Strony
▼
środa, 31 października 2012
"Chińczyk" Henning Mankell - kicha, oj, kicha
O mamusiu, jak srodze się rozczarowałam! Serię o Wallanderze bardzo lubię, a że prawie całą mam przeczytaną, to sięgnęłam po coś spoza serii. I kicha.
"Chińczyk" nie jest kryminałem, tylko książką traktującą o zmianach politycznych, ekonomicznych i społecznych w Chinach. Dla niepoznaki dorzucono wątek kryminalno-krwawy, a żeby już całkiem nikt się nie połapał, to krwawy do kwadratu, do sześcianu, taki, żeby czytelnikiem solidnie wstrząsnęło. Bo jak tu się nie wzdrygnąć, gdy trupów jest kilkanaście, zarąbanych, posiekanych na kawałki, poszatkowanych, brr! Zjawia się policja szwedzka, technicy, lekarze, prokuratorzy, cała ta ekipa potrzebna do rozpoczęcia dochodzenia, wszyscy reagują jednakowo - są oszołomieni i wstrząśnięci. Czytelnik też ma być.
I pewna pani sędzia, która się tam pojawia, czując nieokreślony rodzinny zew. Ale, o dziwo, ona jakoś nie jest, zamiast być oszołomiona wprawia w ruch szare komórki, kradnie stary pamiętnik, odwiedza chińską restaurację, pewien hotel, po czym dodaje dwa do dwóch, wychodzi jej cztery, ową czwórkę zaś podaje policji na tacy. Policja niechętnie i wzgardliwie odwraca się plecami do czwórki, bo ma na talerzu tłuściutką i smakowitą piątkę, co to sama się tam położyła, popieprzyła, posoliła i podsunęła policji pod nos. Pani sędzia trochę ma to gdzieś, a trochę jest zawiedziona i ni z tego, ni z owego wybywa do Chin, tam ma ciekawe i niepokojące przygody, które w pewien sposób łączą się z masakrą w szwedzkiej wiosce.
Czytelnik przy okazji zagłębiania się w intrygę kryminalną (marginalną, praktycznie całą streściłam powyżej), dostaje historię sprzed lat, kiedy to w Chinach panował głód, potem historię budowania kolei w Stanach Zjednoczonych, potem dużo, dużo, dużo o Chinach współczesnych, co jest koszmarnie nudne, rozwlekłe i beznadziejnie się czyta. Rozumiem intencje autora, co z tego jednak, gdy książka mnie do siebie nie przekonała? Z trudem skończyłam, ze smutkiem stawiam ocenę 2,5. To pół to za nazwisko chyba.
"Chińczyk" Henning Mankell , tłumaczyła Ewa Wojciechowska, W.A.B, 2009.
piątek, 26 października 2012
"Strażnicy historii. Nadciąga burza" Damian Dibben - to NIE JEST nowy Harry Potter
Zaczęłam. I, o matko czytelników wybacz, skrzywiłam się. Jakiś młodzieniec, skrzyżowanie Harry'ego Pottera z Lyrą Belaqua (z "Mrocznych materii" Pullmana) zostaje porwany, potem okazuje się, że jego rodzice to superagenci czasowi (Thursday Next) zaginieni w akcji ("Mali agneci") - i co się dziwić, że się skrzywiłam? Żadna ze mnie młodzież i nie potrzebuję bohaterów nastolatków. Ale co tam. Dam szansę. W końcu Harry'ego Pottera przeczytałam całego.
[powyższe zanotowałam po przeczytaniu zaledwie kilkunastu stron, po przeczytaniu całości moja opinia brzmi tak:]
Jednak nie potrzebuję bohaterów nastolatków, którzy wrzuceni znienacka w całkiem nieoczekiwaną sytuację znakomicie się w niej odnajdują, a co więcej, stają się niezastąpieni i ratują z opresji starych wyjadaczy. Ale młodzież zapewne potrzebuje i im może spodobać się ta książka.
