwyczaju w Skandynawii w IX-X wieku (nie tylko tam i nie tylko wtedy, ale w ten sprytny sposób przemyciłam czas i miejsce akcji), a dziewczę pokornie przyjmuje wybór. Mogła trafić źle, no mogła: na pijaka, rozpustnika czy głupca - nie, trafiła najlepiej jak mogła, Regin jest wzorem cnót męskich, a do tego kocha Sigrun nad życie.
Po ślubie i przeprowadzce do domu męża mogła ta młoda dziewczyna nie odnaleźć się w nowej roli gospodyni? Mogła. Ale nie, zjednuje sobie serca domowników od pierwszego kopa, służba ją uwielbia, a drużyna męża wręcz czci.
W sypialni mąż dopieszcza ją tak, że każda babka by tak chciała, a do tego przy każdej okazji obsypuje ją klejnotami.
Słowem, życie jak w Madrycie, bez ziarenek grochu ani niczego takiego. Chyba autorka wyczuła, że przesadziła z tą sielanką, bo dorzuciła Sigrun dwa zmartwienia: częste wyjazdy męża na różnego rodzaju wyprawy oraz bezskuteczne starania o dziecko. Zresztą, to drugie zaraz się zmieniło, szczęśliwa para doczekała się potomstwa, zdrowego chłopczyka i ślicznej dziewczynki. Co do wypraw, mąż nie zmienił przyzwyczajeń, zresztą, żądać od Wikinga, żeby siedział w domu na tyłku, to jakby tygrysowi zęby i pazury powyrywać.
No i tak im się życie toczy, szczęśliwie, mniej szczęśliwie, ale zawsze do przodu.

Tam w tle jet zarysowana historia Skandynawii, królowie, walki i przepychanki tronowe, ale jakoś mnie to nudziło. Brak mi było tam Cornwellowskiego pazura, krwi, potu i flaków. Cherezińska pisze zajmująco, ale kobieco, mięciutko i emocjonalnie (błysk skojarzenia z M.Z. Bradley), dobrze jej wychodzi pisanie o codziennym babskim życiu, a już najlepiej o łóżkowych igraszkach. I wcale nie żartuję, śliczne te opisy, sama poezja, namiętność i erotyka, no no, podziwiam.

Ale pachniało mi to wszystko "Krystyną córką Lavransa" ( i jeszcze "Karin, córką Monsa", tu córka i tu córka, ciekawe czemu jedna z przecinkiem, a druga bez) za bardzo, żeby książka ujęła mnie nowatorskim pomysłem. Oceniam wysoko, ale nie jestem na razie zdecydowana na kupno następnych części.

"Saga Sigrun. Północna droga" Elżbieta Cherezińska, Zysk i S-ka, Poznań 2009.

Północna Droga.: Saga Sigrun [Elżbieta Cherezińska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

sobota, 24 marca 2012

"Księga czarownic" Zbigniew Dmitroca - coś niesamowitego, odepchnęła mnie książka


Zbiór wierszy, ale raczej nie dla dzieci, bardziej dla dorosłych. A może dla jednych i drugich? To wiersze o czarownicach. E tam. To wiersze o kobietach, różnych: jest femme fatale, jest pracoholiczka, bałaganiara, zazdrośnica... Ale zawsze to kobieta odstająca nieco od ogółu, inna, wyobcowana, niezależna. Każdy z wierszy kończy się tak:
"I dlatego w okolicy
ma opinię czarownicy"

Ten zbiorek mógłby być całkiem ciekawy (choć ilustracje niezbyt mi się podobały), bo w interesującej formie przestawia wady i zalety kobiet: czasem wady, które są zaletami, czasem odwrotnie. Mógłby, ale jedna cecha położyła książkę kompletnie, z trudem doczytałam do końca.

Zapach. Okropny, obrzydliwy, duszący, paskudny, ODPYCHAJĄCY zapach - chyba farby drukarskiej, atakujący mnie za każdym razem, gdy otworzyłam książkę.
Ugh.
Pierwszy raz się spotkałam z czymś takim i z prawdziwą ulgą książkę oddałam właścicielce.

czwartek, 22 marca 2012

"Grabieżcy Bagdadu" Gerard Delteil - nie czytajcie, jak nie musicie


Przeczytałam w całości, ale bez przyjemności - zacznę rymując. To takie czytelnicze badziewie trochę.

