Strony
▼
środa, 31 sierpnia 2011
"Biała wiedźma" Adam Zalewski - nie przeczytałam, oddam, loteria!
Jedna z niewielu książek, która mnie pokonała. Doczytałam do 85 strony i dalej nie chciałam. Nie chodzi o to, że nudna, że źle napisana, że bez intrygi - nic z tych rzeczy, absolutnie!
Zaczyna się od przedstawienia czytelnikom głównego bohatera, architekta Johna Adamsa, człowieka, który po niejasnej chorobie psychicznej przenosi się wraz z żoną z miasta na wieś. I proszę, od razu niesamowite sceny straszące czytelnika: dziwne odcięte nieistniejące ręce, wycie w lesie wywołujące gęsią skórkę. A tuż potem morderca psychopata zarąbujący w barze Erniego, przyjaciela Johna. Za mało krwi? Nie za mało, bo zarąbane są też dwie przypadkowe klientki baru.
Wytrzymałam to, wytrzymałam pogrzeb (pamiętajcie, że morderca zawsze przychodzi na pogrzeb swojej ofiary), ale kiedy już nie wiedziałam, czy spodziewać się bardziej kryminału, czy horroru, przerwałam czytanie. Otworzyłam na chybił trafił książkę w środku i przeczytałam fragment o dręczeniu Indian przez okrutnych osadników (dawno temu).Klątwa? Więc horror. Nie chcę horroru, toteż oddam w dobre ręce.
Kto chciałby przygarnąć "Białą wiedźmę", niech da znak w komentarzu. Czas jest do końca piątku, życzę powodzenia :)
"Biała wiedźma" Adam Zalewski , RedHorse 2008.
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
"Piąta kobieta" Henning Mankell (nieustająco uwielbiam Wallandera)
Oto pierwszy papierowy Mankell, którego miałam okazję przeczytać. Lubię papier, ale w przypadku przygód komisarza Wallandera zdecydowanie wolę audiobooki. Papierową książkę przeczytałam po prostu za szybko!
"Piąta kobieta" to historia zabójcy, którego ofiarą w krótkim czasie padły trzy osoby. Chronologicznie ta opowieść następuje zaraz po "Fałszywym tropie", gdzie również występował seryjny zabójca, tylko że ten specjalizował się w skalpowaniu ludzi, Indianin kruca bomba. Tutaj również zabójstwa są okrutne - jeden człowiek ginie nabity na pale, drugiego znaleziono przywiązanego do drzewa i uduszonego, trzeciego wepchnięto żywcem w worku do rzeki, żeby się utopił.
"Piąta kobieta" to historia zabójcy, którego ofiarą w krótkim czasie padły trzy osoby. Chronologicznie ta opowieść następuje zaraz po "Fałszywym tropie", gdzie również występował seryjny zabójca, tylko że ten specjalizował się w skalpowaniu ludzi, Indianin kruca bomba. Tutaj również zabójstwa są okrutne - jeden człowiek ginie nabity na pale, drugiego znaleziono przywiązanego do drzewa i uduszonego, trzeciego wepchnięto żywcem w worku do rzeki, żeby się utopił.
sobota, 27 sierpnia 2011
"Wydry pana Gavina" Gavin Maxwell
Dałam średnią ocenę, choć chciałam więcej, ale niestety, mimo niewątpliwie ciekawego tematu (za co ja, wielbicielka filmów przyrodniczych, najlepiej czytanych przez Krystynę Czubównę, dałabym szóstkę) autor miejscami przynudzał i zdarzyło mi się przerzucać kartki bez czytania (za przynudzanie należy się dwója).
Nie zagłębiałam się w życiorys autora, sądząc z właśnie przeczytanej książki to Anglik, przyrodnik, podróżnik i pisarz. A żeby nie było, że wszystko na "p", to jeszcze miłośnik zwierząt.
Osiedla się pan Maxwell na wysepce gdzieś na Hebrydach, w domku od przyjaciela. Domek kompletnie odcięty od cywilizacji, bez drogi do niego prowadzącej, bez telefonu, prądu, ogrzewania, wody. Same ściany, no i parę mebli zbitych ze skrzynek wyrzuconych przez morze. Autor czuje się tam doskonale, a jeszcze szczęśliwszym się staje, gdy zaczyna towarzyszyć mu wydra. Jedna, druga, wkrótce trzecia i czwarta, potem żona, chłopiec (jeden, drugi) do pomocy przy wydrach, domek się rozrasta, przybywają wybiegi dla wydr, baseny...
Ale ostrzegam, to nie jest żadna wesoła opowiastka, jak ta o wydrze Mariannie z "Pafnucego" Chmielewskiej. To uczciwie i rzetelnie przedstawione życie z wydrami, blaski i cienie. Wydry są urocze, zwinne i towarzyskie, ale bywają też złośliwe i uparte, a budowę szczęk mają taką, że potrafią zrobić poważną krzywdę. Szapoba dla autora, że nie uległ pokusie wybielenia tych miłych zwierzątek, a mógł, bo je kochał nad życie. Tylko dlatego, że je kochał, mógł z wydrami mieszkać, udomowić je, oswoić.
Tak, jemu się to udało, ale z całą pewnością nie udałoby się to mnie. Nie mam tyle cierpliwości, no i wolę zwierzęta już udomowione z dziada pradziada, jak koty na przykład. Autor, Gavin Maxwell, wprawił mnie, szczerze mówiąc, w podziw.
"Wydry pana Gavina" Gavin Maxwell, tłum. Maria Boduzyńska-Borowikowa, Iskry, Warszawa 1970.
czwartek, 25 sierpnia 2011
"Kroki w nieznane 2007" antologia s-f
1) Octawia E. Butler "Amnestia" - o tym, że Obcy napadają na Ziemię i ją podbijają (bądź nie) napisano już sporo. Pani Butler chciała nieco odzielenić (bo przecież nie odbrązowić, ufoludki są zielone, nie brązowe) pospolity wizerunek Obcego - wymyśliła Wspólnotę, istotę złożoną z wielu elementów, trudnych do zdefiniowania, ale absolutnie odrębnych. Do tego odmalowała Wspólnoty jako rasę inteligentną, potężną, z jedną tylko słabostką, jednym uzależnieniem... Zbytnio to mi się zdało podobne w zamyśle do Zajdlowego "Wyjścia z cienia", bym miała poczuć się zaskoczona.
2) Carol Emshwiller "Chłopcy" - Sparta? Takie było moje luźne skojarzenie podczas czytania. Banda, no dobra, wojsko złożone z samych chłopców, zajmuje się trzema rzeczami. Po pierwsze, napadaniem na wioskę kobiet, by z nimi kopulować, po drugie, napadaniem na wioskę kobiet, by im zabierać małych synków (Sparta!), po trzecie, walką z bandą chłopców, tfu, wojskiem z drugiej strony wioski kobiet, bo oni też napadają tę samą wioskę i zajmują się dokładnie tym samym. Nie pytajcie mnie o głębszy sens tego opowiadania, ja nie znalazłam.
3) Michael Swanwick "Surowe umysły" - surowe umysły to umysły zoptymalizowane. Czyli nie dość, że naładowane wiedzą dokładnie dopasowaną do potrzeb potencjalnego pracodawcy, to jeszcze zdyscyplinowane, nie poddające się emocjom czy sentymentom, rozważne i uczciwe. Optymalizacja to wspaniała sprawa, krzyczą przedsiębiorcy i sami zoptymalizowani. A tak naprawdę optymalizacja do odczłowieczenie...
4) Kathleen Ann Goonan "Most" - konwencja starego klasycznego kryminału noir często jest wykorzystywana do ładnego osadzenia jej w ramkach swojego pomysłu. Trzeba się jednak liczyć z tym, że przyjemniej nam będzie spojrzeć na ramkę niż na obraz w niej. Tak było ze mną. Przedmiot intrygi, oparty na machlojkach, sztucznych ludziach, nanotechnologii i skrzywdzonej dziewczynie - gdzieś mi umknął. Bywa.
5) Paul Di Filippo "Rok w Linearnym Mieście" - rzecz naprawdę ciekawa, do tego napisana tak, jakby to był wycinek większej całości i nawet zaczęłam szukać, jakiej, ale przestałam. Bo jeśli tak popatrzeć na treść, czyli dzieje pisarza mieszkającego w Linearnym Mieście (segmenty to jakby miasta, jeden obok drugiego, segmentów są tysiące, miliony, a dokładnie dziesięć milionów), to tak, jakbyśmy wyciągnęli z szeregu jeden segment, jak wycinek z życia. Odtąd dotąd. Rok. Co było przedtem, nie wiadomo, co potem, tym bardziej nie wiadomo. Frapujące.