Może spodobać się im główny bohater, Jake Djones, który w historii czuje się jak ryba w wodzie, czasem się boi, ale nie traci głowy, jest zdecydowany, czasem brawurowy, no i - choć ma dopiero czternaście lat - właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość. Bardzo być może z wzajemnością, choć nie wiadomo na pewno.
Dla mnie to wszystko jest zbyt grubymi nićmi szyte. Nie chcę więcej. Ten tom to część dłuższego cyklu, nie będę szukać pozostałych, za stara jestem, a jak czytam taki opis walki:
"Jupitus natarł na Norlanda, wbijając mu pięść w środek twarzy. Lokaj uniósł pistolet i wypalił, ale Jupitus kopnął broń czubkiem swojego perfekcyjnie wypolerowanego buta, posyłając ją przez rozbite okno do morza. Norland rzucił się na przeciwnika. Ten jednak, w błyskawicznej sekwencji precyzyjnych ruchów, zmiażdżył mu tchawicę, złamał rękę, zwichnął kostkę i porzucił na wpół umarłego na podłodze". [*]
to wymiękam. Z drętwoty.
To już "Córka szklarki" pani Grzelak była lepsza, zdecydowanie. Właśnie, miałam poszukać pozostałych części...
---
[*] - "Strażnicy historii. Nadciąga burza" Damian Dibben, przekład Bartłomiej Ulatowski, Literacki Egmont 2012, s. 242.
niedziela, 21 października 2012
"Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości" Alfonso Signorini - czy rzeczywiście Marilyn umarła z miłości?
Zapewne istnieją jacyś ludzie, którzy nie słyszeli o Marilyn Monroe. Indianie w dorzeczu Amazonki, niemowlęta i małe dzieci, może jacyś mnisi...
Nie należę do takich, toteż z zaciekawieniem wysłuchałam audiobooka "Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości". Żadna to biografia i chwała Bogu (miałam kiedyś okazję zapoznać się z profesjonalną biografią pewnej aktorki i mnie przytłoczyła, ledwo wstałam), tylko fabularyzowana opowieść o życiu słynnej aktorki. Życiu od samego początku, od poczęcia niemalże.
Matka Marilyn (a właściwie Normy Jean), Gladys, to nieźle zwichrowana osóbka. Niestabilna emocjonalnie pracoholiczka, Normą prawie się nie zajmuje, zamyka w szafie na całe dnie, a w końcu oddaje rodzinie mieszkającej w sąsiedztwie. Taka rodzina zastępcza, dziś byśmy powiedzieli. Na szczęście żadna tam patologia, porządni ludzie, Norma ich pokochała. Za tę miłość dostaje baty od Gladys, bo ośmiela się zastępczą mamę nazywać mamą.
Potem dziewczynka trafia do sierocińca, kiedy Gladys musi iść do szpitala psychiatrycznego. Fiksuje ta kobieta, jest okropna, agresywna, jak niegdyś jej matka, a babcia Normy, która notabene malutką Normę próbowała udusić poduszką, twierdząc, że jest bękartem i pomiotem szatana.
Milusia rodzinka, nie ma co, aż można by sądzić, że w sierocińcu dziewczynce będzie lepiej. Ale nie było, bidul to bidul. Toteż Norma cieszy się, kiedy przyjaciółka Gladys, Gloria, ją stamtąd zabierze. Tylko że mąż Glorii to hmm... ma lepkie ręce.
W tym wszystkim Normie udało się wyrosnąć na piękną, pełną seksapilu i wdzięku dziewczynę. Udało się zostać modelką, udało wyjść za mąż za wyjątkowych facetów (baseballista numer jeden w Ameryce oraz intelektualista numer nie wiem który, ale wysoki, też w Ameryce). Udało jej się zostać aktorką, najbardziej znaną, rozpoznawaną i uwielbianą aktorką w Stanach Zjednoczonych, a pewnie i na świecie, symbolem piękna i pożądania. Udało jej się też tak zniszczyć się fizycznie i psychicznie, że nie mogła już dłużej żyć. I odeszła. Książka sugeruje, że z własnego wyboru, co wcale nie jest pewne, ale czy coś to zmienia?...