Tu się szykuje wojna z Irakiem; tam sprytny kolekcjoner chce wykorzystać okazję i złupić muzeum z pomocą wynajętych żołnierzy; jeszcze inny wątek to sobowtór Saddama i jego ciężkie życie; do tego wetknięta młoda dziennikarka z Australii; niemłody dziennikarz z Francji też ma pewną (niejasną) rólkę do odegrania; no i jeszcze jest wątek jednego gościa, co do którego ani nie wiem, skąd był, ani co za rolę miał do odegrania.
Wszyscy dostają po dupie. Sprzedajni żołnierze, kolekcjoner, sobowtór też, a dziennikarze to nie wiem, i prawdę mówiąc, mało mnie to obeszło.
Żal mi było tak naprawdę tylko dyrektorki muzeum w Bagdadzie. Piękne rzeczy miała pod opieką, wiekowe, dobrze zachowane, a tu wpada tłuszcza i rabuje, tłucze, niszczy. Ech, grabieżcy, wandale, barbarzyńcy.

No i to:
"Moreno wstał, odepchnął krzesło i położył ręce na ramionach Teresy.
- [tu jakieś dziesięć zdań]
Teresa położyła ręce na ramionach Moreno".*

Co za przedziwna pozycja, znalazłam tu takie coś, jakby się Moreno z Teresą pochylili, to tak by wyglądali:


---
[*] "Grabieżcy Bagdadu" Gerard Delteil , tłumaczenie Joanna Warmuzińska-Rogóż, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2004, s.288.

poniedziałek, 19 marca 2012

"Światłość w sierpniu" William Faulkner - notka dla pamięci


W notesie napisałam normalnie, ale tu to wypadałoby zmienić kolejność, bo najpierw w zasadzie opowiadam całą fabułę, może bez szczegółów, ale zawsze, a potem lecą moje wrażenia. Więc napiszę odwrotnie i jak ktoś nie chce, od gwiazdek nie czyta!


Faulkner snuje swoją opowieść o tych ludziach [bohaterach], powoli, dokładnie opisuje, co i jak, nie pozwalając sobie na skróty czy niedopowiedzenia - czytelnik ma prawo ich poznać dokładnie i dogłębnie. Zanurzałam się w tej opowieści, dawałam się ponieść, śledziłam te losy z zaciekawieniem, czekając, co jeszcze interesującego autor mi odsłoni, jakie wątki ze sobą powiąże.
To było arcyciekawe.
Ha, z wyjątkiem momentów, kiedy zanurzanie się zaczynało męczyć, czułam się nieco podtopiona i brak mi było oddechu. Faulkner leci na tej samej nucie bez wytchnienia, ciurkiem, nie zawsze byłam w stanie to znieść. Na szczęście takich momentów było niewiele, a ja po prostu je przekartkowałam.

