Eruana pożyczyła mi trylogię arturiańską, na którą ostrzyłam sobie zęby i pazury od dawna, a co najmniej od czasu przeczytania "Mgieł Avalonu".
Skończyłam tom pierwszy, odłożyłam na półkę i zadumałam się głęboko. Do licha, ten Artur to naprawdę ciekawy gość! Wiadomo o nim naprawdę mało, właściwie nie wiadomo do końca, czy naprawdę istniał, ale z drugiej strony stał się jakby ikoną, obrazem, który każdy maluje po swojemu. Legendy o nim, Ginewrze, Lancelocie i całej reszcie opowiada się na setki różnych sposobów, w książkach i filmach.
Bernard Cornwell opowiedział ją na sto pierwszy sposób. Swój. Opowiedział o tym, jak Uther Pendragon stracił syna w bitwie, na szczęście zaraz zyskał wnuczka, dzięki czemu dynastia mogła przetrwać. Mały Mordred został królem, zanim zaczął chodzić, a Artur i jeszcze dwóch możnych panów zostało jego oficjalnymi opiekunami. Dalej następuje skrupulatny opis losów Artura, jego narzeczonej, żony, Merlina, Nimue, Morgany i całej masy innych osób aktywnie zaangażowanych w losy Brytanii.
Władcy ziem Brytanii (a jest ich cała masa), szarpią się wzajemnie bez pardonu; z boku, wykorzystując sytuację, doskakują Saksonowie, chcąc urwać dla siebie jak najwięcej; wojny prowadzi się krwawe, a sojusze kupowane są złotem.
A wszystko to opisuje Derfel, niegdyś wojownik i brytyjski lord, Sakson z pochodzenia, obecnie skromny i ubogi mnich.
Dziwiłam się głęboko podczas czytania, nieustannie porównując w myśli postacie znane mi z "Mgieł Avalonu" z tymi, co właśnie się przewijały przed oczami. A Eruana ostrzegała, żeby nie czytać jednego po drugim, bo się zleje. Odczekałam porządnie i nic mi się nie zlewało, ale uczucie zdumienia wciąż mi towarzyszyło.
Morgana prawie nieważna, Ginewra ruda i bystra, Lancelot bufon, Merlin wiecznie nieobecny... I to nieszczęsne drzewko cierniowe, rzekomo wyrosłe z laski Józefa z Arymatei, wciąż usychające i wciąż uparcie, od nowa sadzone przez mnichów.
Na żadne podsumowanie się nie pokuszę, wszak dopiero jeden tom przede mną, ale wiem jedno. Doskonale widać, że tę książkę pisał facet. Krew się leje, ludzie się pocą:
konie są celowo okaleczane:"Jego twarz emanowała życzliwością. Takie było moje pierwsze wrażenie. Nie, to tylko Igraine oczekuje, że tak napiszę. W istocie zobaczyłem najpierw, że jest spocony. Pot spływał mu strugami spod kolczugi w ten upalny dzień, ale spojrzenie miał naprawdę życzliwe" [1]
a magii w tej historii jest tyle, co w każdym z nas (jak się w coś wierzy, to to coś istnieje)."Siedział na swojej klaczy Llamrei, czarnym koniu z kosmatymi pęcinami i płaskimi podkowami, przytwierdzonymi do kopyt za pomocą skórzanych rzemieni. Wszyscy ludzie Artura dosiadali równie wspaniałych koni, które miały rozcięte nozdrza, aby łatwiej im było oddychać" [2]
Na teraz - to ja jednak wolę pióro kobiety, bezapelacyjnie. Na teraz, bo jak już pisałam, jeszcze dwa tomy przede mną.
---
[1] "Zimowy monarcha" Bernard Cornwell, tłum. Jerzy Żebrowski, Instytut Wydawniczy Erica, 2010, s. 139.
[2] Tamże, s. 137.