Słowo o lektorce: Anna Guzik znakomicie czyta, o rany, pięknie. Ekspresyjnie, wyraźnie, płynnie. Świetnie!
"Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości" Alfonso Signorini, tłum.Natalia Mętrak, czyta Anna Guzik, Świat Książki 2012.
I tak jeszcze w temacie:
Marilyn , tu też Marilyn , tu świetne zdjęcia z młodości Marilyn, a tu okładki z Marilyn.
czwartek, 18 października 2012
"Czarny koń zabija nocą" Jacek Roy - iiii tam
Krótko będzie, bo też o PRL-owskim milicyjniaku nie da się za długo.
Nic specjalnego - jest milicjant, jest trup(y), jest zagadka, tajemnicza przeszłość i takie tam. Do tego obowiązkowe łopatologiczne wyjaśnienie całej sprawy na ostatnich kartkach książki.
Ale jest również coś, co wyróżnia tę właśnie pozycję na tle innych - postać Arystotelesa Baxa, osobnika nie dość, że o klasycznym imieniu, to jeszcze wszechstronnie utalentowanego, wykształconego i z umiejętnością dedukcji lepszą niż sam Sherlock Holmes. Do tego osobnik ten jest chorobliwie nieśmiały i prawie mdleje na widok kobiecego dekoltu. Wysoce niewiarygodna postać, tak bardzo nie pasująca do realiów, że aż mi zgrzytało.
Na szczęście ten geniusz poznaje miłą dziewczynę i nieco normalnieje. O tym, że to on, a nie milicjant, rozwiązuje sprawę morderstwa, chyba nawet wspominać nie trzeba.
Co tam. Było, minęło.
"Czarny koń zabija nocą" Jacek Roy, wydawnictwo KAW, 1975.
Nic specjalnego - jest milicjant, jest trup(y), jest zagadka, tajemnicza przeszłość i takie tam. Do tego obowiązkowe łopatologiczne wyjaśnienie całej sprawy na ostatnich kartkach książki.
Ale jest również coś, co wyróżnia tę właśnie pozycję na tle innych - postać Arystotelesa Baxa, osobnika nie dość, że o klasycznym imieniu, to jeszcze wszechstronnie utalentowanego, wykształconego i z umiejętnością dedukcji lepszą niż sam Sherlock Holmes. Do tego osobnik ten jest chorobliwie nieśmiały i prawie mdleje na widok kobiecego dekoltu. Wysoce niewiarygodna postać, tak bardzo nie pasująca do realiów, że aż mi zgrzytało.
Na szczęście ten geniusz poznaje miłą dziewczynę i nieco normalnieje. O tym, że to on, a nie milicjant, rozwiązuje sprawę morderstwa, chyba nawet wspominać nie trzeba.
Co tam. Było, minęło.
"Czarny koń zabija nocą" Jacek Roy, wydawnictwo KAW, 1975.
poniedziałek, 15 października 2012
"Pan Brumm jedzie pociągiem" Daniel Napp - i chwała niebiosom, że już przestał jechać, bo nie bardzo mu to wychodzi
Kupiłam na Targach Książki w Katowicach, bo jednego pana Brumma już mieliśmy i się sprawdził. Poza tym Krzyś ma fazę na ciuchcie, więc się wpasowałam w fazę. Znakomicie się wpasowałam, bo od Targów jest to jedna z najczęściej wybieranych książeczek do czytania przed snem.
Pan Brumm odpala starą lokomotywę i jedzie w nieznane, wioząc przerażonego Kaszalota prosto w objęcia zagłady. Nie bójcie się jednak, drogie dzieci, nie z takich opałów niedźwiedź już wychodził, więc i z niesforną lokomotywą sobie poradzi. Tyle że są pewne straty. No cóż, straty muszą być.
Nie wiem, czym pan Brumm urzeka mojego trzylatka, bo dziecię mam jeszcze mało komunikatywne i mi nie odpowiada na pytanie "dlaczego", ale urzeka. Chyba że chodzi o samą lokomotywę, hmm.