 ***** UWAGA, ZDRADZAM FABUŁĘ *****

Kiedy Lena straciła rodziców, zaopiekował się nią brat. Młodą dziewczynę trudno jednak upilnować, więc kiedy brzucha nie można było ukryć, Lena uciekła. Piechotą wędrowała po kraju, szukając Łukasza Burch, z prostotą opowiadając każdemu, kto chciał słuchać (bądź nie), że Łukasz wyjechał, aby się jakoś dorobić, urządzić, zanim założy rodzinę, że miał po nią posłać, że na pewno słał wiadomość, tylko zaginęła ona w drodze i takie inne dydrymały, w które wierzę kobiety, porzucane przez mężczyzn, gdy tylko kwilący bobas zamajaczy na horyzoncie. Wierzą lub chcą wierzyć.
Dziewczyna trafia do tartaku w Jefferson, bo ktoś napotkany w drodze słyszał o Burchu tam pracującym. Ale to nie Burch, tylko Bunch, ktoś zupełnie inny.
Bunch co tydzień odwiedza byłego pastora Hightowera. Rozmawiają. Nikt inny nie odwiedza pastora, wykluczono go bowiem ze społeczności miasteczkowej.
W tartaku pracuje też Christmas, młody człowiek z jakąś dziwną zaciętością w twarzy. Mieszka w małym domku na terenie posiadłości, właścicielką której jest panna Burden, kobieta dziwna, skryta i tajemnicza. Christmasowi w domku towarzyszy Joe Brown, jako współspacz i partner w szemranych interesach. Joe to chłopak wesoły i rozrywkowy, ale i trochę głupi.
Panna Burden zostaje zamordowana, poszukiwany za to zabójstwo jest Christmas, w jego poszukiwaniach gorliwie uczestniczy Brown (który w międzyczasie okazał się być Łukaszem), Lena zajmuje domek i rodzi dziecko, mając do pomocy Buncha z pastorem. Natomiast Christmas zostaje złapany w miasteczku nieopodal i przywieziony do Jefferson, za nim przybywa starsze małżeństwo nazwiskiem Hines. Okazują się być kimś ważnym dla Christmasa....
I to z grubsza jest zarys fabuły powieści Faulknera. Takie sobie ludzkie losy, pomieszane, poplątane, z których nic nie wynika, ot, wycinek życia. Ale napisane to jest tak, że ho ho. Zaczyna się od Leny - i autor pochyla się z uwagą nad Leną, nad jej sieroctwem, a potem nad ciężkim brzuchem, gdy dziewczyna wędruje pieszo w kurzu dalekich dróg, do momentu, aż nie dotrze do tartaku. Gdy zaś dotrze, na chwilę uwaga autora koncentruje się na Bunchu, na chwilę tylko, bo zaraz przeskakuje na Christmasa i śledzi jego życie od początku, drobiazgowo i wnikliwie, a gdy już go prześwietli, wraca do Buncha, potem prześwietla życie pastora, zaraz, jeszcze po drodze historia związku panny Burden, no a sierociniec Christmasa, rodzina zastępcza, miłość?
 ***** KONIEC ZDRADZANIA FABUŁY *****

No, teraz jak mi się zapomni, o czym była książka, to mam na podorędziu. 

 "Światłość w sierpniu" William Faulkner, przełożył Maciej Słomczyński, Czytelnik, Warszawa 1989.

piątek, 16 marca 2012

"Aparatus" Andrzej Pilipiuk - stanowczo wolę jego opowiadania


Nie da się ukryć, że Pilipiuka lubię. Ma lekkie pióro i mnóstwo pomysłów. Jednak od jakiegoś czasu bardziej lubię Pilipiuka autora opowiadań niż Pilipiuka autora powieści. W długich formach mnie nuży i męczy, krótkie są krótkie (hehe), zwarte i błyskotliwe.

"Aparatus" to właśnie zbiór opowiadań. Całkiem niezły. Zwłaszcza te opowiadania, gdzie występuje znany mi już ze zbioru "2586 kroków" lekarz Paweł Skórzewski; czyli "Ostatni biskup", "Choroba białego człowieka" czy "Dzwon Wolności".
To pierwsze z wymienionych, traktujące o poszukiwaniach w syberyjskiej głuszy ukrytego monastyru, szczególnie przypadło mi do gustu. Jakiś taki fajny klimacik.
Drugie ciut mniej, bo tam wampiry, a ja nie przepadam za krwiopijcami.
Trzecie zaś bardzo poprawne, odpowiednio zagadkowe i lekko mroczne.

A inne opowiadania? "Ośla opowieść" bazuje na znanej historii, co okazuje się dopiero pod koniec, lubię takie zaskoczenia. "Aparatus" taki sobie, ale cały tom zawdzięcza mu tytuł, no całkiem ładną okładkę, autorstwa Pawła Zaręby. Reszta opowiadań, czyli całe trzy - nie odcisnęły mi się wcale. Całość na czwórkę.

"Aparatus" Andrzej Pilipiuk, ilustracje Daniel Grzeszkiewicz, Fabryka Słów, Lublin 2011.

Aparatus [Andrzej Pilipiuk]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

środa, 14 marca 2012

"Audrey. Osobisty album Audrey Hepburn" Suzanne Lander - dla fanów Audrey obowiązkowo!


Kupiłam dla mamy, fanki Audrey, ale zanim jej dałam, nie omieszkałam sama przejrzeć. Album, jak sama nazwa wskazuje (a właściwie nie, ale mniejsza z tym) zawiera zdjęcia, tekstu tam niewiele, więc trzeba przede wszystkim oglądać.