6) James Patrick Kelly "10 16 do jednego" - ktoś z przyszłości zwraca się do małego chłopca, żeby uczynił coś, co nieodwracalnie zmieni świat, w przeciwnym przypadku Ziemia ma nikłe szanse (dziesięć do potęgi szesnastej do jednego), by uniknąć kataklizmu wojennego. Nudne.
7) Paul Witcover "Na krańcu skali" - znów podróże w czasie, tym razem spowodowane głębokim poczuciem winy za śmierć przyjaciela. Nic nowego czy odkrywczego, ale lepiej się czyta niż poprzednie opowiadanie.
8) Jose Antonio Cotrina "Między wierszami" - pomysł świetny, tylko moim zdaniem urwany, zawieszony w próżni, niedokończony. Oto mamy studenta, którego wykładowca na indywidualnym kursie nauczył czytać między wierszami. Ciekawe. Co jeszcze ciekawsze - gdy ów student zapisał to, co przeczytał między wierszami, a potem to przeczytał, odkrył jeszcze inny tekst! I co z tego wynikło? Nowe światy dla studenta, a dla czytelnika nic.
9) Jeffrey Fford "Waga słów" - znów o słowach, o wyrazach, ale to już ciekawsze. Czyli jak ułożyć słowa w zdaniu, by zaczęły one oddziaływać podprogowo na człowieka - i to sensem zupełnie innym niż ten jawny w zdaniu! Świetne, ale przede wszystkim dla działów reklamy wszelkich przedsiębiorstw oraz sztabów wyborczych. Ot, manipulacja. Czytelnik też ma poczuć się zmanipulowany, ja jednakowoż nic nie poczułam.
10) Daryl Gregory "Druga osoba, czas teraźniejszy" - była sobie dziewczyna, zażywała narkotyki, przedawkowała, ale nie umarła, tylko straciła świadomość. Zyskała za to nową, całkiem inną. Po dwóch latach spędzonych w szpitalu psychiatrycznym wraca do domu, ale czyjego? Przecież nie swojego. Ciekawy przypadek rozszczepienia osobowości.
11) Cory Doctorow "Gdy sysadmini rządzili światem" - potworny wirus, hekatomba, skażenie biologiczne, ludzie mrą jak mrówki popsikane raidem. Ale oto mamy grupę sysadminów, którzy przeżyli w swoich klimatyzowanych i odfiltrowanych pomieszczeniach, trzymają się kurczowo życia, a jeszcze bardziej kurczowo sieci, jedynego ich łącznika ze światem, choć i tego powoli zaczyna brakować. Przez jakiś czas rządzą światem. Ale co to za rządzenie? I co to za świat?...
12) Maria Galina "Jaszczurka" - jak o czytałam, to pomyślałam "o rany, opowiadanie o kobiecie, co ją jaszczurka opętała"; jak skończyłam czytać to opowiadanie, wnioski już nasunęły się inne... ale i tak najbardziej spodobały mi się nawiązania do typowo rosyjskiej Pani Miedzianej Góry.
13) Johanna Sinisalo "Baby Doll" - okropny świat pełen dzieci, seksu i przemocy. Co najbardziej przerażające, świat ten zdaje się być bardzo tuż za progiem, w świetle sprawy Thylane Blondeau. Brr, otrząsnęłam się ze zgrozą. Zdecydowanie najlepsze opowiadanie w tym zbiorze. ZNAKOMITE.
14) Heather Lindsley "Just Do It!" - jak to będzie, jak reklama będzie rządziła światem,bez pardonu, bez ucieczki, wszystkie chwyty dozwolone, wyścig szczurów to przy tym pestka, pesteczka, pestunia zaledwie. Też przewidujące, też okropne, ale bez takiej siły rażenia jak poprzednie opowiadanie.
15) Claude Lalumiere "Oto epoka lodowcowa" - podobne trochę do "Dnia tryfidów", tylko zamiast ślepoty jest lód (ale specyficzny, elektroniczny), a zamiast dorosłych bohaterów są nastolatkowie, zagubieni w nowym, obcym świecie.
16) Gregory Benford "Matematyczna teologia stosowana" - no cóż, przykro mi, ale to się czytało, jakby to napisał jakiś nawiedzony matematyk/ fizyk/ astronom uwiązany do radioteleskopu i z nudów piszący, co mu do głowy przyszło.
Czy ten zbiór ma jakąś myśl przewodnią, temat? Podczas czytania nic takiego mi się nie objawiło, po skończeniu książki również nie. Spróbowałam znaleźć coś w przedmowie autorstwa Konrada Walewskiego, który teksty zebrał w całość. Niestety, przedmowa była tak nudna, że przez nią nie przebrnęłam, a próbowałam dwukrotnie. Może temat to po prostu "Krok w nieznane" - czyli sięganie po pomysły świeże i oryginalne? Też nie, bo skojarzenia miałam z innymi dziełami, wcześniejszymi...
No cóż. Nie oceniam tego tomu wysoko, a jedno jedyne opowiadanie, które, że tak się kolokwialnie wyrażę - ryje beret - podniosło ocenę z 3 na 3,5.
"Kroki w nieznane 2007" almanach fantastyki, Solaris 2007.
wtorek, 23 sierpnia 2011
"Poczytaj mi mamo. Księga pierwsza" - Krzysiowe czytanie (na razie bierne)
Kto nie pamięta z dzieciństwa małych cienkich książeczek z charakterystyczną kolorową tylną okładką, ręka do góry! No, nie widzę, chyba że jakaś bardzo młodziutka ręka. Serio - zrobiłam test wśród rodzinnej młodzieży: taka 19-20-letnia młodzież przyznaje się do tego, że miała kiedyś taki egzemplarz w ręce.
Ach, sentymenty! To właśnie przez nie kupiliśmy Krzysiowi "Poczytaj mi mamo. Księga pierwsza". Czytam mu teraz przez snem. Przygody kotów: Filemona i Bonifacego autorstwa panów Grabowskiego i Nejmana czytam z podziałem na głosy, naśladując intonację flegmatycznego Bonifacego zapamiętaną z telewizyjnych bajek (ha, a wiecie, że bardzo, ale to bardzo długo myliły mi się imiona tych kotów i nie wiedziałam, czy Filemon to ten biały czy czarny...). Filemona oczywiście trzeba czytać dziecinnie. Krzyś z zainteresowaniem ogląda Dziadka i Babcię o oczach jak guziczki. O, i myszy, wszędobylskie myszy.
"Niebieska dziewczynka" Janiny Porazińskiej powstaje jakby na naszych oczach. Joanna Papuzińska z kolei opowiada nam bajkę o Agnieszce, która opowiada bajkę swojej mamie. Z ukrytym przesłaniem ta bajka, ślicznym i mięciutkim przesłaniem. Helena Bechlerowa zdecydowanie bardziej mi się podoba, gdy pisze o zwierzątkach ("Kolczatek") czy roślinach ("Zaczarowana fontanna") niż o ludziach ("Przygoda na balkonie"), ale rozumiem, że równowaga w przyrodzie musi być zachowana.
A na koniec coś, co mnie rozczuliło wręcz. Danuta Wawiłow i jej "Chcę mieć przyjaciela" - bp ja to BARDZO DOBRZE pamiętam z dzieciństwa, pewnie mi się szczególnie podobało.
Słowo o ilustracjach. Są dokładnie takie, jakie były w oryginalnych książeczkach sprzed lat. Lutczyn - tego wszyscy znają, Witwicki, Rychlicki, no to już mniej znane... Ale oto natknęłam się na panią Danutę Przymanowską-Rudzińską, pisałam w notce o "Fortelach Jonatana Koota" o niej, właściwie o Przymanowskiej-Boniuk, ale to ta sama osoba, tylko pewnie mężów zmieniała, a to córka Janusza Przymanowskiego, co wyczytałam w notce biograficznej. Bo takie notki mają nie tylko pisarze, ale i twórcy ilustracji, taka to dobra książka! Jeśli będzie księga druga, to też zakupimy, do czytania Krzysiowi.
"Poczytaj mi mamo. Księga pierwsza", Nasza Księgarnia, Warszawa 2010
niedziela, 21 sierpnia 2011
"Zajmująca fizyka" Jakub Perelman, naprawdę zajmująca
Koleżanka pożyczyła mi nader ciekawą pozycję w ramach uzupełniania kategorii (więcej w tej dyskusji na biblionetce), co prawda miałam sobie uzupełnić matematykę, a nie fizykę, ale nie szkodzi, złapałam się najpierw za fizykę.