Mnie urzekają drobiazgi. "Chooo-inka" - w wykonaniu pana Brumma (w oryginale "Tonnerwetter"). Zegarek na "przegubie" leśnej choinki. Grzybek muchomor obok grzybków - przycisków na konsolecie lokomotywy. I inne takie. Miodzio.
Obrazki można sobie pooglądać na stronie autora, zachęcam!
"Pan Brumm jedzie pociągiem" Daniel Napp, tłum. Elżbieta Zarych, Bona 2012.
sobota, 13 października 2012
"Kwiaty Albarossy" antologia "Stało się jutro" tom dziewiąty
Malutka, cieniutka książeczka, ledwo osiemdziesiąt stron, ledwo sześć opowiadań, ledwo trzech autorów, ledwo jeden temat. Ten temat to obce planety i pierwszy z nimi kontakt, a raczej jego wyobrażenie.
Ilia Warszawski w opowiadaniu "Ściśle według reguł" skupia się nie na kontakcie, ale na naszym do niego przygotowaniu. Trochę mi to przypominało "Test" Lema, czyli zagadnienie, jak odróżnić test w warunkach bojowych od rzeczywistości. Czy regulaminy uwzględniają wszystko, czy ważniejszy jest zdrowy rozsądek, ale jak wierzyć zdrowemu rozsądkowi w nieznanych warunkach?...
Dymitr Bilenkin we wszystkich opowiadaniach dotyka problemu odrzucenia nas przez Obcych. Ludzie łakną i pragną kontaktu, a proszę, w "Grupie Laokona" zostają uwięzieni i potraktowani jak wrogowie przez na wpół świadome krzaki - mangry; w "Niedotykalskiej" są szaleńczo i furiacko atakowani przez biosferę planety, zaś w "Świetle życia"... No, tu ludzie jako sprawcy straszliwej katastrofy naprawdę nie zasługują na nic innego niż odrzucenie. To wszystko dotyczy kontaktu z życiem o niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego niż ziemski.
Michał Griesznow w opowiadaniu "Jeszcze jedno martwe miasto" pokazuje spotkanie z cywilizacją bardziej rozwiniętą niż nasza. Dodatkowo wychodzi poza, nieco już opatrzony, wizerunek kosmonauty jako kosmicznego i planetarnego badacza, pokazując ludzi jako szajkę złodziejaszków, plądrujących, co się da, i nie przejmujących się zupełnie obcą cywilizacją. Kontakt jest nawiązany, ale z inicjatywy strony pozaziemskiej i wcale nie jest przyjazny. Ot, prztyczek: odczepcie się od naszych skarbów, łachmaniarze.
Ten sam prztyczek w nos dostajemy w tekście "Kwiaty Albarossy", tylko już nie taki bezpośredni. Planeta i jej mieszkańcy nie chcą, żeby Ziemianie sobie łazili gdzie popadnie i deptali, to ogłupiają ludzi iluzjami.
Stare toto jak świat (o antologii mówię) i ktoś mógłby pogardliwie prychnąć, że trąci myszą, ano, niby tak. Ale kontakt z obcą cywilizacją, ba, lot załogowy na inną planetę, wciąż pozostaje w sferze marzeń.
"Stało się jutro. Opowiadań fantastycznych zbiór dziewiąty", tłumaczył Michał Siwiec, Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia", Warszawa 1977.
czwartek, 11 października 2012
"Skrzydlata trumna" Marcin Wroński - Lublin lepszy od Breslau!
Zacznę od lektora, nietypowo. Audiobooka czyta Tomasz Sobczak, z którym miałam nieprzyjemne doświadczenia podczas czytania "Kacpra Ryxa", o czym pisałam tutaj. Kacpra ostatecznie odstawiłam od ucha, nieodwołalnie, po czym wzięłam "Skrzydlatą trumnę", z pewnymi obawami. No cóż, pan Sobczak dalej połyka końcówki zdań, ale dzięki temu, że treść jest daleko bardziej interesująca niż Kacper, nie jest to takie uciążliwe.