Wynotowałam sobie plusy i minusy.
Plusy:
Piękne wydanie, znakomitej jakości papier, twarda, ale puchata oprawa (takie teraz są modne, prawda?), cudowny kolor stron (kolor jesiennych liści) oraz niektóre podpisy pod zdjęciami. No i same zdjęcia, w 99% pochodzące z filmów z udziałem Audrey. Ten 1% to jakieś zakulisowe czy "nagrodowe".
Minusy:
Literówki - mało, bo może ze dwie sztuki, ale jedna z nich taka, że całe zdanie stało się dla mnie nieczytelne. Brak chronologii, zdjęcia są pomieszane jak radosny groch z kapustą. Brak zdjęć osobistych (ja tak rozumiem prywatne fotki), a tytuł wszak wskazuje, że powinny być. Jedno zdjęcie zostało zdublowane, z innym podpisem. No i dziwne sprawa z powodami odrzucenia przez Audrey roli Anny Frank. Raz pod fotką napisano, że trzydziestoletnia aktorka nie chciała grać czternastoletniej dziewczynki, a w innym miejscu napisano, iż Audrey nie chciała zarabiać (gażą aktorską) na tragedii.

Ale i tak warto było kupić, bo to przepiękny album! Mama była zachwycona.

P.S. Zapomniałam wcześniej dopisać: niech modowe piekło pochłonie tych, którzy wylansowali modę na grube, proste i mocno zaznaczone brwi. Wyjątkowo oszpecają Audrey, ona ma za delikatną buzię do takich brwi!
Porównajcie sami:


"Audrey. Osobisty album Audrey Hepburn" Suzanne Lander, tłum. Weronika Berezowska, Jan Bolanowski, Wydawnictwo Buchmann, Warszawa 2012.

poniedziałek, 12 marca 2012

"Smażone zielone pomidory" Fannie Flagg - komuś zimno?


Kolejna książka przeczytana na porodówce. W odróżnieniu od "Gottlandu" z pewnością nie jest smutna, no, chyba że miejscami.

Jest sobie pewna kobieta, Evelyn, smutna i zrezygnowana. Życie ma takie sobie, męża podobnie, zainteresowań mało, radości życia nie stwierdzono. Spotykamy ją, gdy siedzi na kanapie w domu spokojnej starości (w czasie, gdy jej mąż rozmawia z przebywającą tu swoją matką) i zajada smutek batonikami.

I właśnie wtedy spotyka ją coś, co będzie uważać za najlepsze, co ją spotkało w życiu. Otóż przysiada się do niej pensjonariuszka domu starości, starsza pani i zaczyna opowiadać. Uprzejmie, jakby się znały od dawna, ze swadą i uczuciem. Opowiada o czasach swojej młodości, o małym miasteczku gdzieś w Alabamie, o ludziach, którzy tam mieszkali, żyli, kochali i umierali. Pani Cleowa Threadgoode ma znakomitą pamięć, a historia, którą snuje, jest po prostu urzekająca. Najważniejszą w niej postacią jest chyba Igdie Threadgoode, zakochana w Ruth, ich syn Kikutek (to przydomek, bo chłopczyk stracił jedną rękę), Murzynka Sipsey, jej przybrany syn George, synowie George'a - Jasper i Artis, ich rodziny, rodzina Idgie, znajomi, przyjaciele, mieszkańcy miasteczka Whistle Stop. No wszyscy, wszyscy.

Rasizm w książce jest znakomicie podsumowany słowami:
"Słowo daję, nie mam pojęcia, do czego dzisiaj ludzie używają swoich mózgów. Wyobraź sobie tych chłopców: boją się jak cholera siedzieć koło czarnucha i jeść przy nim, a zjadają jajka, które wychodzą kurze prosto z tyłka"[1].

A kiedy Ninny Threadgoode urodziło się niepełnosprawne dziecko, mówiła:
"Od chwili kiedy się urodził, Albert był radością mojego życia.[...] Codziennie, przez całe życie, musiałam ciężko pracować, żeby być dobrym człowiekiem, a jemu przychodziło to bez żadnego wysiłku. Nigdy nie miał żadnych złych myśli. Nawet nie wiedział, co to znaczy "zło". 
Wiele osób martwiłoby się, że urodziło im się okaleczone dziecko, ale ja myślę, że nasz dobry Pan stworzyl go takim dlatego, by Albert nie musiał cierpieć. On nawet nie wiedział, że na ziemi są źli ludzie. Po prostu kochał wszystkich, a wszyscy kochali jego"[2].