Pan Jakub Perelman napisał książkę, gdzie przeleciał się po wszystkich najważniejszych działach fizyki, pisząc zajmująco, na temat, bez wzorów (no, chyba że były naprawdę niezbędne), okraszając swe wywody rysunkami i przejrzystymi schematami. Mój Boże, żeby takie były podręczniki, dzieciaki w szkołach byłyby szczęśliwe!
No ale takich nie będzie, nie ma co się łudzić, podręcznik rzadko kiedy jest ciekawy i wciągający.
Chylę czoła, świetna lektura, mimo myszki wyglądającej zza strony - fizyka troszkę poszła do przodu przez te kilkadziesiąt lat, Szczególnie dobitnie uświadomił mi to rozdział o fotografii. Ale proszę państwa, toż to wystarczy lekko zmrużyć jedno oko (to autentyczna rada z wyżej wzmiankowanego rozdziału), żeby widzieć wszystko doskonale.
Polecam, choć zdaję sobie sprawę, że tak leciwe dzieło może być trudno dostępne.
"Zajmująca fizyka" Jakub Perelman, tłum. Janina Budkowska, Państwowe Wydawnictwo Popularno-Naukowe "Wiedza Powszechna", Warszawa 1955
piątek, 19 sierpnia 2011
"Ksiądz Rafał" Maciej Grabski - ku pokrzepieniu serc
Są takie akcje łańcuszkowe, książki wędrują sobie po świecie z rąk do rąk, na tej zasadzie opiera się Włóczykijka, podróż Edwarda Tulana, a teraz ksiądz Rafał dołączył do tego zacnego grona.
Czas - lata PRL, miejsce - wieś Gródek gdzieś w Polsce. Do parafii w Gródku przyjeżdża młody ksiądz Rafał, który ma być nowym proboszczem. Poprzedni proboszcz po długim i owocnym życiu odszedł na wieczny spoczynek, a jego następca nie wie, jak zdoła się odnaleźć na swojej pierwszej parafii (do tej pory był wikarym).
Ale udaje mu się doskonale. Wręcz idealnie.
Ksiądz Rafał to ksiądz ideał. I zadbać o siebie potrafi, i kosą machać, skłóconych gospodarzy pogodzi, mszę za Elvisa odprawi, złego księdza dziekana nawróci, pijaka od wódki odepchnie, lekarza do wsi sprowadzi, a na organach zagrać umie jak sam anioł. Ufa innym i każe ufać sobie. Dewocji nie pochwala, kazania wygłasza krótkie, czego się nie dotknie, w złoto się zamienia. A to, że z ojcem skłócony, to tylko jedna mała plamka na nieskazitelnie jasnym obrazku. Zobaczycie, w drugiej części autor popluje i plamkę rękawem zetrze, a na razie jest to potrzebne dla uwiarygodnienia, że to nie święty na ziemię zstąpił, tylko człowiek z krwi i kości.
Czytało się świetnie, bo to takie skrzyżowanie księdza Mateusza z Anią Shirley i Michałem Wołodyjowskim. Ku pokrzepieniu serca znakomite i jeśli druga część również będzie puszczona w obieg, to się zapiszę.
"Ksiądz Rafał" Maciej Grabski, Znak, 2010
środa, 17 sierpnia 2011
Dojrzałam już do tego, by to napisać
Irytują mnie na blogach komentarze osób, które piszą, byle tylko komentarz zostawić. Z Bazylem o tym rozmawiałam na privie, on również zwrócił na to uwagę, więc uff, co za ulga, nie jestem odosobniona, nie jestem przewrażliwiona. Zresztą świadczą też o tym takie informacje przy komentarzach: "Zamiast pustego komentarza "książka nie dla mnie/na pewno przeczytam/może kiedyś" zostaw swój ślad w ankietce pod postem." (u Kalio) czy "Jak mawiał Pitagoras: "Milcz, albo powiedz coś takiego, co jest lepszym od milczenia." Proszę o wypowiedzi, które coś wnoszą do tekstu nt. książki." (u Bazyla)
Wymieniać nazw tych komentujących nie zamierzam.
Właściwie nawet bardziej niż ten komentarz irytuje mnie to, że w odruchu wzajemności zaglądam na te blogi - a tam po prostu nie mam co czytać! Są tylko recenzje nowości wydawniczych, zakładka "współpraca" puchnie od bannerów wydawnictw, a tym zalewie świeżynek mnie naprawdę trudno wyłowić wartościową pozycję. Odsuwam więc więc wszystkie takie recenzje machnięciem ręki na bok, wszystkie jak leci, wychodząc z założenia, że jak coś jest naprawdę dobre, to za rok czy dwa też będzie dobre (książka to nie jogurt, nie przeterminuje się tak szybko) i wciąż się będzie o tym mówić i polecać.
Dlatego bardzo się cieszę, że sporo blogerów ma w zwyczaju wstawiać stopkę książki (tak to sobie roboczo nazywam), czyli autora, tytuł, tłumacza, wydawnictwo, rok wydania. Bardzo ułatwia mi to korzystanie z czytnika, zaznaczam notki o książkach z 2011 jak przeczytane i mam więcej czasu na inne wpisy.
Cieszę się też, że powstała nagroda blogerów, czyli Złota Zakładka. Toż to właśnie to, o co mi chodzi! Wyłowienie perełek z wydawniczego oceanu! Ja swoje typy już posłałam, jeśli ktoś ma zamiar również to zrobić, to ma czas jeszcze do 31 sierpnia.
wtorek, 16 sierpnia 2011
"Gdzie dawniej śpiewał ptak" Kate Wilhelm (o przyszłości i klonowaniu)
Kornwalia o niej pisała, a ja zawstydziłam się trochę, że jej nie znam i czym prędzej wzięłam się do czytania. Zawstydziłam się, bo książka wyszła w Polsce dawno temu i z racji mojej dawnej fascynacji (czyt.: wariactwa i fisia, polegającego na namiętnym połykaniu wszystkiego, co tylko udało się wydłubać w okolicznych bibliotekach, a co miało w nazwie s-f) powinnam była ją znać. A tu nie.
Była sobie Ziemia, ludzie żyli na niej szczęśliwie - pracowali, uczyli się, zakładali rodziny, chodzili na spacery i patrzyli w gwiazdy. I nagle coś się popsuło, nastała era mroku (tylko nie bierzcie tego dosłownie) - brak żywności, problemy z produkcją, no i... coraz mniejszy przyrost naturalny, zarówno u ludzi, jak i zwierząt. Popsuło się, ot co.
Istniała jednak pewna rodzina, która dostrzegła w porę symptomy katastrofy i postanowiła, kolokwialnie mówiąc, nie dać się zeżreć z butami. Do sprawy członkowie rodziny podeszli nad wyraz profesjonalnie: odizolowali się, zaopatrzyli we wszystko, co niezbędne, by przeżyć, a przede wszystkim - rozpoczęli badania. Nad płodnością, nad klonowaniem ludzi i zwierząt, nad wszystkim, co by zapewniło przetrwanie rodzaju ludzkiego na Ziemi.
Udało się, życie przetrwało, ale aż chciałoby się westchnąć "co to za życie?". Dziwne bowiem rzeczy dzieją się z ludźmi, hm, nie ludźmi, tylko klonami, ale zaraz, przecież klony to też ludzie; no i proszę, jak semantyka zawodzi. Kwestia klonowania jest trudna, nie do przewidzenia są zmiany, jakie mogą nastąpić w wyniku klonowania. Bohaterowie książki (i czytelnicy) przekonują się o tym wielokrotnie, czas akcji rozciągnięty jest na wiele, wiele pokoleń. Zmiany w strukturze społeczeństwa (podział na "my" i "oni"), zmiany w psychice klonów, zmiany w psychice ludzi - wszystko to bardzo ciekawe. Czy nas to czeka? Nie wiadomo, bo znane jest stanowisko odnośnie klonowania ludzi - rozumiem, bo dylematów związanych z tym tyle, że aż głowa boli. Ale czy tak będzie zawsze? Co, jeśli staniemy przed perspektywą zagłady, a klonowanie ludzi będzie jednym ze sposobów przetrwania, czy coś się zmieni, czy też w imię zasad ludzkość bez słowa skargi przepadnie w mrokach niepamięci?
Proszę, jak dobrze było sobie to poczytać, rozruszały się szare komórki. Polecam.
"Gdzie dawniej śpiewał ptak" Kate Wilhelm, tłum. Jolanta Kozak, Czytelnik 1981
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
"Kot, który..." x 3 L.J.Braun (powoli wymiękam)
"Kot, który wykradał banany", "Kot, który spuścił bombę" i "Kot, który miał 60 wąsów" - wszystkie trzy tytuły razem, bo gdybym miała napisać coś o każdej książce z osobna, miałabym problem. Są nijakie i mdłe, szybko je przeczytałam i jeszcze szybciej zapomniałam. Intrygi kryminalnej w nich jak na lekarstwo i sprowadza się ona najczęściej do tego, że ktoś ginie, a potem okazuje się, że ktoś inny maczał w tym palce, przeważnie z chciwości.
Tak naprawdę te "Koty" stały się spisanymi losami Qwillerana, czyli kroniką tego, jak mu się układa z Polly, nieoficjalną towarzyszką, w co aktualnie bawią się jego koty, co słychać u jego licznych przyjaciół i znajomych i co dzieje się w mieście Pickax - tego ostatniego jest najwięcej.
Sam Qwill nie rozwiązuje już zagadek, ogranicza się do obserwowania Koko, kiedy ten wydaje z siebie mrożące krew w żyłach wycie, zapamiętując czas, a kiedy poczta pantoflowa donosi, że ktoś stracił życie - Qwill wie, że to było morderstwo, bo Koko wył. Jakby nie wył, to śmierć była naturalna, proste. Diagnoza się zawsze potwierdza, z udziałem Q. lub nie. Historyjki bawią i odprężają, są jak mydlane bańki - cieszą oko, ale szybko pękają.
Przede mną jeszcze jedna, ostatnia książka z tej serii, przeczytam ją, ale pozwolę sobie o niej nie pisać. Zapewne musiałabym z grubsza powtórzyć to, co napisałam wyżej.
"Kot, który wykradał banany" tłum. Maja Szybińska, "Kot, który spuścił bombę" tłum. Monika Gajdzińska, "Kot, który miał 60 wąsów" tłum. Jan Kabat, Lilian Jackson Braun, Elipsa 2008
Tak naprawdę te "Koty" stały się spisanymi losami Qwillerana, czyli kroniką tego, jak mu się układa z Polly, nieoficjalną towarzyszką, w co aktualnie bawią się jego koty, co słychać u jego licznych przyjaciół i znajomych i co dzieje się w mieście Pickax - tego ostatniego jest najwięcej.
Sam Qwill nie rozwiązuje już zagadek, ogranicza się do obserwowania Koko, kiedy ten wydaje z siebie mrożące krew w żyłach wycie, zapamiętując czas, a kiedy poczta pantoflowa donosi, że ktoś stracił życie - Qwill wie, że to było morderstwo, bo Koko wył. Jakby nie wył, to śmierć była naturalna, proste. Diagnoza się zawsze potwierdza, z udziałem Q. lub nie. Historyjki bawią i odprężają, są jak mydlane bańki - cieszą oko, ale szybko pękają.
Przede mną jeszcze jedna, ostatnia książka z tej serii, przeczytam ją, ale pozwolę sobie o niej nie pisać. Zapewne musiałabym z grubsza powtórzyć to, co napisałam wyżej.
"Kot, który wykradał banany" tłum. Maja Szybińska, "Kot, który spuścił bombę" tłum. Monika Gajdzińska, "Kot, który miał 60 wąsów" tłum. Jan Kabat, Lilian Jackson Braun, Elipsa 2008
niedziela, 14 sierpnia 2011
"Alterland" Marcin Wolski (bez rewelacji)
Jak by sama nazwa wskazywała, rzecz cała będzie o kraju alternatywnym - myślę. Słusznie. To Polska, ale zupełnie inna, zrusyfikowana, złamana, zrujnowana... Warszawa w gruzach, kordon żołnierzy wokół niej, wszechobecne przepustki, pozwolenia - paskudny świat.
W takim świecie poznajemy Simona, czyli Szymka. Chłopaka, który pod pozorem badania ekosystemu w gruzowisku byłej stolicy próbuje dostać się do kanałów Starówki. Gdyby nie charyzmatyczny, podobny do ducha ksiądz Jerzy oraz młody chłopak Jacek, wychowany w gruzowisku, pewnie by mu się to nie udało. Ale udaje, właściwie nawet nie jemu - i dzięki temu możliwa była komunikacja przyszłości z przeszłością. Wszystko po to, aby... no właśnie, żeby Polska była Polską, a nie czymś nie wiadomo czym.
Dopóki czytałam o Szymku, co to i komandos, i naukowiec, i chłopak z warszawskiej ferajny - było fajnie. Kciuki trzymałam, żeby mu się udało. Ale potem, stanowczo za szybko jak na mój gust, akcja przeniosła się do czasów wojennych, miejsce Szymka jako głównego bohatera zajął jego dziadek, Adam Raczyński, a sam autor z wyraźną lubością i upodobaniem zaczął wyginać historię drucik. W te i we te, pach, pach. Lubi i umie to robić, ale mnie to zwyczajnie znudziło i przerzucałam kartki bez czytania, chcąc już tylko sprawdzić, jak się to wszystko skończy. Nijak się skończyło, to znaczy jakoś tak, po prostu, bez wybuchu, bez błysku, bez olśnienia. Białą kartką się skończyło.
Szkoda mi postaci Szymka, tak słabo wyeksploatowanej. Autora zaś wkładam do szuflady "znam, niekoniecznie chcę tę znajomość pogłębiać".
"Alterland", Marcin Wolski, WAB, 2005
sobota, 13 sierpnia 2011
"Pałac" Wiesław Myśliwski (duszny i męczący)
Znalazłam w zakurzonym książkowo-strychowym stosiku tomik, gdzie wydrukowano razem "Pałac" oraz "Nagi sad". Wzięłam i otrzepałam, bo to przecież Myśliwski, nie godzi się, by go myszy zjadły.
Zaczęłam czytać i od razu, od pierwszych stron czułam, że to rzeczywiście Myśliwski, że ta jego maniera narracyjna, ciągłość zdań i przeskakiwanie z tematu na temat płynnie i bez zająknięć - była u niego widoczna od zarania... nie, nie dziejów, twórczości. Bo "Pałac" i "Nagi sad" to jego pierwsze powieści. Na okładce* przeczytałam, że "zostały uznane przez krytykę za pozycje artystycznie wybitne w powojennej prozie i niezwykle ciekawe w nowym ujęciu tzw. tematu wiejskiego".
Absolutnie nie ujmuję autorowi geniuszu, ale mnie "Pałac" zmęczył tak bardzo, że z ulgą dotarłam do końca, zamknęłam książkę i nawet okiem nie rzuciłam na "Nagi sad". Ufff.
Co mnie tak zmęczyło? Do licha, nie wiem. "Pałac" to rozważania wiejskiego parobka, który po ucieczce z pałacu: jaśnie państwa, służących, pokojówek, lokajów, kucharek i kuchcików (czyli wszystkich, przerażonych wojną) ośmiela się wejść do pałacu. Dotąd budynek był dla niego niedostępny, jakże inaczej, to tylko pastuch owiec bez prawa wstępu na salony. Aż tu nagle cały pałac stoi otworem! Toteż wszedł, z ciekawości, rozejrzeć się, pooglądać - nigdy nie był w pałacu. Gdy już wszedł i zwiedził kilka pomieszczeń, zasiadł w fotelu i w półśnie, półdrzemce, może półmarzeniach - stał się dziedzicem, jaśnie panem. Wszystkie rojenia i mrzonki, jakie gdzieś tam mu się plątały po głowie, wydostały się na zewnątrz w długim, zawiłym, rozgałęzionym monologu wewnętrznym. Monologu bardzo parobkowym, przenoszącym cechy wiejsko-chłopskie na jaśniepański grunt. Czasem te przenoszenia (ogrodniczo lepiej przesadzenia, bo z gruntu na grunt, ale może to za daleko idąca analogia) są celne i trafne, bo nie które rzeczy są stałe: miłość, nienawiść czy strach. Ale niektóre nie. Jaśnie pan żądający prażuchów, bo jest głodny, zgrzytał mi w uszach.
I ta narracja, charakterystyczna dla Myśliwskiego, jeszcze jakby niedopracowana, męcząca, zawiła jak kłębek splątanych nici, duszna... W późniejszych utworach jest to jakoś zdecydowanie przystępniejsze. Dlatego "Nagi sad" odsuwam na bliżej nieokreśloną przyszłość czytelniczą.
* "Pałac. Nagi sad" Wiesław Myśliwski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977, Kolekcja Polskiej Literatury Współczesnej
piątek, 12 sierpnia 2011
"Mors ultima ratio" Henryk Kurta (dla alkoholików)
Śmierć jest ostatecznym rozwiązaniem - mniej więcej to znaczy tytuł książki, którą przypomniałam sobie po latach. Z nudów, tylko i wyłącznie. Przeciętniuni kryminałek, a akcją osadzoną gdzieś w Ameryce, w małym, zakurzonym i omdlewającym z gorąca miasteczku. Autorowi pewnie marzył się Teksas.
Akcja taka sobie: oto w miasteczku umiera nauczyciel, otruty gazem. Niby samobójstwo, ale ktoś wysyła do prokuratury anonimy sugerujące, że zmarły wcale nie miał zamiaru skończyć ze sobą. Władze przysyłają człowieka, który ma się bliżej przyjrzeć sprawie i ocenić, na ile anonimy mówią prawdę. Przygląda się więc ten człowiek, ocenia, rozmawia z ludźmi w miasteczku, odkrywa, że denat (cudne słowo) był postacią wyjątkowo antypatyczną i kilka osób miało i motyw i chęci, by go ukatrupić. Kto konkretnie z tych kilku osób - policjant odkrywa bez większego trudu. Swoje obserwacje wyjawia w tradycyjny kryminalny sposób - zebrawszy wszystkich zainteresowanych i podejrzanych w jednym pokoju.
Nuda. Ale najgorsze są te drobniutkie kiksy w tekście oraz obsesja alkoholowa autora. Kiksy w stylu: w jednej scenie w ogrodzie pracowała cicho rosiarka, a w innej scenie ta sama rosiarka tak hałasuje, że trzeba zamykać okno, by nie przeszkadzała w przemowie końcowej.
Alkohol zaś leje się strugami. Autor zapewne wyobrażał sobie, że gdy panuje upał, wszyscy raczą się z upodobaniem: whisky z colą, whisky z lodem, whisky z colą i lodem, ginem z tonikiem, likierem i zimnym piwem. Wszyscy! Policjanci na służbie i poza nią, przedsiębiorca pogrzebowy, burmistrz, nauczyciel... ba, lekarz przed wyjazdem w obchód robi sobie przystanek w barze na jedno albo dwa zimne piwka, a policjanta (i siebie też, oczywiście) między jednym a drugim pacjentem częstuje drinkiem.
Zaś sam policjant ze stolicy przed rozmową z miejscowym zamiataczem ulic zaopatruje się w półgalonową butelkę bourbona. Częstuje gościa, sam też za kołnierz nie wylewa, a po kilku godzinach butelka jest pusta. Zaznaczam, że galon amerykański to 3,7 litra - he, he, proszę sobie policzyć promile po kilku godzinach, zakładając, że pili równo, a nie pili, bo gość wyszedł wcześniej (ja policzyłam, wynik boski). Policjant, wcale nie pijany, siedzi sobie na łóżku i robi notatki z przesłuchania, a że butelka jest pusta, a jemu znów gorąco i pić się chce, zamawia z motelu trzy puszki piwa. A powinien właśnie leżeć martwym bykiem. Chyba że jest Rosjaninem z pochodzenia... zachęcam, policzcie sami :)
A sam kryminał stanowczo odradzam, chyba że bardzo, ale to bardzo się ktoś nudzi i nie ma nic pod ręką, to lepiej to niż skład proszku do prania na opakowaniu.
"Mors ultima ratio", Henryk Kurta, Krajowa Agencja Wydawnicza, 1979
czwartek, 11 sierpnia 2011
"Pozwólcie nam krzyczeć" Stanisława Fleszarowa-Muskat
Czytałam wiele książek, których tematyka krążyła wokół II wojny światowej: o walkach, o powstaniu w Warszawie, o obozach koncentracyjnych, o gettach. Ale o tym, jak wyglądało życie Polaków wywiezionych do Niemiec na roboty, czytałam chyba po raz pierwszy (piszę chyba, bo moja pamięć to jednak czasem zawodzi).
Magdalena, młodziutka dziewczyna, córka lekarza, trafia do transportu do Niemiec, tam pracuje najpierw na wsi, jako pomoc u gospodarza (u bauera, tak się mówiło), potem trafia do fabryki obuwia. Śledziłam jej losy od momentu złapania i wywiezienia, aż do dnia, kiedy decyduje się uciekać do Polski.
I tak się zastanawiam, co było najgorsze w tych wywózkach? Czy praca, ciężka, czasami ponad siły? Czy pogardliwe traktowanie przez Niemców? Czy odcięcie od bliskich, od wiadomości od nich?
Nic z powyższych. I wszystko z powyższych.
Bo Magdalena z początku pracuje ciężko na wsi, a potem przy linii w fabryce, ale następnie awansuje na sekretarkę, co już ciężką pracą fizyczną nie jest.
Co do traktowania - niektórzy Niemcy traktowali Polaków (i Belgów, Francuzów, czy jeszcze innych) z pogardą i nienawiścią; ale byli i tacy, którzy uważali, że cała ta wojna to jedna wielka pomyłka i robotników traktowali obojętnie; a jeszcze inni byli po prostu dobrzy i pomagali głodującym, niezależnie od ich narodowości (niby ukradkiem, ale wiadomo było, do kogo warto się zwrócić w nagłej potrzebie).
Rodzina w Polsce - Magdalena była w tej komfortowej sytuacji, że mogła korespondować z matką i ojcem. Ona im słała listy, a oni jej paczki z żywnością i ubraniami. Inni mieli gorzej, choćby Piotr, przyjaciel Magdaleny, który tak naprawdę nie miał na imię Piotr, nie mógł się przyznać do prawdziwej tożsamości, nie mówiąc nawet o kontakcie z rodziną.
Najgorsza dla Polaków była chyba bezradność. Są daleko od kraju, w którym toczą się walki, wróg okupuje miasta, a oni nie mogą zrobić nic, nawet od informacji są odcięci. Chyba z tego poczucia bezradności bierze się desperacja Magdaleny i innych pracownic fabryki, kiedy ogłaszają strajk. Krzyczą. Nie odmawiają pracy (za to grożą zbyt surowe kary), po prostu krzyczą, zamknięte w hotelu dla robotników krzyczą całymi nocami w proteście przeciwko władzom niemieckim i prawom niemieckim, odbierającym noworodki robotnicom i umieszczającym je w domach dziecka. Krzyczą w obronie młodziutkiej Marysi, która właśnie urodziła poczęte podczas gwałtu dziecko, wycieńczona ciążą, porodem, niedożywieniem i gruźlicą dogorywa w szpitalu i jej jedynym marzeniem jest zobaczyć przed śmiercią swoje dziecko...
Pozwólcie nam krzyczeć - mówi Magdalena - nie możemy zrobić nic więcej, a chcemy coś zrobić, cokolwiek.
To znakomita powieść, przedstawiająca życie Polaków pracujących w Niemczech podczas wojny, ale nie tylko. To również wycinek życia Niemców. Zwyczajnych gospodarzy, zwyczajnych piekarzy, aptekarzy. Zwyczajnych ludzi postawionych w niezwyczajnej sytuacji. Dobrze jest tak spojrzeć i książkę mocno polecam.
"Pozwólcie nam krzyczeć" Stanisława Fleszarowa-Muskat, wyd. MON, 1988
Magdalena, młodziutka dziewczyna, córka lekarza, trafia do transportu do Niemiec, tam pracuje najpierw na wsi, jako pomoc u gospodarza (u bauera, tak się mówiło), potem trafia do fabryki obuwia. Śledziłam jej losy od momentu złapania i wywiezienia, aż do dnia, kiedy decyduje się uciekać do Polski.
I tak się zastanawiam, co było najgorsze w tych wywózkach? Czy praca, ciężka, czasami ponad siły? Czy pogardliwe traktowanie przez Niemców? Czy odcięcie od bliskich, od wiadomości od nich?
Nic z powyższych. I wszystko z powyższych.
Bo Magdalena z początku pracuje ciężko na wsi, a potem przy linii w fabryce, ale następnie awansuje na sekretarkę, co już ciężką pracą fizyczną nie jest.
Co do traktowania - niektórzy Niemcy traktowali Polaków (i Belgów, Francuzów, czy jeszcze innych) z pogardą i nienawiścią; ale byli i tacy, którzy uważali, że cała ta wojna to jedna wielka pomyłka i robotników traktowali obojętnie; a jeszcze inni byli po prostu dobrzy i pomagali głodującym, niezależnie od ich narodowości (niby ukradkiem, ale wiadomo było, do kogo warto się zwrócić w nagłej potrzebie).
Rodzina w Polsce - Magdalena była w tej komfortowej sytuacji, że mogła korespondować z matką i ojcem. Ona im słała listy, a oni jej paczki z żywnością i ubraniami. Inni mieli gorzej, choćby Piotr, przyjaciel Magdaleny, który tak naprawdę nie miał na imię Piotr, nie mógł się przyznać do prawdziwej tożsamości, nie mówiąc nawet o kontakcie z rodziną.
Najgorsza dla Polaków była chyba bezradność. Są daleko od kraju, w którym toczą się walki, wróg okupuje miasta, a oni nie mogą zrobić nic, nawet od informacji są odcięci. Chyba z tego poczucia bezradności bierze się desperacja Magdaleny i innych pracownic fabryki, kiedy ogłaszają strajk. Krzyczą. Nie odmawiają pracy (za to grożą zbyt surowe kary), po prostu krzyczą, zamknięte w hotelu dla robotników krzyczą całymi nocami w proteście przeciwko władzom niemieckim i prawom niemieckim, odbierającym noworodki robotnicom i umieszczającym je w domach dziecka. Krzyczą w obronie młodziutkiej Marysi, która właśnie urodziła poczęte podczas gwałtu dziecko, wycieńczona ciążą, porodem, niedożywieniem i gruźlicą dogorywa w szpitalu i jej jedynym marzeniem jest zobaczyć przed śmiercią swoje dziecko...
Pozwólcie nam krzyczeć - mówi Magdalena - nie możemy zrobić nic więcej, a chcemy coś zrobić, cokolwiek.
To znakomita powieść, przedstawiająca życie Polaków pracujących w Niemczech podczas wojny, ale nie tylko. To również wycinek życia Niemców. Zwyczajnych gospodarzy, zwyczajnych piekarzy, aptekarzy. Zwyczajnych ludzi postawionych w niezwyczajnej sytuacji. Dobrze jest tak spojrzeć i książkę mocno polecam.
"Pozwólcie nam krzyczeć" Stanisława Fleszarowa-Muskat, wyd. MON, 1988
środa, 10 sierpnia 2011
"Sprawa haczyka z przynętą" E.S. Gardner
W książkach o Perrym Masonie uwielbiam kilka drobiazgów, o których już kiedyś pewnie wspominałam, ale najwyżej się powtórzę.
1. Trudna praca detektywów, którzy w celu zdania szefowi relacji z postępów w pracy musieli szukać stacji benzynowej, drogerii czy budki z telefonem.
2. To, że można kupić bilet na samolot i wsiąść na jego pokład pięć minut przed odlotem.
3. Spisy osób na samym początku książki, gdzie Dellę Street określa się jako "sekretarkę par excellence*", a takiego na przykład Arthmonta A Freela jako "szacownego szantażystę".
4. Sposób porozumiewania się wykorzystujący ogłoszenia w gazetach.
5. Krzyżowy ogień pytań na sali sądowej w wykonaniu Masona.
6. To, że w obiegu są banknoty o nominale dziesięciu tysięcy dolarów (to nie fantazja autora, istnieją takie)
W "Sprawie haczyka z przynętą" występuje na pewno punkt 1, 3, 4 oraz 6. Dziesięć tysięcy dolarów ma stać się honorarium adwokata, ale póki co, zostaje rozcięte na pół. Jeden kawałek banknotu zostaje u Masona, a drugi zatrzymuje zamaskowana kobieta. Zanim Mason odkryje, kim ona jest, ginie człowiek, w powietrzu fruwają machlojki z papierami wartościowymi, mignie szantażysta, przewinie się kilka kobiet, a co jedna, to ładniejsza i bardziej bezwzględna.
Nie ulega jednak wątpliwości, że Mason sobie poradzi. Zawsze sobie radzi.Mrau.
"Sprawa haczyka z przynętą" E.S. Gardner, tłum. Bartłomiej Madejski, Wydawnictwo Dolnośląskie 2006. Tom 16 cyklu.
---
* - par excellence - w całym tego słowa znaczeniu, w najwyższym stopniu
wtorek, 9 sierpnia 2011
"Ania ze Złotego Brzegu" L.M. Montgomery
Myślałam, że mam obczytaną całą serię o Ani, ale okazało się, że brakuje mi dwóch tomów: ostatniego oraz właśnie "Ani ze Złotego Brzegu". I otóż dziś (czyli jakiś miesiąc temu) miałam okazję nadrobić trochę zaległości.
Ania teraz jest stateczną mężatką (tak przy okazji, w którym tomie wyszła za mąż?) z piątką dzieci, szóste w drodze, szczęśliwą małżonką znanego i szanowanego doktora Blythe. Zajmują przemiły domek na Złotym Brzegu, dzieci się zdrowo chowają, Zuzanna, pomoc domowa, jest szczerze oddana doktorostwu, a Ania schowała pisarskie ambicje do kieszeni i całą duszą oddała się wychowywaniu dzieci. Sielsko-anielsko, jak to u Montgomery. Więc trzeba tę idyllę nieco złamać, bo od nadmiernej słodyczy to może zemdlić, prawda?
Doskonałą łyżką dziegciu okazała się ciotka Maria (spokrewniona z Gilbertem), stara panna, zrzędliwa, uwielbiająca wszystkich pouczać, znająca się wybornie na wychowywaniu dzieci (choć bezdzietna), na prowadzeniu domu, a zapewne i na leczeniu ludzi. Do tego straszliwa hipochondryczka. Aha, no i nudziara, jakich mało. I jak to w takich przypadkach bywa, planowane kilka tygodni jej pobytu u Blythe'ów rozrosło się do miesięcy. Im dłużej, tym gorzej znosi tę wizytę (o rany, to już nie wizyta, to okupacja!) Ania i cała jej rodzina, ciotka Maria natomiast kwitnie! Jak bluszcz, który najlepiej czuje się oplatając się wokół silnej i stabilnej podpory.
Nie ma co się oszukiwać, wspaniała rodzinka da sobie radę z ciotką. My, czytelnicy, będziemy mogli znów popławić się w błogim, na wpół nierealnym świecie absolutnego dobra, świecie Ani Shirley.
O, przepraszam, Ani Blythe.
"Ania ze Złotego Brzegu" L.M. Montgomery, Nasza Księgarnia, 1990
poniedziałek, 8 sierpnia 2011
"Łuk Triumfalny" Erich Maria Remarque (smutek wielki)
O rany, co za smutna książka! Przypomina mi trochę "Wielkiego Gatsby'ego" - z nastroju, tkliwej niekiedy melancholii, czy szarego ze zmęczenia smutku.
Paryż, lata trzydzieste, w powietrzu wisi zapach faszyzmu, noce snują się jak papierosowy dym pod sufitami knajp. Ravic, niemiecki uchodźca, mieszka w Paryżu w obskurnym hotelu i pracuje nielegalnie jako lekarz. Nielegalnie, bo uchodźcom nie wolno praktykować. Toteż operuje, ale incognito, na konto innych lekarzy, dorabia też jako lekarz dochodzący w paryskim burdelu. Noce spędza albo w hotelu, albo pijąc koniak ze swoim przyjacielem, Rosjaninem.
Szaro, smutno, troszkę beznadziejnie. Teraz na scenie pojawia się Joanna - kobieta, która nie ma co ze sobą zrobić, która nie wie, co ze sobą zrobić, która wręcz tonie w atramentowej czerni nocy po stracie kochanka. Gdyby nie Ravic, który wyciągnął do niej rękę - utonęłaby.
Tych dwoje coś zaczyna łączyć, choć wcale na to nie wygląda, bo przecież tylko rozmawiają i piją nocami calvados. Poza tym ona śpiewa w klubie, on leczy pokątnie i ze znawstwem, a nad nimi wisi ten nieuchwytny opar tymczasowości. Nad nim - bo uchodźcy tak mają. Nad nią nie wiem dlaczego.
Wreszcie dopada Ravica twarda proza życia; kiedy na ulicy próbuje uratować komuś życie (imperatyw dobrego lekarza), zostaje zatrzymany i wydalony z Francji za brak dokumentów. Musi wyjechać, zapewniając Joannę ostatnim słowem, że niebawem wróci. Wraca, ale po dłuższym, niż sądził, czasie. A kiedy wraca, świat wokół niego stał się inny. Stał się kłębowiskiem miłości, niechęci, smutku (znów ten smutek), strachu, obojętności, gniewu i pragnienia zemsty. I wciąż, ach, wciąż ten zapach faszyzmu w powietrzu, coraz bardziej lepki i odrażający...
Ravic przypomina mi camusowskiego lekarza (Rieux mu było, prawda?), obowiązkowego do szpiku kości, bladego i z ogniem (niekiedy) w oczach. Niezłomny i godny szacunku Ravic.
"Łuk Triumfalny" Erich Maria Remarque, JOPA, 1990, tłum. Wanda Melcer.
niedziela, 7 sierpnia 2011
"Kot, który mówił po indyczemu" L.J. Braun - mąż ocalał
Złapałam się za to, żeby po prostu poleżeć sobie z książką i czymś zabić czas oraz irytację. Tak, irytację, taką domową, zwykłą, typu "znowu rozrzucasz wszędzie brudne skarpetki", dodatkowo podkręconą odpowiedzią "a ty znowu się o wszystko czepiasz i narzekasz". Mam wrażenie, że każda mężatka mnie zrozumie, bo mimo niewątpliwej i nieustającej miłości do towarzysza życia są takie momenty, że by się go najchętniej zamordowało, a potem kazało wynosić się gdzieś daleko, żeby się na oczy nie pokazywał przez tydzień.
Toteż wzięłam sobie książkę do ręki, leżałam i czytałam. A z całej powieści zapamiętałam tylko tytuł - choć minął zaledwie tydzień od przeczytania do napisania recenzji (to znaczy tych paru słów, zaraz tam recenzji). Na szczęście irytacja przeszła, właściwie to nawet ważniejsze niż pamięć o tej właśnie książce.
Mąż ocalał.
sobota, 6 sierpnia 2011
"Cylinder van Troffa" Janusz A, Zajdel (olśniewająca powieść)
Miałam zaznaczone, że czytałam to już, toteż w moich odsłuchiwaniach Zajdlowych zrazu nie brałam tej książki pod uwagę. Ale jak skończyły mi się inne, pomyślałam - a co mi szkodzi to sobie odświeżyć. I bardzo dobrze zrobiłam, okazało się bowiem podczas słuchania, że nie pamiętam z tej książki Zajdla kompletnie nic. Było tak, jakbym ją czytała po raz pierwszy.
Szkatułkowa budowa (opowieść w opowieści w opowieści) na początku nieco mnie zmęczyła. Oto jeden uczony pisze o tym, jak odkrył notatki swojego kolegi. Ten kolega zaś rozważa implikacje istnienia dziennika Nieśmiertelnego. Na szczęście przytacza też w całości ów dziennik, zdecydowanie najciekawszą część powieści.
Z kosmosu, z wyprawy międzygwiezdnej powraca statek kosmiczny. Jego załoga miała za zadanie zbadanie planet odległych układów pod kątem ewentualnej kolonizacji. Wyprawa miała trwać około pięćdziesięciu lat, jednak w drodze powrotnej silniki uległy awarii i nie mogły rozpędzić statku do prędkości przyświetlnej (tu wyłapałam jedyny kiks lektora: w jednym zdaniu przeczytał poprawnie "przyświetlna", a w drugim już "przyświetlona" - nie ma takiej prędkości!), skutkiem czego kosmonauci wrócili na Ziemię z opóźnieniem. Bagatela - jakieś dwieście lat. Właściwie to nawet nie wrócili na Ziemię, bo zanim tam dotarli, przechwyciła ich baza na Księżycu.
Dowiedzieli się, że na Ziemię nie ma co wracać, bo panują tam "niesprzyjające warunki". Nader mgliste określenie, prawda? Na dodatek nikt nie chciał im niczego porządnie wytłumaczyć! Nic więc dziwnego, że kosmonauci - chłopaki twarde, otrzaskane w kosmicznych zmaganiach i nieulękłe - postanowili dowiedzieć się czegoś na własną rękę.
Zwłaszcza że jeden z nich zostawił na Ziemi coś bardzo cennego: dziewczynę. Ha, ha, czyżby w postaci gustownej mumii? Otóż nie, bo tu właśnie jest tytułowy cylinder van Troffa pogrzebany, czyli... a nie. Nie zdradzę.
Skupię się teraz nieco na ogóle, nie na szczególe. Podoba mi się przesunięcie środka ciężkości z fantastyki socjologicznej (z której słynie Zajdel) na fantastykę przygodową. Przygody kosmonautów na dalekich, egzotycznych planetach - bardzo to lubię. Ba, nawet te znane niby tereny - Ziemia, Księżyc - po tylu latach stały się terenami egzotycznymi, niebezpiecznymi, gdzie trzeba zachować najwyższą ostrożność. Podoba mi się wątek romansowy, hm, zaraz tam romansowy, co to za romans, gdy Romeo odleciał w siną dal, a Julia czeka na niego ponad dwieście lat? No, a jednak.
Najmniej spodobała mi się końcówka powieści, zawierająca przemyślenia uczonego, ale to z mojej własnej winy, odsłuchiwałam małymi kawałkami, jednocześnie rozmawiając, słowem, nie skupiłam się należycie.
Ale całość jednak olśniewająca.
piątek, 5 sierpnia 2011
"O krok" Henning Mankell (okropności!)
Ten autor to naprawdę umie wymyślić okropności. Oto młodzi, szczęśliwi ludzie, bawiący się w plenerze, giną brutalnie zamordowani. Po czym morderca chowa ich w prowizorycznym grobie, a po upływie miesiąca wydobywa, lekko już nadpsutych i układa tak, jak byli ułożeni tuż po śmierci. Okropność!
Ten sam morderca morderca drobiazgowo planuje następną zbrodnię: oto świeżo poślubieni małżonkowie jadą na plażę zrobić ślubne zdjęcia. Tam giną, zastrzeleni, dwie godziny po złożeniu przysięgi małżeńskiej. Co za draństwo. A następnym celem ma być... ale nie uprzedzajmy faktów, jak mówi Wołoszański.
W tej powieści Mankell zaskoczyły mnie dwie sprawy - śmierć kogoś z najbliższego otoczenia Wallandera (trochę to smutne, gdy autor robi pewne czystki w szeregach wokół głównego bohatera dla podniesienia napięcia), oraz to, jak Wallander złapał przestępcę. Nie zdradzam za dużo, nie oszukujmy się, przecież on zawsze ich łapie, kwestią kluczową jest to, ile przestępca zdąży nabroić, zanim się go złapie.
Wallander w tym śledztwie naprawdę się napocił, tak jak i jego ekipa. Niekończące się narady, działania w terenie, badanie śladów, nieprzespane noce, gonitwa wciąż za nowymi wątkami w śledztwie. Każdy taki kryminał wywołuje we mnie wrażenie, jaką to trudną i niewdzięczną robotę ma policja kryminalna. I jacy są skuteczni. No, czasami nie udaje się od razu, ale jednak się udaje.
Z Wallanderem wszystko jest możliwe. To taka fajna, spokojna pewność, jeśli chodzi o książki Mankella.
czwartek, 4 sierpnia 2011
"Sarantyńska mozaika" Guy Gavriel Kay (warto poznać odrobinę historii)
Ta książka, a właściwie cykl, a właściwiej dylogia, jest oznaczona w biblionetce jako fantasy. Jednak kiedy ją czytałam, wcale nie odbierałam jej jako fantasy. Odbierałam ją jako powieść historyczną z lekką nutką fantazji - w filmie to się chyba nazywa dramat kostiumowy. Powieść o Bizancjum, o rzymskich cesarzach i ich cesarzowych, o intrygach, podbojach i wyścigach rydwanów. Powieść o rzemieślniku-artyście, który tworzy dzieło życia. Bogata, wielowątkowa powieść - znakomita, przyznaję bez bicia, ale fantasy? Tylko z powody tych gadających ptaków? No dobrze, może właśnie z tego powodu. Bo nie można umieścić duszy ludzkiej w mechanicznym ptaku, to fakt. Niech będzie.
Nie będę udawać, że jestem taka mądra i tak się znam na historii starożytnej, że od razu wyłapałam te podobieństwa do dziejów Cesarstwa Rzymskiego za czasów Justyniana i Teodory. Wyczytałam to w którejś recenzji w sieci. Sięgnęłam więc po książkę Roberta Browninga "Justynian i Teodora", którą znalazłam na półce, żeby choć przekartkować i sprawdzić, czy rzeczywiście. Los oszczędził mi kartkowania, bo z książki wypadła kartka, na której ktoś zrobił pieczołowite streszczenie powieści Browninga.
Wszystko się zgadzało. Rydwany, stronnictwa Zielonych i Błękitnych (Kay nie zmienił nawet barw!), rywalizacja. Władcy rzymscy - od tego, który umarł podczas uderzenia pioruna (podobno), jego następca wojownik i jeszcze następny, siostrzeniec wojownika. Żona tego ostatniego, była tancerka jednego ze stronnictw, dla której cesarz zmienił prawo, by móc ją poślubić.
Wielka świątynia wybudowana przez cesarza na chwałę Boga. Polityka zagraniczna, układy i wojny. Zaraza.
Na ile zdążyłam się zorientować (i na ile powieść Browninga jest oparta na faktach), to Kay wziął po prostu historię Justyniana i Teodory na warsztat i ją pięknie po swojemu opisał. Ale - i bardzo dobrze - osią powieści nie jest ani cesarz, ani cesarzowa, choć to niewątpliwie ważne postacie, tylko Caius Crispus, mozaicysta, który wędruje kawał drogi, wezwany przez cesarza, aby zająć się ozdobieniem kopuły wielkiej świątyni. To, czego doświadcza w drodze oraz co przydarza mu się już po dotarciu na miejsce - rozwijało mi się przed oczami jak wielobarwny chodnik, długi i ze skomplikowanym splotem. Cesarską parę poznałam niejako przy okazji, tak jak i dwór, jak stronnictwa. Uczestniczyłam w wyścigach rydwanów (niesamowicie emocjonujące fragmenty), oglądałam przepiękne mozaiki, bawiłam się na weselu, zaglądałam za kulisy dworskich intryg... Proszę, jaka byłam zajęta podczas czytania!
Znakomicie się czyta tę dylogię, płynnie i bez zacięć. Jednakowoż oceniam tylko na 4,5, pewnie przez ten dramat kostiumowy, a nie do końca rasowe fantasy.
"Pożeglować do Sarancjum", "Władca cesarzy", wydawnicwo Zysk i S-ka, 2002, 2004, tłum. Agnieszka Sylwanowicz.
środa, 3 sierpnia 2011
"Sprawa upartej kłamczuchy" E.S. Gardner
Dałam temu kryminałowi ocenę 3,5, czyli "lepsza niż przeciętna", ale teraz wcale nie jestem przekonana, czy dobrze zrobiłam.
Może gdyby tytuł był inny? O właśnie! Gdyby tytuł brzmiał "Sprawa wypchanej torebki" - rzecz całą pamiętałabym daleko lepiej. Bo wypchana torebka jest rzeczą bardzo charakterystyczną dla tej powieści, a uparta kłamczucha, hm, występuje tak naprawdę w co drugiej powieści z Masonem w roli głównej.
Fabuła w skrócie wygląda tak: młoda śliczna blondynka przychodzi do Masona, nie podaje nazwiska, nie mówi dokładnie, o co jej chodzi. zostawia kilkaset dolarów jako zaliczkę nie wiadomo za co, po czym znika, zostawiając po sobie tylko woń kłopotów. Jakiś czas później okazuje się, że ginie pewien ciemny typek, szantażysta, zastrzelony we własnym mieszkaniu. Panna tajemnicza staje się główną podejrzaną, zwłaszcza że miała ku temu (zbrodni) i czas i sposobność, a także motyw. Decydującym dowodem oskarżenia ma być fakt, że dziewczyna paradowała wszędzie z małą torebką wypchaną rewolwerem, widziało ją mnóstwo osób.
Perry Mason oparł linię obrony na prostym teście: ile czasu zajmie wyciągnięcie rewolweru z torebki, odwiedzenie kurka i strzał. Okazało się, że zajmuje to tyle czasu, że żaden szantażysta tyle by nie czekał, siedząc spokojnie na łóżku. Proste.
Nieco więcej wysiłku umysłowego wymagało wytypowanie prawdziwego mordercy, ale i z tym Mason sobie oczywiście poradził.
Tak. "Sprawa wypchanej torebki" - ten tytuł byłby o wiele lepszy!
Tom 80 cyklu.
wtorek, 2 sierpnia 2011
"Mądrość Toskanii" Ferenc Máté (autor grubo przesadza)
Kupiłam tę książkę w prezencie siostrzenicy, licząc na słodką opowiastkę, jak to ten czy ów wyjeżdża do Toskanii, tam remontuje sobie dom/ spichlerz/ młyn/ zamek, zajmuje się uprawą ogrodu/ oliwek/ winorośli, i jest przeszczęśliwy.
Teoretycznie taką właśnie opowieść dostałam - autor, Węgier z pochodzenia, mieszkał w Stanach, w Kanadzie, a docelowo osiadł właśnie we Włoszech, nabył uroczy kawałek ziemi wraz z budynkiem do wyremonotowania, zamieszkał tam wraz z żoną i dzieckiem i zajął się... hmm, no właśnie dokładnie nie wiem, uprawą ziemi, oliwek czy winorośli? Nie zarejestrowałam tego, zniesmaczona gigantycznym wręcz przekonaniem autora o własnej nieomylności w zakresie sposobu życia.
Czyli: jeśli mieszkać, to tylko w Toskanii, koniecznie w wielopokoleniowej rodzinie, gdzie dziadkowie nie przechodzą na emeryturę, tylko pracują, aż padną; gdzie dzieci wychowywane są przez całą społeczność. Mieszkać koniecznie w solidnym, toskańskim, kamiennym domu. Koniecznie żywić się należy płodami własnego ogródka: pomidorami, bakłażanami, cebulą i oliwą. Jeśli nie mamy własnej świnki w chlewiku (co za niegospodarność), to trzeba koniecznie uczęszczać do miejscowego rzeźnika, jeśli nie mamy pieca do chleba (cóż za niedopatrzenie), koniecznie udajmy się do najbliższego piekarza. Budujmy pieczołowicie całą sieć międzysąsiedzkich zażyłości, żyjmy w zgodzie z naturą, z rytmem pór roku, ze słońcem i księżycem.
Ja naprawdę nie mam nie mam nic przeciwko takiemu stylowi życia. Osobiście uwielbiam wieś, pola, lasy, grzebanie w ziemi i szeroko pojętą naturę. Ale jednocześnie wiem, że życie na wsi to ciężki kawałek chleba i czasami brak pewnych podstawowych udogodnień potrafi dopiec. Innymi słowy - są blaski i są cienie. A pan Máté widzi tylko blaski; i pcha te blaski nam, czytelnikom, nachalnie, natrętnie i usilnie przed oczy, nie dopuszczając nawet możliwości, że można się z nim nie zgadzać. Przytacza przeróżne historie, ładnie kontrastując życie w wielkim mieście z życiem na włoskiej wsi, i jest w tym tak jednostronny, że gdy zaczął wyliczać wady zmywarki do naczyń, zupełnie przestałam mu wierzyć.
O mało co nie obrzydził mi Toskanii!
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Wrócilam z urlopu, ech, żegnaj, błogie nieróbstwo!
Koniec z chodzeniem na jagody i borówki, robieniem ogniska dla syna, dekorowaniem tortu białymi porzeczkami, koniec z obżeraniem się pomidorami do nieprzytomności, robieniem marmolady z papierówek, obieraniem ogórków na pikle w curry, czytaniem książek i pisaniem o nich, robieniem zakupów i odwiedzaniem rodzinki, kopaniem kartofli dziabką (ciekawe ludzi miało to w ręce) i drapaniem bąbli po komarach.
Ech, to ci urlop!
Przeczytałam trzynaście książek, dwie z nich dostałam od męża w prezencie, dwie uratowałam przed zatraceniem, jedną kupiliśmy Krzysiowi na imieniny, a w ogóle w zeszycie czeka kilkanaście recenzji na to, aż je zechcę wklepać na bloga.
Czego sobie życzę. Już niebawem. :)
P.S. Spalił mi się radioodtwarzacz w samochodzie i nie mogę słuchać audiobooków w drodze do/z pracy. Straszne.
Ech, to ci urlop!
Przeczytałam trzynaście książek, dwie z nich dostałam od męża w prezencie, dwie uratowałam przed zatraceniem, jedną kupiliśmy Krzysiowi na imieniny, a w ogóle w zeszycie czeka kilkanaście recenzji na to, aż je zechcę wklepać na bloga.
Czego sobie życzę. Już niebawem. :)
P.S. Spalił mi się radioodtwarzacz w samochodzie i nie mogę słuchać audiobooków w drodze do/z pracy. Straszne.