Treść, co jest treścią? Treścią jest komisarz, Zygmunt Maciejewski, rozwiązujący zagadkę kryminalną, w dodatku na dwóch płaszczyznach czasowych. Śledziłam jego poczynania w 1936 roku, kiedy wezwano go do na pozór prostej sprawy samobójstwa strażnika w lubelskiej fabryce samolotów. Towarzyszyłam mu też w roku 1945, gdy Maciejewski siedzi w więzieniu, jest przesłuchiwany i torturowany przez oficera Armii Czerwonej. Tortury pomaga mu przetrwać wspomnienie tej sprawy z 1936 roku, niby rozwiązanej, ale wciąż z niejasnymi wątkami. A skąd się wzięło to wspomnienie? Przez towarzysza z celi, byłego księgowego z fabryki samolotów. Ta sprawa samobójstwa ostatecznie okazała się skomplikowaną sprawą zabójstwa, sprawą przemytu i sprzedaży narkotyków i - żeby nie było monotonnie - sprawą nieoczekiwanych i spektakularnych awarii samolotowych. Wszystko się ze sobą wiąże, przeplata i zazębia. Świetnie się zazębia, trwale, nie do rozsupłania.
Do tego (bo czymże byłby kryminał bez życia prywatnego jego bohaterów, kroniką kryminalną jedynie) miałam też wgląd w życie prywatne komisarza Maciejewskiego. Żadna tam sielanka: mieszka z byłą
Jakby tak porównać, to Maciejewski podobny jest do Eberharda Mocka z wrocławskiej serii Krajewskiego. Przedziwne jest to, że Mocka nie cierpię, a Zyga Maciejewski przypadł mi do gustu od pierwszego czy tam drugiego wejrzenia. Niezbadane są zakamarki kobiecego umysłu, prawda?
Muszę też wspomnieć, że wątek lotniczy jest bardzo interesujący i dodawał kolorytu i szyku książce, i wcale nie przeszkadzało mi to, że kompletnie się na samolotach nie znam, tyle wiem, że mają skrzydła i latają.
Muszę się zorientować, czy to jednorazowy występ Zygi. Jeśli nie, to bardzo się ucieszę i poszukam pozostałych książek o nim.
Edit: ha, to czwarty tom! No to świetnie!
* - EDIT raz jeszcze: Autor w szalenie subtelny sposób zwrócił, nawet nie mi, uwagę, że Róża, partnerka komisarza, wcale nie była prostytutką, co sobie po prostu dopowiedziałam nie wiadomo czemu. Najmocniej przepraszam, panie Marcinie za pomyłkę! Różę też przepraszam, prostytutkę skreślam. Jakbym miała książkę w papierku, zaraz bym się rzuciła do jej kartkowania, żeby zobaczyć, skąd mi się to wzięło. Ale mam audiobooka, tego się nie da kartkować, trudno :)
"Skrzydlata trumna" Marcin Wroński, czyta Tomasz Sobczak, Seria Sensacji i Kryminału, Biblioteka Akustyczna 2012.
wtorek, 9 października 2012
"Maria i Magdalena" Magdalena Samozwaniec - kolejna książka o Kossakach
Były sobie dwie siostry, Maria i Magdalena Kossakówny... Już tak zaczynałam notkę, prawda? Ano, bo ta książka jest nawet bardziej o dwóch siostrach niż poprzednia. Tamta, "Zalotnica niebieska" skupiała się na Marii, czyli Lilce. Tu zaś pani Samozwaniec opisała siebie i swoją siostrę, przy okazji ciepło odmalowując całą swoją rodzinę z Mamidłem i Tatkiem na czele.
Ta biografia (autobiografia) jest chyba mało obiektywna, bo jak tu obiektywnie pisać o sobie samej? Co nie zmienia faktu, że to bardzo sympatyczna rodzinka i Kossaków można polubić. Zwłaszcza ojca, człowieka utalentowanego, uśmiechniętego, eleganckiego, przystojnego i ogólnie przyjaznego dla środowiska (niech mi tu tylko zacofany czy kto inny nie wyjeżdża z jego flamami, bo o nich wiem i zdania nie zmienię). Mamidło zaś jest kochane. Jak każda mama.
Liczni mężczyźni sióstr są różni, od beznadziejnych przez znośnych do całkiem niezłych.
Wszystko opisane jest językiem wyjątkowo przyjemnym, pod tym względem nie mam pani Samozwaniec nic do zarzucenia. I koniec, przestaję pisać o tej książce, bo zaczynam pisać banały bez sensu, a ona na to nie zasługuje.
"Maria i Magdalena" Magdalena Samozwaniec, Wydawnictwo Wibet/Rachocki, 1992.
czwartek, 4 października 2012
"Kyś" Tatiana Tołstoj - ale kyś, padam na kolana!
Coś ostatnio mam po drodze z literaturą rosyjską, najpierw "Anna Karenina" Lwa Tołstoja, a teraz "Kyś" Tatiany Tołstoj. Zbieżność nazwisk przypadkowa, ale i Tania sroce spod ogona nie wypadła, bo to wnuczka Aleksego Tołstoja. Miałam okazję przeczytać jego "Aelitę", niezwykłe doznanie, brwi mi podjeżdżały na pół czoła. Z "Kysiem" było podobnie, choć z zupełnie innych powodów, też mi brwi podjeżdżały!
Oto Moskwa lat przyszłych, po jakimś bliżej nieokreślonym kataklizmie, czyli Wybuchu. Właściwie nawet nie Moskwa, tylko osada, która powstała na popiołach stolicy. Oto jej mieszkańcy, których znakomita większość to ludzie urodzeni po Wybuchu, zmutowani, pokancerowani, z dodatkowymi kończynami lub z połową głowy. I powiedzmy sobie szczerze - głupi, ciemni, zahukani i uwstecznieni. Z nielicznymi wyjątkami, żyją bowiem ludzie urodzeni przed Wybuchem, tak zwani Dawni.
Głównym bohaterem jest Benedikt Karpow, syn Dawnej. Jest skrybą i przepisuje na korze brzozowej książki, bajki, opowieści (twórczość Fiodora Kuźmicza, władcy jedynego, niech się sławi imię jego), a przy tym czyta, namiętnie, co tylko mu wpadnie w ręce. Prawdziwych książek pożąda jak kania dżdżu, ale takie są zakazane jako źródło radioaktywnego promieniowania po Wybuchu i konfiskowane natychmiast po wykryciu. Tak, tu Bradbury się kłania i zza rogu kapeluszem macha. W miarę rozwoju akcji okazuje się jednak, że z tymi książkami to nie jest całkiem tak, jak się wydaje. Benedikt z prostego skryby awansuje w hierarchii społecznej (nie ma to jak korzystnie się ożenić i pal sześć to, że zarówno narzeczona, jak i teściowie mają pazury i zdrapują drewnianą podłogę na wiórki, grunt, że ich na tę drewnianą podłogę stać), indoktrynują go z sukcesem, obrasta w piórka, tłuszcz i książki. Tak, tak, te prawdziwe! Były skryba zdolny jest do wszystkiego, byle tylko zdobyć nowe lektury - do przewrotu, do przemocy, uch, ach! Mole książkowe, przeczytajcie, jaki to zgubny nałóg to czytanie!
"Wtedy wszystko w ustach wyschnie, serce wali, oczy całkiem oślepną: widzisz tylko książkę i jak się przewracają kartki, cięgiem przewracają! A co się wokół ciebie dzieje, tego nie widzisz, a jeśli nawet widzisz, to sensu w tym nijakiego! Sens, ot, gdzie jest? W książce! Jeno ona jest prawdziwie żywa, a twoje wyrko, taburet czy izba, teść z teściową abo żona czy tam jej miłośnik - nieżywi są, narysowani, same cienie biegnące! jako od obłoku cień po ziemi przebieży, i nie masz go!" [1]
Losy Benedikta bardzo ciekawe, bo przedstawione są na tle przemian ustrojowych, których on sam jest po części autorem, ale tło, tło!