Bardzo cieplutka książka. Można się ogrzać.
---
[1] "Smażone zielone pomidory" Fannie Flagg, brak nazwiska tłumacza, Wydawnictwo Axel Springer Polska sp z o.o., Warszawa 2004, s. 54
[2] Tamże, s. 139
Smażone zielone pomidory [Fannie Flagg]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

piątek, 9 marca 2012

"Lwy Al-Rassanu" Guy Gavriel Kay - nic specjalnego


Będzie krótko, choć książka wcale krótka nie jest. Niczym szczególnym się ta powieść nie wyróżnia wśród innych już mi znanych. Znów autor bierze znane nam ziemie, czasy i obyczaje, dorzuca tam jeden dodatkowy księżyc i odrobinę magii jakiegoś nieznanego boga, żeby nazywało to się fantasy - i dalejże snuć opowieść.

Tym razem są to tereny na styku Europy i Afryki. Ciepło, piaski pustyni, odwieczne walki pomiędzy imperiami, waleczni mężczyźni i piękne kobiety.

Nie wiem, czy już o tym pisałam przy okazji jakiejś innej książki tego autora, ale Kay zaczyna mnie trochę irytować swoim nadmiernym przywiązaniem do bohaterów. Żadnego nie uśmierci, jak uszkodzi, to lekko, jak uszkodzi ciężko, to cudem uratuje. No dobra, tu jednego sprzątnął, ale to z tak widoczną niechęcią, że aż w oczy gryzło. Mógłby się trochę od Eriksona nauczyć, ten to tłucze swoich bohaterów bez opamiętania, co się zdążyłam do któregoś przywiązać, to bach - zimny trup bez sentymentów.

U Kay'a tych sentymentów trochę jednak za wiele. Co nie zmienia faktu, że książkę czytało się miło i przyjemnie.

"Lwy Al-Rassanu" Guy Gavriel Kay, tłum.Agnieszka Sylwanowicz, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2006.

poniedziałek, 5 marca 2012

"Najgorsza kapela świata. Występ pierwszy i drugi" Jose Carlos Fernandes - o nie!


No tak. No nie. Poległam, a właściwie książka mnie pokonała. Otóż ten komiks wspiął się na takie wyżyny abstrakcji, moment, zaraz, jakie wyżyny, to zakłada wysoki poziom, a ja doprawdy nie potrafię tego ocenić. Ten komiks zawędrował w takie zaułki i zakamarki abstrakcji, że się pogubiłam i za nim nie trafiłam.

No i co? No i nic. Nawet występu trzeciego i czwartego nie chce mi się czytać/oglądać, leży tak sobie na półce ten komiks, smutny, niekochany, niezrozumiany. Aż żal bierze.

Trudno. Julka ostatnio pisała, że po wyczerpaniu nakładu ceny komiksów rosną, poczekam, aż nakład tego się wyczerpie i spylę na allegro, osiągając niebotyczny zysk! :)

Dobrze sobie pomarzyć.

niedziela, 4 marca 2012

"Gottland" Mariusz Szczygieł - smutno i poważnie


Zabrałam ze sobą na porodówkę, licząc na odrobinę wolnego czasu. Nie przeliczyłam się, Marianka z początku długo spała, ja z kolei nie umiem za bardzo spać w dzień, toteż sobie podczytywałam. Siłą rzeczy jednak moje myśli często były skierowane w inną stronę (przeważnie prawą, bo tam stał pojemnik z dziecięciem), toteż prawdę mówiąc, nieco prześlizgnęłam się po książce.