Prześliczne, rosyjskie do szpiku kości, opisane takim językiem, że aż się zazdrości wyobraźni (halo, panie tłumaczu, jest pan wielki!), plastyczne, choć nie kolorowe, a raczej szaro-mysie tło - jest rewelacyjne. I nieważne, że na myśl przywodzi "Osadę" Bułyczowa, czy społeczność z "Vatran Auraio" Huberatha, gdzieś tam jeszcze z tyłu czaszki przemknął mi Zajdel z Cylindra, wołający "docent, nie gwol, dyrba"; bo nawiązań jest w tej książce mnóstwo i ma się wielką frajdę z ich odnajdywania. Tło, czyli mieszkańcy osady, ich zwyczaje, język, fauna i flora po Wybuchu, rodzaje mutacji, jadłospis, składający się przeważnie z myszy, słowem wszystko, co składa się na zwyczajne życie.
W tym klosny, wygeneraci, świetlaki, chlebioda, robachy, grzybole i wermiszel. Nazwy niby znane, ale jednak nie całkiem. Tak samo jest z życiem we Fiodoro-Kuźmiczowie, niby siermiężne jak średniowieczu, a może raczej w carskiej Rosji, ale czasami całkiem zaskakujące, niezrozumiałe, dziwne.
W tej powieści można znaleźć bardzo wiele, satyrę, paszkwil, gorzkie spostrzeżenia, fantastykę, humor. Do tego wszystkiego czyta się ją po prostu znakomicie!
Na koniec dorzucę jeszcze cudowną scenkę palenia na stosie jednego z Dawnych, Nikity Iwanycza.
"Madej Madejowicz osobiście wtykał rdzę pod chrust, poprawiał polana, zasapał się, aże zaklął:
- Jasny gwint!
- Co tu mówić o gwincie?! - krzyknął Nikita Iwanycz z rozdrażnieniem. - Śrubyście jeszcze nie wynaleźli, łachmyty jedne! I gdzie toto się pcha! Ciemnota, zadufanie, zastój!
- Milcz, Dawny Staruchu! - przerwał mu teść. - Sanitarz Generalny, życie, zdrowie i siła, osobiście, tymi rękami ci usługuje! A przecie wolałbym w domu siedzieć, w cieple! Mógłbyś chociaż podziękować!" [2]
A jakże.
----
[1] "Kyś", Tatiana Tołstoj, przekład i posłowie Jerzy Czech, Wydawnictwo Znak, Kraków 2004, s. 239
[2] Tamże, s. 275
wtorek, 2 października 2012
V Ogólnopolskie Spotkanie w Wiśle 28-30.09.2012
Na takim zlocie byłam po raz pierwszy, ale (mam nadzieję), nie ostatni. Niech mi maluchy rosną i same zaczną czytać, to je zapiszę do biblionetki, tymczasem jednak i tak traktowane są jak biblionetkowe dzieci :) O zlocie - było przemiło, było gwarnie, wesoło, książkowo. Było słonecznie. I było za krótko, cóż to jest, taki weekend...
Na zdjęciu widać mnie z Krzysiem na ognisku. Przesiąkłam dymem i zgubiłam to kolorowe coś z szyi, czy ktoś może to znalazł?
Z książkami nie szalałam, tym razem ludzie byli ważniejsi, ale i tak oddałam właścicielom:
P. Delerm "Dickcens, cukrowa wata i inne smakołyki"
M.J. Sullivan "Królewska krew. Wieża elfów"
antologia "Miecze i mroczna magia"
H. Fallada "Każdy umiera w samotności"
Oddano mi i mogę wstawić na półkę:
H. Lange "90 najważniejszych książek"
K. Blixen "Pożegnanie z Afryką"
R. M. Wilson "Zaułek łgarza"
Pożyczyłam do przeczytania:
R.A. Heinlein "Obcy w obcym kraju" - od krasnala
C. Lackberg "Księżniczna z lodu" - od ktryi
V. Chandra "Święte gry" - od Krasnala
A. Cherry-Garrard "Na krańcu świata" - od Dot
U. Eco "Nie myśl, że książki znikną" - od Dot
Tu już koniec zlotu, wszyscy żegnają się z wszystkimi, a ja pozuję z Marianką do zdjęcia.