Jakie wrażenie? Jedno najważniejsze: to bardzo smutna książka, do tego szalenie poważna i na serio. Czy to dlatego, żeby odczarować "Pepiczków" i nasze o nich wyobrażenia? Że śmieszni, że mają zabawny język, Szwejka i krecika?
Bo Szczygieł pisze o jakimś absurdalnie ogromnym pomniku Stalina, zbudowanym z trudem, wielkim nakładem sił i środków, a potem zburzonym z jeszcze większym trudem  Pisze też o milczeniu na temat tego pomnika, jakby nigdy nie istniał.
Albo o młodym człowieku, który się podpalił. I o milczeniu na temat tego zajścia.
Lub też o piosenkarce, Marcie Kubišovej, członkini zespołu Golden Kiss (wraz z Heleną Vondráčkovą i Václavem Neckářem. Została usunięta z zespołu, z życia publicznego, z festiwali, radia, telewizji. Jakby jej w ogóle nie było, jakby nie istniała. Szczygieł pisze też o milczeniu na temat Marty.

Cała książka jest taka. Wszyscy milczą, a Szczygieł słucha tego milczenia, a potem pisze o tym książkę.

"Gottland" Mariusz Szczygieł, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2006.

Gottland [Mariusz Szczygieł]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

sobota, 3 marca 2012

Dzieciowo i życiowo

Krzyś buja Mariankę, Marianka na przemian śpi i krzyczy, czasem leży cicho, Krzyś nie leży cicho, tylko zasikuje miliony majtek (trwa odpampersowanie), oraz boryka się z infekcją gardła, ja borykam się z laktacją, bolącym paznokciem i paroma innymi rzeczami, życie oprócz tego, że jest fajne, jest też czasami ciężkie, trzymajcie kciuki.
Czytam "Dzieciozmagania" - trochę poprawia humor.

"Zwierz w łóżku" Dorota Sumińska - o ludziach i o zwierzętach


Dorotę Sumińską widziałam kiedyś w telewizji, podpisaną jako zoopsycholog i mówiącą o kotach albo psach w kontekście wyjazdów wakacyjnych. Nie pamiętam,co dokładnie mówiła, ale brzmiało to, na moje laickie ucho, całkiem sensownie.

"Zwierz w łóżku" to dość ciekawa książka. Autorka zestawia ze sobą zachowania zwierząt i ludzi, osiągając ciekawe efekty. Nie każdy by mógł to zrobić, bo potrzebna jest znakomita znajomość obyczajów i zachowań przedstawicieli fauny: gołębi,jaguarów, modliszek, koali, ropuch, hien, pająków, szczurów, rysi i mnóstwa innych. Nawet i flory - jemioła się trafiła jako przykład pasożytnictwa. Każde z tych zwierzątek ma swoje charakterystyczne rytuały dotyczące (najczęściej) relacji damsko-męskich czy też rodzinnych. Do każdego takiego zachowania autorka dostawia historię jakiegoś pana (czasem też pani), który według ludzkich norm zachowuje się źle: zdradza, oszukuje, ucieka od odpowiedzialności itp. ale to zachowanie jest dokładnym odwzorowaniem zwyczajów tego czy innego zwierzęcie.

Tak naprawdę nie dziwię się ludziom, bo dawno temu się nauczyłam, że jeśli o nas, homo sapiens, chodzi, nie ma granic ni kordonów. Ciekawsze było czytanie o zwierzątkach. Ogrom ciekawostek.

"Zewnętrzne narządy płciowe samic do złudzenia  przypominają te,którymi winni dysponować panowie. Nie powiem, żeby to ułatwiało hienom życie - zarówno miłosne zbliżenia, jak i poród nastręczają trochę kłopotów. Mimo tego ród hieni nie ginie i pod rządami twardej, acz damskiej łapy radzi sobie całkiem nieźle"[1].


"Najdziwniejsze u skazańców [rybek] jest jednak to,że dzieci żywią rodziców. Wytwarzają galaretowatą substancję, która  oblepia ich ciała. Na początku badaczka była przekonana, że skazańce są kanibalami, zobaczywszy, że rodzice biorą potomka do paszczy. Jakież było jej zdziwienie, gdy po chwili dziecko zostało wyplute, czyste jak po kąpieli - rodzic po prostu zjadł to, co pokrywało skórę dziecka. [...] Kto ma dużo dzieci, z głodu nie zginie"[2].

I dużo, dużo innych.

---
[1] "Zwierz w łóżku" Dorota Sumińska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s. 35
[2] Tamże, s. 241
Zwierz w łóżku [Dorota Sumińska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE