Do jutra już nie skończę żadnej książki (jestem w trakcie "Imprimatur", ale idzie mi jak po grudzie), toteż mogę pokusić się o jakieś podsumowanie. W ciągu roku przeczytałam 151 książek. Najsłabiej wypadają początek i koniec roku (styczeń i grudzień) - po 8 książek. Znakomicie zaś październik - 21 pozycji.
"Szóstkowe" pozycje to:
- Zbigniew Raszewski "Listy do Małgorzaty Musierowicz"
- Anna Szatkowska "Był dom... Wspomnienia"
- Charles Dickens "Dawid Copperfield"
- Pat Conroy "Książę przypływów"
- Andrzej Szczeklik "Kore: O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny"
- Lars Gustafsson "Śmierć pszczelarza"
- Simon Tofield "Kot Simona: Sam o sobie"
No i Watterson, którego uwielbiam nad życie i zaraz sobie zamówię ostatni brakujący tom w księgarni komiksowej, bo Empik mnie wystawił do wiatru. Do tego "Fistaszki", skoro Calvina już nie ma. Ach, szkoda, że Muttsów jeszcze nie wydano w Polsce, wzdech.
Bardzo owocne były spotkania biblionetkowe, mnóstwo książek dzięki nim przeczytałam. Chwalę sobie też podaja, co nieco z niego ściągnęłam.
No i prowadzę tego bloga, co też jest niejakim osiągnięciem.
Strony
▼
środa, 30 grudnia 2009
wtorek, 29 grudnia 2009
"Opowieść o korsarzu Janie Martenie" Janusz Meissner
Łotrzykowska - tak się chyba nazywa powieści, w których łotrzyka traktuje się z atencją i pobłażaniem. W/w książka spełnia to założenie w zupełności i z zapasem. Co ciekawe, zdałam sobie jasno z tego sprawę dopiero po zakończeniu lektury, wcześniej będąc zupełnie,ale to zupełnie pochłonięta historią życia Jana Martena.
Czarna Bandera - taką Jan Marten, a właściwie Jan Kuna, wciąga na maszt, gdy już dopada osaczony statek, czarna flaga ze złotą kuną sieje postrach wśród portugalskich i hiszpańskich marynarzy. Ale oto przychodzi mu fantazja, by popłynąć przez ocean na wybrzeże Ameryki Południowej, by założyć tam państewko indiańskie. Ten pomysł jednak nie wypala, Jan Marten wraca, znów para się korsarstwem. Żeby było romantycznie, zakochuje się w młodziutkiej, prześlicznej dziewczynie, porywa ją na swój statek i tak pływają razem, Janosik i Maryna na morzach i oceanach. On ją obsypuje klejnotami, kocha i wielbi. Ona bryluje urodą i młodością, uwodząc swego protektora, do tego flirtuje ze wszystkimi młodymi, przystojnymi mężczyznami w pobliżu. Nie, nie na statku, bowiem Marten kupuje posiadłość i rzuca ukochanej do stóp. Niestety, pochodzenie wybranki nie pozwala jej na uczestniczenie w życiu wyższych sfer, Marten zabiera ją więc do Polski, gdzie jej egzotyczna uroda znów święci triumfy, a Jan odcina kupony od sukcesów.
Wszystko co dobre, jednak się kończy, wiadomo, życie. Niewierna kobieta, nieuczciwy wspólnik, radni miejscy żądający głowy Jana Martena - to wszystko zwala się na głównego bohatera, aż ten, biedaczysko, stacza się po równi pochyłej, aż do samego końca, na sam dół.
To są trzy tomy uczciwej, porządnej, pełnokrwistej, soczystej powieści. Powieści, co wciąga od pierwszych kartek, trzyma w garści i nie puszcza aż do strony ostatniej. "Opowieść o korsarzu" sprawia, że lubimy korsarza, patrzymy z pobłażaniem na jego łotrostwa i trzymamy kciuki za wszystkie jego ciemne sprawki. Znakomita indoktrynacja, powiadam wam.
Czarna Bandera - taką Jan Marten, a właściwie Jan Kuna, wciąga na maszt, gdy już dopada osaczony statek, czarna flaga ze złotą kuną sieje postrach wśród portugalskich i hiszpańskich marynarzy. Ale oto przychodzi mu fantazja, by popłynąć przez ocean na wybrzeże Ameryki Południowej, by założyć tam państewko indiańskie. Ten pomysł jednak nie wypala, Jan Marten wraca, znów para się korsarstwem. Żeby było romantycznie, zakochuje się w młodziutkiej, prześlicznej dziewczynie, porywa ją na swój statek i tak pływają razem, Janosik i Maryna na morzach i oceanach. On ją obsypuje klejnotami, kocha i wielbi. Ona bryluje urodą i młodością, uwodząc swego protektora, do tego flirtuje ze wszystkimi młodymi, przystojnymi mężczyznami w pobliżu. Nie, nie na statku, bowiem Marten kupuje posiadłość i rzuca ukochanej do stóp. Niestety, pochodzenie wybranki nie pozwala jej na uczestniczenie w życiu wyższych sfer, Marten zabiera ją więc do Polski, gdzie jej egzotyczna uroda znów święci triumfy, a Jan odcina kupony od sukcesów.
Wszystko co dobre, jednak się kończy, wiadomo, życie. Niewierna kobieta, nieuczciwy wspólnik, radni miejscy żądający głowy Jana Martena - to wszystko zwala się na głównego bohatera, aż ten, biedaczysko, stacza się po równi pochyłej, aż do samego końca, na sam dół.
To są trzy tomy uczciwej, porządnej, pełnokrwistej, soczystej powieści. Powieści, co wciąga od pierwszych kartek, trzyma w garści i nie puszcza aż do strony ostatniej. "Opowieść o korsarzu" sprawia, że lubimy korsarza, patrzymy z pobłażaniem na jego łotrostwa i trzymamy kciuki za wszystkie jego ciemne sprawki. Znakomita indoktrynacja, powiadam wam.
niedziela, 27 grudnia 2009
Światowo się zrobiło
Przeczytałam 43 państwa (19,1%)
Stwórz swoją mapkę czytelniczą
Poświęciłam jakieś dwa wieczory na pracowite sprawdzanie narodowości autorów przeczytanych przeze mnie książek. Wynik - 43 państwa.
Rodzynki to: Afganistan, Białoruś, Brazylia, Bułgaria, Chorwacja, Gruzja, Kolumbia, Peru, Rumunia, Serbia, Tadżykistan, Tunezja, Turcja, Zimbabwe.
I powiem wam, że sprawdzania narodowości to ciężka praca, bo jak się czyta o takiej Kylie... ;)
sobota, 26 grudnia 2009
Sprostowanie dotyczące pigwy w "Porwaniu" Chmielewskiej
Niniejszym chciałam przeprosić Joannę Chmielewską za supozycję, iż nie zna się na zieleni (tutaj: "Porwanie").
Pisałam iż owoce pigwy i pigwowca są znakomicie rozróżnialne - owoc pigwy bowiem przypomina dużą, omszałą, zieloną gruszkę, owoc pigwowca zaś małe, żółte, wyjątkowo twarde jabłuszko. Usiadlam z mamą (też fanka Chmielewskiej) i podzieliłam się z nią wąpliwościami. Przyznała mi rację tylko w jednym - że jedno to krzew, a drugie drzewo. Natomiast w przypadku owoców sprawa jest bardziej skomplikowana, bo są odmiany pigwowca o owocach jak jabłka. Fakt, dużawe, ale niektóre krzewy też produkują owoce takie większe niż mniejsze. Tak więc pisanie o tym, że można nie wiedzieć, które owoce z którego krzaczka/drzewka pochodzą, jest całkowicie uzasadnione.
Pani Joanno, proszę o wybaczenie.
Kochana Mamo, dziękuję za poszerzenie wiedzy ogrodniczej.
P.S. Wpisanie w wyszukiwarkę pigwa i pigwowiec skutkuje wyrzuceniem ogromnej ilości stron, w których się gubię :)
Pisałam iż owoce pigwy i pigwowca są znakomicie rozróżnialne - owoc pigwy bowiem przypomina dużą, omszałą, zieloną gruszkę, owoc pigwowca zaś małe, żółte, wyjątkowo twarde jabłuszko. Usiadlam z mamą (też fanka Chmielewskiej) i podzieliłam się z nią wąpliwościami. Przyznała mi rację tylko w jednym - że jedno to krzew, a drugie drzewo. Natomiast w przypadku owoców sprawa jest bardziej skomplikowana, bo są odmiany pigwowca o owocach jak jabłka. Fakt, dużawe, ale niektóre krzewy też produkują owoce takie większe niż mniejsze. Tak więc pisanie o tym, że można nie wiedzieć, które owoce z którego krzaczka/drzewka pochodzą, jest całkowicie uzasadnione.
Pani Joanno, proszę o wybaczenie.
Kochana Mamo, dziękuję za poszerzenie wiedzy ogrodniczej.
P.S. Wpisanie w wyszukiwarkę pigwa i pigwowiec skutkuje wyrzuceniem ogromnej ilości stron, w których się gubię :)
niedziela, 20 grudnia 2009
Dziś nie o książkach, tylko świątecznie
Dziś nie o książkach, bo powoli zaczyna brakować mi już napisanych recenzji, a nowe piszą się zdecydowanie za wolno jak na moje potrzeby. Dziś świątecznie - chciałam się podzielić radością ze zbliżających się świąt. W tym roku jedziemy do mojej mamy (wiem, wiem, jestem sprytna, odpadnie mi przygotowywanie Wigilii i tak dalej, ale trzeba sobie życie ułatwiać, nie utrudniać) - już się cieszę na spotkanie.
Prezenty już kupione, czekają na spakowanie, może jutro uda się znaleźć odrobinę czasu, tak jak i na ubranie choinki, którą właśnie mąż przytargał z piwnicy. Wiem, wiem, powinno się w Wiglię, ale już tak tęsknię do światełek i świątecznego nastroju! No i kupiłam nowe lampki na choinkę - mrugające, specjalnie dla Krzysia, z założeniem, że ma się w te lampki wpatrywać, bo mrugają. Zobaczymy.
Wszystkim odwiedzającym życzę wesołych i cudownych Świąt Bożego Narodzenia!
P.S. Jeszcze mi się coś przypomiało: wiecie, że jak byłam dzieckiem, to prawie co roku dostawałam pod choinkę jakąś książkę? Ze starannie wypisaną (maminą ręką) dedykacją "Dla Agusi od świętego Mikołaja".
sobota, 19 grudnia 2009
"Podatek" Milena Wójtowicz
Takie s-f, ale swojskie, rodzime. Rusałka, wodnik, czary - mary, smok wawelski. Do tego wszystkiego poborcy podatkowi, których wszyscy się boją. I jeszcze duża dawka humoru. Przeczytałam, nie powiem, spodobało mi się. Żywo i wartko opisane. Skojarzyło mi się nieco z "Linią ognia" Pacyńskiego, przez to swobodne i bezpardonowe traktowanie bajek i baśni.
A potem poczytałam opinie na WP i aż się zdziwiłam, że takie niepochlebne. Kompletnie nie rozumiem dlaczego. Poza tym - obniża się średnia wieku autorów, hehe. Pani Milena - rocznik '83. Trzeba ją będzie obserwować.
P.S. Fragment książki do poczytania tu:
Ale moim zdaniem nie najszczęśliwiej wybrany fragment.
Polecam.
piątek, 18 grudnia 2009
"Flirty bez znieczulenia" Lisa Cach
Jako że jakiś czas temu wybierałam się w podróż, potrzebowałam jakiegoś czytadełka na drogę, tak na dwie, trzy godzinki. Wpadłam więc do kiosku, rozejrzałam się i wypatrzyłam Wyborczą, a do niej przynależną w/w książkę, z cyklu "Literatura na szpilkach".
No i padło na czysty nowoczesny harlekin. Jest Ona, co to dobiega trzydziestki, a nie ma przy niej jeszcze tego księcia z bajki, ma przyjaciół, w tym Jego, który oczywiście jest TYLKO przyjacielem. Ona rzuca się w wir internetowych randek, by znaleźć kogoś odpowiedniego, przekomiczne są te jej próby, zwłaszcza, że na pierwszej randce natyka się na geja, co jest przekomiczne, potem są inni, równie niedopasowani do niej.
Koniec oczywiście jest słodki, szczęśliwy, On i Ona w końcu wpadają na to, że są dla siebie stworzeni i jest uroczo.
Czemu o tym piszę? Że niby polecam? Nieee... Piszę, bo jakbyście mieli jechać gdzieś przez dwie godzinki, to spokojnie możecie przydrzemać, zamiast to czytać.
czwartek, 17 grudnia 2009
"Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3" Jarosław Grzędowicz
Nie zamierzam ulegać wszechobecnej tendencji do porównywania tomu trzeciego z poprzednimi. Nie tym razem. Przyczyna jest wysoce prozaiczna: tak dawno czytałam tom pierwszy i drugi, że słabo je pamiętam. Tak więc rozpatrując PLO3 jako odrębną książkę, muszę przyznać, że to bardzo dobre s-f. Motyw Ziemianina przeniesionego na obcą planetę i zmuszonego do radzenia sobie we wrogim świecie jest znany, że hoho, że przypomnieć choćby moją ulubioną "Osadę" Bułyczowa czy "Niezwyciężonego" Lema. "Pan Lodowego Ogrodu" bliższy jest jednak klimatem do cyklu "Smok i jerzy" Dicksona - to przez te średniowieczne realia, no i fakt "pojedynczości Ziemianina. Właśnie, ta pojedynczość... Czy to nie znamienne, że PLO tak się podoba facetom? Bo co pytam znajomych płci męskiej, to czytali i podoba im się. To przez tego kowboja, supermena, żołnierza - nie dość, że świetnie wyszkolony, zaopatrzony w znakomity sprzęt, to jeszcze obdarzony dopalaczem Cyfralem, który z supermena robi supermena do potęgi czwartej. Jaki facet nie chciałby być taki? Który nie chciałby esplorować obcej planety, mając takie udogodnienia, a do tego być ostatnią deską ratunku zaginionych w akcji naukowców? Dlatego panom tak podoba się PLO! Jeszcze słowo o nurtującej mnie drobnostce, czyli o tytule. W trzecim tomie Vuko dociera do jednego z zaginionych naukowców, który stworzył Lodowy Ogród i jest w nim władcą i panem. Nie jest natomiast pierwszoplanową postacią - nie wiem więc, dlaczego cały cykl nosi jego miano. Chyba że (to tylko moje supozycje) Lodowy Ogród stanie się strategicznym miejscem, ważnym miejscem, o które będą toczyć się walki, a ten, kto zdobędzie władzę nad Lodowym Ogrodem, wygra. No zobaczymy. Jak na razie zadowolona jestem, że połączyły się dwa rozdzielne wątki, Vuko i Filara - choć jednocześnie ukłucie żalu, że nastał kres moich dywagacji, jak to się stanie, to połączenie.
środa, 16 grudnia 2009
"Pamiętniki Jane Austen" Syrie James
To nie są prawdziwe pamiętniki, nie łudźcie się. Ale książka jest przesiąknięta na wskroś panią Austen, więc fani jej twórczości będą usatysfakcjonowani. Dla mnie jest to kompilacja wątków, postaci, sytuacji i zachowań z powieści Austen, ułożone zgrabniutko, podlane sosem tajemniczego odnalezienia manuskryptów zmarłej pisarki i podane jako całkiem nowe i oryginalne danie. Sztuczka, całkiem zgrabna, ale sztuczka, której nie kupuję bez zastrzeżeń. Jednak autorka uczciwie podaje, skąd bierze tę i ową (znaną nam doskonale, nam, czyli czytelnikom obeznanym z książkami Austem) rozmowę, osobę - w przypisach na dole strony objaśnia, przewrotnie pisząc, że tęi ową osobę Austen sportretowała potem tam czy tam. No i przyznać trzeba, że czyta się znakomicie, płynnie i z przyjemnością. Bohaterka jest nam bliska i trzymamy kciuki za jej powodzenie i szczęście. Pozycja więc dla miłośników książek Jane Austen - obowiązkowa! No, widzę na stronie autorki, że lubi również Charlotte Brontë - ciekawe, czy i kiedy zobaczymy w Polsce "Dziennik Charlotte Brontë".
wtorek, 15 grudnia 2009
"Wątpliwości Salaiego" Rita Monaldi & Francesco Sorti
Nie szukałam tej książki, nikt ze znajomych mi jej nie polecał, nie czytał, trafiła w moje ręce przypadkiem, wciśnięta przez księgarza, gdy zapragnęłam nowości. Świetnie się stało, że wcisnął mi właśnie tę, bo bardzo mi się spodobała.
Tytułowy Salai to postać historyczna, przybrany syn Leonarda da Vinci, dzisiaj powiedzielibyśmy "wychowanek". Powieść jest zbiorem listów Salaiego pisanych z Rzymu, dokąd udał się z Leonardem.
Czemu są w Rzymie? Ano, znakomity wynalazca i geniusz podążył tam, by zbadać osobiście krążące po Rzymie pogłoski dotyczące papieża Borgii - Aleksandra VI, rozsiewane przez jego wrogów. Legenda papieża Borgii przetrwała do naszych czasów, jako tego, który nie dość, że swoich synów i córki obdarzał profitami, to jeszcze był niezwykle rozwiązły i grzeszny, orgie z jego udziałem słynne były na cały Rzym. Ale czy to prawda, czy tylko wredne pomówienia spreparowane przez wrogów papieża? Tego właśnie ma się dowiedzieć Leonardo i próbuje, ale idzie mu niesporo. W opowieści Salaiego jego przybrany ojciec wcale nie jest geniuszem, o nie. Jest słabo wykształcony, niezbyt bystry, jego latające maszyny (których nie wymyśla, a jedynie kopiuje) głównie spadają na ziemię, nie może znaleźć zleceniodawców i wiecznie cierpi na brak gotówki. "[...] jako że od kiedy Leonardo począł kopiować te greckie manuskrypty pełne dziwnych machin, zużywa tyle papieru ile krowy jedzą trawy i zaprawdę Wielmożny Panie straszliwe to marnotrawstwo, bo upływa trochę czasu i mój przybrany ociec zapomina, do czego służą machiny, które narysował, a jako że lubi pisać od prawej do lewej w końcu nawet on sam gówno z tego rozumie"[1].
Prawdziwym bohaterem jest Salai, chłopak z tych, co to wszystko załatwią, wszystkiego się dowiedzą, stracą na przyjemnostki każdą sumę, no i nie przepuszczą żadnej ładnej dziewczynie. "[...] broń Boże nie chcę iżby kto zobaczył jak piszę ten list, nawet go sobie schowam głęboko w spodnie, a może lepiej do butów, bo tu w Rzymie, przy tych wszystkich nadobnych białogłowach nigdy nie wiadomo czy za pięć minut będę jeszcze miał na sobie portki"[2].
To dzięki niemu dochodzenie posuwa się do przodu, on odkrywa kolejne tajemnice, on naraża życie, on zaprzyjaźnia się z Kopernikiem, on ratuje Leonarda z opresji - no i wreszcie on to wszystko opisuje (nie omijając żadnej okazji, by przedstawić się w jak najlepszym świetle) w listach kierowanych do tajemniczego mocodawcy.
Powieść składa się wyłącznie z tych listów, przezabawnych, pisanych wiejską gwarą, mnóstwo w nich błędów ortograficznych i skreśleń. Dla purystów językowych, wyczulonych na błędy, początkowo czytanie może być trudne, oko zawiesza się na wszelkich potknięciach i traci się płynność czytania. Jednak tylko do czasu, szybko się można przyzwyczaić, a te kiksy już tylko wywołują uśmiech. No bo jak tu wytrzymać bez uśmiechu, gdy się czyta: "[...] wyjaśnię Wam wszystko później, bo tak się zdenerwowałem opowiadając o tym wszystkim, że zrobiłem [w tym miejscu na stronie jest wydrukowana nieregularna czarna plama] pieprzonego kleksa i na kartce nie ma już kurde miejsca"[3].
Bardzo zabawna książka i znakomicie się bawiłam podczas czytania, ale nie tylko. Autorzy bowiem pod płaszczykiem frywolności, pogaduszek i ploteczek przemycają rehabilitację papieża Aleksandra VI. Nie tylko ustami Salaiego, przemawiają też własnym głosem, na końcu książki bowiem jest "Wyjaśnienie", całkiem spory elaborat o papieżu, wykazujący, że czarna legenda to mit, a właściwie oszczerstwo rzucone dawnymi czasy przez jednego człowieka. Oszczerstwo przetrwało do dziś, okrzepło i obrosło przez lata w nowe piórka. Autorzy natomiast pieczołowicie te piórka wyrywają, jedno po drugim. Bardzo ciekawe, nowe spojrzenie.
---
[1] Rita Monaldi, Francesco Sorti, "Wątpliwości Salaiego", tłum. Justyna Łukaszewicz, wyd. Świat Książki, 2009, s. 35.
[2] Tamże, s. 138.
[3] Tamże, s. 166.
poniedziałek, 14 grudnia 2009
"Szkoła pod baobabem" Barbara Rybałtowska
Czytałam to milion lat temu, jak byłam małą dziewczynką, potem zdążyłam zapomnieć i jakoś tak wypłynęło mi z pamięcia jako strzępki niejasnych wspomnień, Afryka, UNRA, dziewczynka z matką, II wojna światowa. Po ustaleniu tytułu nie mogłam się oprzeć chęci przypomnienia sobie książki, którą wspominałam co prawda mgliście, ale ciepło, i złożyłam zamówienie w empiku. I bardzo dobrze, bo warto było sobie przypomnieć. Co prawda zupełnie inaczej się czyta takie rzeczy po latach, ale to zupełnie zrozumiałe. Bo kiedyś to ekscytowałam się egzotycznymi przygodami Kasi w Afryce (typu polowanie na bilharcje), a teraz z ciekawością obserwuję tułaczkę Polaków po świecie. Swoją drogą, nie wiedziałam, że uchodźców tak gnano po świecie, Syberia, Indie, potem Afryka... Stała za tym UNRRA, czyli organizacja wspierająca obszary wyzwolone w Europie i Azji. No tak, tyle że działała ona na zasadzie ryby, nie wędki, toteż szybko odeszła w niebyt. Wracając do książki: losy Kasi i jej mamy w Afryce są pasjonujące. To, iż narratorem jest Kasia, kilkuletnia dziewczynka, było dla mnie - niewiele starszej dziewczynki (mówię oczywiście o pierwszym moim czytaniu) wielkim plusem. Łatwy język, proste opisy - to sprawiało, że książkę wciągnęłam wtedy jak nitkę makaronu. Teraz, jako osoba dorosła, odkrywam to drugie dno, właściwie nawet nie dno, tylko nutkę: melancholii, żalu, tęsknoty... Z pewnością sięgnę po pozostałe części sagi pani Barbary Rybałtowskiej. "Szkoła pod baobabem" jest częścią drugą z trzech, wiem, środek serii - ale musiałam tak, żeby sobie przypomnieć. Toteż "Bez pożegnania" i "Koło graniaste" - dopisuję do listy zakupów.
niedziela, 13 grudnia 2009
"Xanth" Piers Anthony
Kraina Xanth. Kraina magii. Z wróżkami, elfami, centaurami, ogrami, czarodziejami, smokami, chimerami, ach, brać i wybierać potwory przeróżne, jakie tylko nam przyjdą na myśl. Sympatyczna, uczciwa kraina, gdzie wszelkie niebezpieczeństwa i zasadzki w stylu żarłocznego, podstępnego drzewa są normalne, naturalne, zgodne z koleją rzeczy i w ogóle nie do pomyślenia jest, żeby drzewo było jakąś mdłą, nieruchawą szczapą, co to tylko rośnie i powiewa listkami, no. Nasz świat to Mundania (Mugole tam mieszkają, taka ot, dygresja, kto chce, ten złapie), gdzie bezsensowni ludzie kompletnie nie umieją czarować! Nie mają żadnych talentów magicznych! Zgroza! Dwa światy oczywiście się ścierają, i oczywiście magia górą. To lubię. Mrr. A jak ktoś polubi, to super, bo ma tego mnóstwo do czytania, tomów o dwóch światach jest bowiem aż dwadzieścia!
Nie miałam okazji czytać wszystkiego, pożyczono mi tylko pierwsze sześć tomów cyklu, potem trafił się jeszcze ni z gruszki ni z pietruszki tom szesnasty. Niestety, jak to zwykle bywa przy tak długich cyklach, jakość spada wraz z rosnącym numerkiem tomu. Tym niemniej polecam, bo warto!
P.S. Mam wrażenie, że fajnie by było, jakby to przetłumaczył Piotr Cholewa, on lubi zabawy słowno-językowe, a tam takich pełno.
P.S.2. Znakomity jest tom pierwszy, jak to już gdzieś napomnkęłam, wydanie, eeee.. fanzinowskie, tak? Odbite na powielaczu, pełne błędów i literówek, czytać coś takiego to było dla mnie nowe i intrygujące doświadczenie.
Nie miałam okazji czytać wszystkiego, pożyczono mi tylko pierwsze sześć tomów cyklu, potem trafił się jeszcze ni z gruszki ni z pietruszki tom szesnasty. Niestety, jak to zwykle bywa przy tak długich cyklach, jakość spada wraz z rosnącym numerkiem tomu. Tym niemniej polecam, bo warto!
P.S. Mam wrażenie, że fajnie by było, jakby to przetłumaczył Piotr Cholewa, on lubi zabawy słowno-językowe, a tam takich pełno.
P.S.2. Znakomity jest tom pierwszy, jak to już gdzieś napomnkęłam, wydanie, eeee.. fanzinowskie, tak? Odbite na powielaczu, pełne błędów i literówek, czytać coś takiego to było dla mnie nowe i intrygujące doświadczenie.
sobota, 12 grudnia 2009
"Wiele hałasu o nic" William Szekspir
Dawno temu obejrzałam ekranizację sztuki Szekspira "Wiele hałasu o nic" w reżyserii Kennetha Branagha. Spodobało mi się niezmiernie, cudo, śliczności, miód i perełki.
Zapamiętałam Emmę Thompson jako Beatrice o ciętym języku, Denzela Washingtona, no i oczywiście Branagha jako Benedicka. Zajrzałam na filmweb, głównie po to, by poprzeglądać galerię zdjęć, potem trafiłam na zakładkę reżysera, o, no proszę, okazało się, że Kenneth był żonaty z Emmą w czasie, gdy film był kręcony - czyżby stąd wzięła się ta chemia między nimi na ekranie?
Branagh to miłośnik Szekspira. Faktycznie, trzeba miłośnika, by wziąć na warsztat to dzieło mistrza i uczynić z niego przemiły, słoneczny, rozświetlony, dowcipny film. Albowiem sztuka Szekspira wcale taka nie jest. To raczej nudna historyjka o intrygach miłosnych pomiędzy parą, która chyba tak naprawdę wcale się nie kocha. Na okrasę mamy drugą parę, która też się nie kocha, ale się czubią, więc się lubią. Czarne charaktery są również, zaraz, właściwie to skąpo ich, bo jeden taki porządnie czarny. No i dla śmiechu kilka gamoni, co to się jąkają i plączą wyrazy.
Więc tak - najpierw przeczytajcie książkę, żeby było wiadomo, o co chodzi, a potem szybciutko poszukajcie filmu i rozkoszujcie się fantastyczną ucztą.
P.S. Tak, hrabiego Claudia gra dr Wilson :D
Zapamiętałam Emmę Thompson jako Beatrice o ciętym języku, Denzela Washingtona, no i oczywiście Branagha jako Benedicka. Zajrzałam na filmweb, głównie po to, by poprzeglądać galerię zdjęć, potem trafiłam na zakładkę reżysera, o, no proszę, okazało się, że Kenneth był żonaty z Emmą w czasie, gdy film był kręcony - czyżby stąd wzięła się ta chemia między nimi na ekranie?
Branagh to miłośnik Szekspira. Faktycznie, trzeba miłośnika, by wziąć na warsztat to dzieło mistrza i uczynić z niego przemiły, słoneczny, rozświetlony, dowcipny film. Albowiem sztuka Szekspira wcale taka nie jest. To raczej nudna historyjka o intrygach miłosnych pomiędzy parą, która chyba tak naprawdę wcale się nie kocha. Na okrasę mamy drugą parę, która też się nie kocha, ale się czubią, więc się lubią. Czarne charaktery są również, zaraz, właściwie to skąpo ich, bo jeden taki porządnie czarny. No i dla śmiechu kilka gamoni, co to się jąkają i plączą wyrazy.
Więc tak - najpierw przeczytajcie książkę, żeby było wiadomo, o co chodzi, a potem szybciutko poszukajcie filmu i rozkoszujcie się fantastyczną ucztą.
P.S. Tak, hrabiego Claudia gra dr Wilson :D
piątek, 11 grudnia 2009
"Tajny agent" Joseph Conrad
Wyjeżdżając na urlop przejrzałam półki w poszukiwaniu czegoś do zabrania na plażę. Wzrok padł na kolekcję Gazety Wyborczej, numer 36 to właśnie „Tajny agent” Conrada. Jeszcze nie czytałam, no to biorę.
Na podstawie niejasnego wpisu z wstępu wydedukowałam, że Conrad napisał wydał tę powieść w 1907 roku. To bardzo dawno temu...
Książka opatrzona jest krótkim wstępem pióra samego autora. Wstępem trochę usprawiedliwiająco-wyjaśniającym. Zapewne po publikacji odezwały się w światku literackim jakieś głosy czy to oburzenia, czy krytyki, że aż autor odczuł potrzebę wyjaśnienia swoich intencji.
Wstęp, mimo że krótki, zdradził mi również fabułę książki, na co początkowo się trochę zżymałam, bo wolę sama dochodzić do sedna – kartka za kartką, rozdział za rozdziałem. W miarę czytania stwierdziłam jednak, że znajomość fabuły nie przeszkadza aż tak bardzo. Conrad nie skupia się na faktach, skupia się na ludziach, ich postępkach, motywacji. Na tym, co w ludziach popycha ich w jedną czy drugą stronę, zagląda im w dusze i stara się nam je jak najdokładniej opisać, byśmy widzieli bohaterów jego książki dokładnie tak, jak on ich widzi. Cóż więc widzimy razem z Conradem?
Tajnego agenta obcego mocarstwa, pana Verloc, przebywającego od wielu lat w Londynie, zasiedziałego, można by rzec, żonatego, prowadzącego sklep. Przykładny obywatel. Widzimy jego znajomych, anarchistów i rewolucjonistów, parada osobowości. Widzimy jego żonę Winnie, milczącą spokojną osobę, oddaną bez reszty rodzinie. Rodzinie, czyli bratu, niedorozwiniętemu chłopakowi (którym opiekuje się od najmłodszych lat); matce, schorowanej wdowie; mężowi – który ocalił ich wszystkich przed losem ciemnym i pełnym ubóstwa. Winnie ma w sercu taką właśnie hierarchię, choć sama czasami nie jest pewna, czy matka i mąż nie zajmują tam równych pozycji, za to brat zawsze jest na pierwszym miejscu. Widzimy matkę Winnie, duszą i sercem oddaną córce i synowi. Do tego stopnia, że z własnej woli idzie ona do przytułku, aby jej dzieci, ale przede wszystkim mąż jej córki nie czuł ciężaru związanego z jej obecnością w domu. Widzimy Steve’a, owego niedorozwiniętego umysłowo brata Winnie, młodzieńca o mentalności dziecka, wiodącego spokojne życie pod skrzydłami siostry i matki.
I w to spokojne, mieszczańskie życie kilkorga ludzi wdziera się pan Vladimir, dyplomata, z szatańską uciechą rzuca pana Verloc w wir wydarzeń. Przebiegle steruje tajnym agentem, kilkoma słowami zmuszając go do przedsięwzięcia drastycznych kroków. Kroków gwałtownych, trochę szalonych, kroków, które rozwalą cały ten zapyziały światek rodziny Verloc w drobny mak.
I na tym powinnam skończyć, by siłą rozpędu nie przejść do opisywania wydarzeń. Wystrzegajmy się spoilerów. Nawet jeśli chodzi o książki, których nikt nie czyta – bo nie wątpię, że „Tajny agent” do nich należy. To taka staroświecka ksiażka – westchnęłam sobie po przeczytaniu. Nie bardzo takie lubię, przyznam się szczerze. Ale nie mogę powiedzieć, że nie lubię „Tajnego agenta”, tak samo nie mogę powiedzieć, że go lubię. Ani to, ani to. Ale przeczytać warto było.
P.S. Po przeczytaniu notki na biblionetce zwątpiłam w to, czy tajnym agentem był Verloc. Może jednak Vladimir? A Verloc to tylko mierny policyjny konfident...
środa, 9 grudnia 2009
Przyszła paczka z Empiku
A w niej:
- "Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3" Jarosława Grzędowicza,
- "Szkoła pod baobabem" Barbary Rybałtowskiej,
- "Kot Simona. Sam o sobie" Simona Tofielda,
- "Rozwój nauki robi brzdęk" Billa Wattersona, czyli mój ukochany Calvin.
I jedna książka, co ma być prezentem dla Męża, toteż na razie zostaje tajemnicą.
Miał być jeszcze jeden tom Calvina, ale nie mieli na stanie i muszę poczekać, aż doślą (koniec grudnia).
Z innych pozytywnych informacji: udało mi się zmieścić w przedciążowych dżinsach, super, po prostu super.
wtorek, 8 grudnia 2009
"Ono" Dorota Terakowska
Pochłonęłam „Ono” w kilka godzin, nie mogąc się oderwać. Czytałam do późnej nocy przy świetle nocnej lampki, a potem mocno zasnęłam i długo śniłam. Nie pamiętam o czym, ale to nieistotne. Książka porusza i to mocno. Trąca jakieś struny głęboko ukryte. To pewnie stąd te sny.
Ewa, dziewiętnastolatka z małej mieściny, bez matury, mieszka z matką, współczesną panią Dulską, ojcem, ciapowatym i zgaszonym byłym muzykiem, a obecnie szarym urzędnikiem na poczcie oraz z małą siostrzyczką. Haruje w sklepie jako ekspedientka i marzy o lepszym świecie. O wyrwaniu się z zapyziałego miasteczka, o księciu z bajki, który ją porwie i wywiezie, niekoniecznie na białym koniu, może być zielone renault. Z taką nadzieją idzie na sylwestrową dyskotekę przełomu wieków. Ma swoje pięć minut, zostając Dziewczyną Sylwestra, tańczy na podium, jest podziwiana, oklaskiwana, jest szczęśliwa. To jest Jej Pięć Minut.
A potem?Potem trzech przystojnych chłopców z miasta (co za szansa!) zaprasza ją do zielonego renault, spija, gwałci i wyrzuca na drogę. Nie taki miał być jej pierwszy raz. Nie ma księcia z bajki, nie ma lepszego życia. Jest za to Ono. Ono, czyli malutkie, nienarodzone dziecko, zamieszkujące w jej brzuchu od Sylwestra.
Ewa idzie do lekarza, by umówić się na skrobankę. Nie chce tego dziecka, traci pracę, więc nie ma jak się utrzymać. Jej matka nie wyobraża sobie, by córka miała bękarta, a co za tym idzie – nie zamierza jej pomóc. Ojciec – nawet nie ma co mówić. Sytuacja bez wyjścia.
Przejmująco smutna historia, prawda? I, prawdę mówiąc, trochę banalna. Banalna jest jednak tylko do tego momentu. Bo Ewa w poczekalni u lekarza dowiaduje się, że dziecko, które nosi w łonie, słyszy, a ten fakt trafia do niej z niezwykłą siłą. Rezygnuje więc z zabiegu aborcji. Nie wie, co będzie dalej, wie tylko to, że będzie ciężko. Ale podejmuje ryzyko bycia samotną panną z dzieckiem.
Myślicie, że streściłam całą książkę? Figa! To początek. Urwałam w momencie, gdy cała opowieść się dopiero zaczyna. Dalej nie jest różowo, nie jest szaro (że tak się posłużę kolorystycznym odniesieniem), jest cała gama barw, tęcza w ciemnych i jasnych barwach. Czytając Terakowską należy odrzucić cynizm, który każdy ma w sobie w większym lub mniejszym stopniu.
Czucie i wiara silniej mówią do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko...
poniedziałek, 7 grudnia 2009
"Wątpliwości Salaiego" Monaldi & Sorti
Kiedy tak gadał po pijaku, Kopernik całkiem spuścił spodnie i w końcu został z ptaszkiem na wierzchu, a ten jego ptaszek był długi i sflaczały jak kiełbasa i począł płakać pokazując palcem ptaszka i mówiąc, Salaiu, dlaczego on się nikomu nie podoba? No powiedz, powiedz mi, proszę cię, dlaczego zupełnie nikomu się nie podoba? Co ze mną jest nie tak? Z tego wszystkiego stracił równowagę i prawie spadł z łóżka, aleć szczęśliwie udało mi się go objąć i posadzić.
Możecie sobie Wielmożny Panie wystawić jak się czułem, bo oczy nadal mi łzawiły od marmurowego pyłu, któy wciąż tam był i jeno czekałem że lada chwila do pokoju wejdą służący z zajazdu i zobaczą Kopernika z ptaszkiem na wierzchu i na pewno powiedzą ha, wszystko jest jasne, Salai faktycznie jest pedałem, i może nawet wtrąciliby nas z Kopernikiem do papieskiego więzienia za ciężkie przestępstwo pedalstwa i wyobraźcie sobie, że w tej sytuacji próbuję powiedzieć przestańcie, zostawcie nas, to jest ważna persona, znany polski profesor matematyki, który wie wszystko o wszechświecie i gwiazdach, a oni mi na to naturalnie, jak najbardziej, a tobie Salaiu wsuwa kometę między półdupki.
---
"Wątpliwości Salaiego", Rita Monaldi & Francesco Sorti, tłum. Justyna Łukaszewicz, Świat Książki, Warszawa 2009, s. 207-208
niedziela, 6 grudnia 2009
"Noteka 2015" Konrad Lewandowski
Rzeczoną pozycję pożyczył mi do przeczytania kolega, jak się przyznałam, że tu i ówdzie słyszałam już o Przewodasie (pseudonim autora), ale twórczości jego nie znam ani tyci. „Noteka 2015” jest zbiorem opowiadań, których głównym bohaterem jest redaktor Tomaszewski. Dziennikarz ten pracuje w redakcji „Obleśnych Nowinek” (słodka nazwa) i co i rusz spotykają go przedziwne przygody. Jedna nowela – jedna przygoda. Opiszę je pokrótce.
„Pacykarz” to trochę makabryczna opowieść o terroryście – szaleńcu, czyniącym dzieła sztuki z porozrywanych ludzkich ciał.
„Półmisek” opowiada o przedziwnym przedmiocie, który sterowany przez człowieka (nie każdego oczywiście) może zmieniać rzeczywistość – ot, takie proste przeskoki, hop, hop, do rzeczywistości alternatywnej, jednej z wielu. To jakby zwiększa „poznawalność” człowieka – czyli jego zdolność do zwiększania swojej wiedzy o świecie czy to rzeczywistym, czy potencjalnym. Zabawka robi wrażenie, tylko że dowiaduje się o niej ktoś o złych zamiarach i... i no właśnie. Tu wygląda tak, jakby autor miał zamysł na jądro opowieści, jakby koniecznie chciał napisać coś o rzeczywistościach alternatywnych, ale z pośpiechu opakował to w byle jaki papierek, zamiast w sreberko, no i...
„Ogień” – zaczyna się od wyszukania skomplikowanych cykli rządzących historią. Zaczęło się od cykli ‘feministycznych”, potem cykl pór roku, cykl kapitalizmu, pokoleniowy, wojen i epidemii, ekonomiczny i wymiany elit rządzących, oraz cykl przekształcania się nauki w wiedzę tajemną. Na podstawie cykli bohater buduje historioskop. A potem wpada w pajęcze sieci zawikłanego matriarchatu i wyśmiewa się z feministek.
„Myślokształty” – tu na tapetę wzięta jest sieć neuronowa Ludzkości, gdzie głównym elementem jej struktury jest nasz redaktor, który poprzez swoją umiejętność nadawania WAGI temu i owemu jest w stanie narzucać swoje zdanie innym z najbliższego otoczenia, a potem to się rozrasta po sieci, no i co z tego wynika? Odpowiedź w książce, oczywiście.
„Noteka 2015” to naprawdę znakomita nowela. Z przyczyn przeróżnych dochodzi do konfliktu zbrojnego i na naszych ziemiach lądują Amerykanie. Nie trzeba dodawać, że różnica poziomu uzbrojenia jest kolosalna – i tu właśnie wchodzi na scenę redaktor Tomaszewski ze swoją teorią chaosu. Paradne i naprawdę z jajem, chylę czoła.
„Synara” – spotkanie z Dziewicą Moru. To opowiadanie bardzo mi się podobało (choć jakoś nie jest wymieniane jako najwyższych lotów w tym zbiorku). Pokrótce: na świecie szerzy się nowa epidemia, choroba o niewyjaśnionych przyczynach, nieuleczalna i śmiertelna. Okazuje się, że powodem zachorowań jest (tu zdradzę nieco puentę utworu, więc jak ktoś nie czytał, niech to pominie) lenistwo umysłowe. To, że ludzie zamiast myśleć samodzielnie, otępiąją się sieczką płynącą z telewizji, radia, gazet.
To jest jakby clou całego zbiorku – to, że ludzie nie chcą myśleć. Nie chcą kojarzyć, analizować, obca jest im gimnastyka umysłu. I super, że autor to piętnuje z całej siły, to jest ok. To jasna strona medalu, bo jest jeszcze ciemna. Otóż bohater, jakżeby inaczej, jest z gatunku tych myślących. Tylko że przebija z niego pycha, ta pycha z powieści Josephine Tey, jest próżny i wszystkich innych spycha w dół. Tam nie ma innych inteligentnych ludzi, wszyscy są głupawi, leniwi i tym podobne (no dobra, oprócz Noteki, chwała wojskowym).
sobota, 5 grudnia 2009
"Porwanie" Joanna Chmielewska
Kupiłam, bom fanka Chmielewskiej, no i również z posuchy czytelniczej. Przeczytałam bez nadmiernej przyjemności, ale i bez wstrętu, oczywiście wziąwszy uprzednio poprawkę na to, iż mam w ręku "późną" Chmielewską. Wszyscy siedzący nieco w temacie Chmielewskiej wiedzą, że należy oddzielić wczesną, PRL-owską twórczość (zabawną, błyskotliwą i lekką) od późniejszej (cięższej, przegadanej i czasami nudnej). Pomijam tu też wredne supozycje mojego kolegi o pisaniu w celu wyciągnięcia się z długów hazardowych, no. "Porwanie" jest powieścią kryminalną, oczywiście, przy czym autorka okazuje się z biegiem lat coraz bardziej statyczna, a co za tym idzie - jej dochodzenia również. Cała akcja dzieje się w domu Joanny, wiedza o przestępstwach, przestępcach i ich ofiarach przynoszona jest przez kolejne odwiedzające Joannę osoby, wiedza o postępach w śledztwie tak samo - no znany schemat, znany. Pojawiają się charakterystyczne dla Chmielewskiej elementy: wymyślne epitety (jak w "Krowie niebiańskiej"), wzajemne zauroczenie między bohaterami powieści, piętrowe intrygi, no i oczywiście ukochana policja. Zirytowała mnie autorka dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy to musiałam wciąż czytać o niewymyślnych potrawach, podawanych na nasiadówkach - irytację wywoływała niebotyczna duma z umiejętności podgrzania kupnych pierogów i cudzych kotletów mielonych. Drugi raz zirytowałam się porządnie, gdy przeczytałam o tym, że w ogrodzie Joanna posadziła obok siebie pigwę i pigwowca; rośliny wyrosły tak blisko, że nie wiadomo, który owoc z którego krzaka pochodzi. Och, zawsze autorka taką wagę przywiązywała do sprawdzania realiów, a tu taki kiks. Pigwa wszak jest drzewem, nie krzakiem jak pigwowiec, a owoc pigwowca jest tak podobny do owocu pigwy jak orzech włoski do gruszki. Znam kwestię, bo mam mamę ogrodniczkę z zamiłowania i sama jej sadzonkę drzewka pigwowego taszczyłam przez pół Wrocławia do autobusu, ręce prawie mi odpadły... no ale sprawiedliwie dostaję owoce, a to na kompot, a na nalewce pigwówce to zęby zjadłam.
piątek, 4 grudnia 2009
"Opowieści z Wilżyńskiej Doliny" Anna Brzezińska
Tą książką zrehabilitowała się pani Brzezińska w moich oczach, po "Żmijowej harfie". Bo też i postać wioskowej czarownicy jest krwista, soczysta i pełnowymiarowa i kto raz przeczytał o Babci Jagódce, ten nieprędko o niej zapomni - a to w przypadki postaci papierowej plus i to wielki.
Niech was nie zwiedzie pieszczotliwe zdrobnienie - Jagódka. Ona wcale nie jest milutką, dobrotliwą staruszką z kotem na ramieniu i macierzanką na parapecie. Babcia Jagódka jest wredna, bezlitosna i złośliwa. A to, że czasem komuś pomoże, wynika z tego, że albo jej się nie chce szkodzić, albo ma niezrozumiały przypływ dobrego humoru, albo też potrzebuje czegoś (to trzecie powinnam napisać na pierwszym miejscu, bo zdarza się najczęściej). Czemu więc babcia Jagódka da się lubić? Ano, bo jest szczera. Do bólu. Bo jest przywiązana do doliny, w której mieszka, no, niechby nawet z mieszkańcami. I wreszcie: bo nie jest tylko czarownicą, co i rusz zza mglistych niedomówień wyłania się niewyraźny obraz tej, którą babcia Jagódka naprawdę jest.
Wilżyńska Dolina to siermiężne, proste miejsce, czasami sympatyczne, a czasami okrutne i złe, gdzie można sobie uczciwie, czytelniczo podjeść, popić i popuścić pasa. Nic tylko siadać do lektury!
Niech was nie zwiedzie pieszczotliwe zdrobnienie - Jagódka. Ona wcale nie jest milutką, dobrotliwą staruszką z kotem na ramieniu i macierzanką na parapecie. Babcia Jagódka jest wredna, bezlitosna i złośliwa. A to, że czasem komuś pomoże, wynika z tego, że albo jej się nie chce szkodzić, albo ma niezrozumiały przypływ dobrego humoru, albo też potrzebuje czegoś (to trzecie powinnam napisać na pierwszym miejscu, bo zdarza się najczęściej). Czemu więc babcia Jagódka da się lubić? Ano, bo jest szczera. Do bólu. Bo jest przywiązana do doliny, w której mieszka, no, niechby nawet z mieszkańcami. I wreszcie: bo nie jest tylko czarownicą, co i rusz zza mglistych niedomówień wyłania się niewyraźny obraz tej, którą babcia Jagódka naprawdę jest.
Wilżyńska Dolina to siermiężne, proste miejsce, czasami sympatyczne, a czasami okrutne i złe, gdzie można sobie uczciwie, czytelniczo podjeść, popić i popuścić pasa. Nic tylko siadać do lektury!
środa, 2 grudnia 2009
"Wierność w stereo" Nick Hornby
Porzucony facet to męka i udręka, nie do zniesienia. Zwłaszcza taki, który to porzucenie roztrząsa w nieskończoność - a z takim właśnie mamy do czynienia w "Wierności w stereo". Rob, właściciel sklepu z płytami, maniak muzyczny, cierpi - rzuciła go ukochana, a on, chcąc to zrozumieć (właściwie nie wiem dlaczego, ale może faceci tak mają), przywołuje po kolei wszystkie swoje związki i analizuje, co w nich było nie tak, czemu się posypało. Głupio brzmi ten krótki opis i nic na to nie poradzę, tak samo jak na to, że książka jest o niebo lepsza niż te parę zdań powyżej.
Dlaczego? Ponieważ główny bohater ma pasję. Prawdziwego konika, hysia i hopla na punkcie muzyki, to jego ostoja i odnośnik w świecie, jedyne, co potrafi uspokoić jego skołataną duszę. Miło się czyta o takiej głębokiej namiętności nie do kobiety (dla odmiany, no). Ponadto autor ma nielichy zmysł obserwacji i niewątpliwie umie wydłubać z życia rzeczy, fakty, przemyślenia, które są jakby takie jasne, proste, oczywiste - ale dopiero wtedy, kiedy się o tym przeczyta, dowie. Wcześniej też wiemy o tym, ale siedzi to jakby pod skórą i nie ma chęci wyłazić, bo i niby po co, skoro to takie oczywiste. Cenne to u pisarzy, bardzo cenne, czyta się wtedy jakieś zdanie, akapit i trach - uderza ono trafnością. Przykład? Proszę bardzo:
Mówienie "kocham" jest proste jak szczanie i prawie każdy facet, jakiego znam, bez przerwy mówi jakiejś, że ją kocha. Faktem jest, że parę razy zachowywałem się tak, jakbym nie mógł tego powiedzieć i nawet nie wiem, dlaczego? Może chciałem rozegrać ów moment niczym wiejski romans z Doris Day w roli głównej i nadać mu rangę, na jaką nie zasługiwał. Wiecie, jak to wygląda: siedzi się z jakąś i zaczyna coś mówić, a potem przerywa w pół słowa, wtedy ona pyta: "Co?", a wy mówicie: "Nic", na co ona reaguje: "Powiedz to, proszę", a wy: "Nie, bo to zabrzmi głupio", wreszcie zmusza was do wyrzucenia tego z siebie, choć i tak przez cały czas chcieliście jej to powiedzieć, a ona myśli, że usłyszała Bóg-wie-co, bo sama to sobie wywalczyła. Z drugiej strony, może się domyślać, że robicie z niej balona, ale wcale jej to nie przeszkadza. Bo jak mówi przysłowie: wszyscy gramy swoje marne komedie, choć zdarzają się takie dni, kiedy chciałoby się pożyć naprawdę.
Zauważyłam, że autor znakomicie włada słowem, zdaniem, równoważnikiem zdania czy też zdaniem wielokrotnie złożonym. Mistrzostwo. Sprawdźcie sami, jak będziecie mieć książkę w ręku. Jeśli ktoś czytał wcześniej "Ulicę marzycieli" tegoż autora*, to rzuci mu się w oczy podobieństwo między tymi pozycjami. To przez perspektywę - widzimy wszystko oczami głównego bohatera, znamy jego myśli (czasem nieźle poplątane) i odczucia (czasem nieźle zawikłane).I tu i tu - szerokie spektrum, jakby wprowadzające, tam Irlandia, tu muzyka. Ale dość już o porównaniach.
Szczerze, czułam się trochę zła na siebie, czytając, że nie znam się na muzyce. Coś domniemywam, że przez to dużo niuansów mi umknęło. Tam przecież wszystko kręci się wokół tego! Cóż, nie nadrobię tego.
Jeśli macie książkę pod ręką - bierzcie i czytajcie, chłońcie klimat, zżymajcie się na Roba (tak, czasami był dupkiem żołędnym!) i trzymajcie za niego kciuki.
A na koniec macie receptę na sukces w uwodzeniu, a może i w innych dziedzinach życia:
Wciąż nie wiem tak naprawdę, co kobiety we mnie widzą, wiem natomiast, że w stosunkach z nimi pomaga zapał (wiem o tym z własnego doświadczenia: nigdy nie potrafiłem oprzeć się komuś, kto uważa, że nie może mi się oprzeć).
Wciąż nie wiem tak naprawdę, co kobiety we mnie widzą, wiem natomiast, że w stosunkach z nimi pomaga zapał (wiem o tym z własnego doświadczenia: nigdy nie potrafiłem oprzeć się komuś, kto uważa, że nie może mi się oprzeć).
* - bzdurę walnęłam, "Ulicę marzycieli napisał Robert McLiam Wilson.
wtorek, 1 grudnia 2009
"Ani słowa prawdy. Opowieść o Arivaldzie z Wybrzeża" Jacek Piekara
Nie mam pojęcia, czemu mam tak, że szybciej i łatwiej przeczytam książkę, niż napiszę o niej recenzję. To pewnie dlatego, że po pierwsze, czytanie można uskuteczniać wszędzie: na kanapie, fotelu, łóżku, w toalecie, w wannie (o bogowie, jak ja dawno nie czytałam w wannie!), pisanie zaś można uskuteczniać w zasadzie tylko na kanapie z laptopem na kolanach. Kiedyś pisałam w zeszycie, ale wszak i z niego należy przenieść na lapka, zarzuciłam to więc (no, czasem jakiś cytatcik). Po drugie pisanie wymaga zaangażowania większej mocy przerobowej umysłu niż przy czytaniu - trzeba jakoś ubrać w słowa to, co się czuło podczas czytania, ogólną ocenę i takie tam. Nagimnastykować się, żeby to było poprawne językowo, stylistycznie, no i ogólnie nadawało się. Dziś mi się nie chce gimnastykować, dlatego o Arivaldzie z Wybrzeża będzie krótko i siermiężnie.
Arivald to czarodziej, który właścicie przypadkiem został czarodziejem, ale odnalazł się w nowym fachu znakomicie. Nauczył się władać magią, a że do tego trzeźwo myśli, ma doświadczenie, zna się na ludziach i jest wyjątkowo sprytny - to stał się czarodziejem znakomitym. Nic dziwnego więc, że co i rusz zdarzają mu się przeróżne przygody, a to śmieszne, a to krwiste, a to nadzwyczaj poważne. To, że wychodzi z nich bez szwanku, rozumie się samo przez się. Ale sposób, w jaki rozwiązuje problemy, czasami był dla mnie zaskoczeniem, lubię niekonwencjonalne podejścia. Baśniowy świat czarodziejów, wróżek, trolli, goblinów, książąt i księżniczek, krasnoludów, wiedźm, i tak dalej, i tak dalej - bez Arivalda popadłby w tarapaty, no i z pewnością nie byłby tak ciekawy. Świetne fantasy, powiadam wam, jak ktoś lubi ten gatunek, niech śmiało sięga, a jak ktoś nie lubi, to niech też sięgnie, na pewno się spodoba (książka i gatunek pewnie też).
poniedziałek, 30 listopada 2009
"Harry Potter i Insygnia Śmierci" J.K. Rowling
Stara już jestem i nie pamiętam dobrze poprzednich części, ba, co tu się dziwić, skoro pierwszą czytałam dobre osiem lat temu. Dlatego też nie jestem w stanie jej ocenić, porównując z poprzednimi tomami - zwłaszcza że jak szybko się je czyta, tak szybko zapomina. Co mi się podobało? Ano przede wszystkim to, że brałam książkę do ręki i czytałam ile wlezie - nie występuje tu zmęczenie materiału, jak to w innych, trudniejszych i cięższych książkach się zdarza. Lektura wchodzi jak bułeczka dobrze posmarowana masłem. Co mi się nie podobało? Drobiazgi. Słówko "reżym" używane zamiast "reżim" (tak, wiem, że obydwie formy są poprawne, ale do mnie przemawia tylko ta druga). Jakaś taka niekonsekwencja Voldemorta, który to w tej samej chwili leci na miotle, ale też nie na miotle, bo samodzielnie. Co jeszcze? Nieco ponury ten tom, biedni bohaterowie wciąż uciekają, walczą, ukrywają się, ach, to siedemnastolatkowie, życie zbyt szybko złożyło im na barki wielki ciężar. Krótkie chwile wytchnienia - jak wesele - czy sceny humorystyczne - jak galopujące stado biurek - to za mało, by rozświetlić ścielący się na kartach książki mrok. Ale to tak ma być: eskalacja konfliktu, nerwy napięta jak postronki (nie moje, bohaterów!) - tu jest mrocznie i z przytupem. Porozwiązywała pani Rowling wszystkie wątki. Koniec kropka. Dołożyła aneksik - 19 lat później - słodki do zemdlenia, bohaterowie żonaci, dzieciaci, wyprawiają latorośla do Hogwartu. Lukrowany obrazek może miał być westchnieniem ulgi po lekturze ostatniego tomu, dla mnie jednak okazał się mdłym zgrzytem.
niedziela, 29 listopada 2009
"Kore: O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny" oraz "Księga z San Michele"
Udało mi się w stosunkowo małym odstępie czasu przeczytać dwie książki poświęcone medycynie. Nie, nie szkolę się w tym zakresie, książki to beletrystyka, nie podręczniki. Ale jaka beletrystyka!
Przepiękna, humanistyczna, mądra i głęboka książka Andrzeja Szczeklika "Kore: O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny" to perełka wśród moich lektur. On sam pisze we wstępie: "Kore" to po grecku dziewczyna. A także – źrenica. Grecy mówili, iż duszę, w postaci maleńkiej dziewczynki, zobaczyć można przez oka źrenicę. Skąd mogli wiedzieć, że źrenica to jedyne okienko z widokiem na mózg, na jego nerwy wzrokowe? A gdzie dziś podziała się dusza? Co mówi nam o niej medycyna? Czy w sobie też duszy wygląda? I szuka jej w swoich odwiecznych światach – gdzieś między życiem a śmiercią, zdrowiem a chorobą, nauką a sztuką, a także – w miłości. Chodźmy więc na poszukiwanie razem z nią. Niech nas prowadzi. Przed nami wyprawa po duszę. Duszę medycyny.
Wędrujemy więc z autorem po drogach i bezdrożach medycyny, dotrzymując mu kroku bądź nie. Przyznam się bez bicia, że nie zawsze nadążałam - ale to nie wstyd, bo książka najwyższych lotów. Opowieść o tym, że na podstawie obrazu sprzed wielu lat lekarze zdiagnozowali u modelki nowotwór i powiązali z nim ten dziwny, nieco wymuszony uśmiech (przez łzy?) - jest przejmująca. Nadto książka jest cudownie wydana: ozdabiana ręcznie wklejanymi ilustracjami - to budzi szacunek. Druga z książek to "Księga z San Michele" Axela Munthe. Znakomita opowieść lekarza o życiu i o śmierci, tak fascynującej dla autora. Medycyna jest przepiękną nauką, wyjątkowo ściśle skierowaną na człowieka, Munthe udowadnia to każdym rozdziałem, każdym słowem. Dobrym lekarzem może być każdy, kto odebrał stosowne ku temu wykształcenie i praktykę. Znakomitym lekarzem jest ten, który rozumie drugiego człowieka, jest na niego wyczulony, który współczuje - ale w tym dosłownym tego słowa znaczeniu - współczucie, czyli współodczuwanie, empatia. No i takim właśnie jawi się nam autor. Do tego dochodzą przepiękne opisy wyspy, gdzie autor buduje dom, jej mieszkańców, a sąsiadów lekarza, obrzędów, obyczajów - wszystko to bardzo interesujące. Polecam obie, mocno!
sobota, 28 listopada 2009
"Klub Dumas" Arturo Pérez-Reverte
Jeszcze jedna z ukochanych przeze mnie książek o książkach. Słusznie swego czasu założyłam wątek o tego typu pozycjach. Powstał nielichy spis, z którego można czerpać garściami, mając przyjemną pewność, że w większości przypadków trafi się na coś naprawdę dobrego.
„Klub Dumas” nie jest łatwą książką, to irracjonalnie stanowi dużą zaletę. Nie umizguje się do czytelnika, podsuwając mu na tacy gotowe, łatwiutkie do przełknięcia danie (kto chce gotowe dania typu fast-fodd, niech sobie poczyta Dana Browna).
Książkę należy czytać uważnie, by wyłapywać tu i ówdzie wtrącone opisy białych kruków, wolumenów, pierwszych wydań. Można otrzeć się o hermetyczny światek zapalonych i bogatych książkofilów. Można wciągnąć w nozdrza zapach kurzu leżącego na książkach, zapach papieru, pergaminu, skórzanych opraw. Można stojąc przed półką pełną rzadkich i cennych tomów przesuwać delikatnie palcami po oprawach, nie zatrzymując się przy żadnej z nich. No chyba że coś szczególnie przykuje naszą uwagę...
Wszystko to można, bo sam bohater powieści pozwala nam na to odsuwając się na bok, byśmy mogli oddać się kontemplacji. On w tym czasie bada związki, zależności, szuka przyczyn i skutków. Wykonuje swoją pracę. Książkowy detektyw. Człowiek do wynajęcia. Fachowiec. Profesjonalista.
To człowiek, który dostaje do ręki książkę z 1667 i ma sprawdzić, czy jest ona autentyczna. Wydawca książki (dziś tak powiemy, bo wtedy to drukarz) spłonął za nią na stosie, oskarżony o czary, herezję i inne rozliczne grzechy. Może spłonął za wykształcenie po prostu? (żarcik ofc). Książkę też spalono, a jakże. No, nie do końca, nie wszystkie egzemplarze – inaczej nie byłoby całej historii z poszukiwaniem i sprawdzaniem autentyczności...
Nie, dość o fabule. Milion ludzi obejrzało „Dziewiąte wrota” Polańskiego, nakręcone na podstawie tej powieści, więc o fabule ma jakieś tam pojęcie. Dość dodać, że za pomocą sławetnego spalonego na stosie dzieła można było przywoływać szatana, posługując się ilustracjami w niej zamieszczonymi.
Nawiasem mówiąc, nieco dziwne to dla mnie: przywoływanie szatana, skoro dość spory kawałek diabła siedzi w każdym z nas. Czasem jest trudniej dostępny, czasem łatwiej, ale zawsze coś tam tkwi. No tak.
Wracając do przedmiotowej książki, rozszyfrujmy teraz tytuł. Jaki jest związek Dumasa z szatanem? Hmm, może Dumas, któremu wszystko szło jak z płatka, miał: sławę, pieniądze, kobiety i hulał do woli, w jakiś sposób podpisał pakt z diabłem? Może. Tak naprawdę jednak myślę, że to związek luźny, taka przykrywka. Wspólny mianownik to książki. I to jest właśnie dla mnie główny urok powieści – że to książka o książkach.
piątek, 27 listopada 2009
"Smilla w labiryntach śniegu" Peter Høeg
To jedna z tych książek, które zaczyna się czytać, a potem okazuje się, że nie można się od niej oderwać, zarywa się noce i kradnie każdą wolną chwilę, by dowiedzieć się, co dalej, co dalej. To kryminał, ale jakże specyficzny przez umiejscowienie akcji w lodach i śniegach oraz przez główną bohaterkę, która w niczym nie przypomina detektywa. Przewrotnie. Pięknie.
Książka składa się z trzech części: "Miasto", "Morze" i "Lód". Miasto to trochę Chandler. Morze to zdecydowanie MacLean. Ale lód to lód, to Høeg, to coś bardzo specyficznego i oryginalnego.
Lodem i chłodem wieje z całej książki. Urok samotnych, zimnych przestrzeni. Słodka samotność. Upiorna samotność. Śnieg pada z kart książki prosto na palce i zaraz się topi. No zobaczcie sami: "Dziś w nocy temperatura spadnie jeszcze bardziej, nadejdzie burza śnieżna. Przeżyje zaledwie parę godzin. W jakimś momencie stanie, zimno dokona w nim przemiany jak w soplu lodu. Zmrożona skorupa zamknie się wokół ledwie płynnego życia, aż wreszcie puls ucichnie i człowiek stopi się z otoczeniem. Lód nie da się zwyciężyć"[1].
Na poparcie Chandlera, a raczej moich skojarzeń z klimatem "chandlerowskim": "Na kei błyska iskra. Ledwie punkcik światła, jakby ktoś zapalał papierosa. Żar unosi się w górę i łukiem skręca w moją stronę. Ciągnie za sobą ogon sypiących się, rozżarzonych cząstek. To raca. Eksploduje ze stłumionym hukiem blisko mojej głowy. W następnej sekundzie zostaję oślepiona. Zły, biały blask ciśnie się ku mnie od pomostu i wody. W tej samej sekundzie pożar wysysa z powietrza cały tlen"[2].
No dobrze, te krótkie zdania, beznamiętne i rzeczowe, to tylko lekkie tchnienie Chandlera i skojarzenie mogło narodzić się tylko w mojej głowie, ale jednak się narodziło.
Natomiast skojarzenia z MacLeanem: "Rigor mortis rozprzestrzenia się od mięśni szczęki w dół. Tak jak napięcia neurotyczne. (...) jest sztywny do pępka. Nie mogę go obrócić, ale przesuwam rękę wzdłuż skrzyni i udaje mi się dotknąć jego pleców pod kurtką. Pod łopatką wystaje kawałek metalu, długości ledwie paru centymetrów, płaski, niewiele grubszy od pilnika do paznokci. Albo klingi z hartownej stali. Ostrze wprowadzono między żebra i dalej wbito ukośnie w górę. Przypuszczam, że przeszło przez serce. Potem odkręcono rękojeść, ale ostrze pozostawiono. Żeby powstrzymać krwawienie. Przez innego człowieka klinga nie przeszłaby na wylot. Ale (...) jest przecież szczupły, mógłby zostać modelem. To musiało stać się tuż przedtem, zanim do niego dotarłam. Może kiedy przechodziłam przez plac"[3]. Kto czytał "Złote randez-vous", nie oprze się tej części książki, MacLean zagląda przez ramię, stuka lekko i pokazuje palcem: - Patrz, patrz, to jest dobre, sam bym lepiej nie napisał.
Natomiast skojarzenia z MacLeanem: "Rigor mortis rozprzestrzenia się od mięśni szczęki w dół. Tak jak napięcia neurotyczne. (...) jest sztywny do pępka. Nie mogę go obrócić, ale przesuwam rękę wzdłuż skrzyni i udaje mi się dotknąć jego pleców pod kurtką. Pod łopatką wystaje kawałek metalu, długości ledwie paru centymetrów, płaski, niewiele grubszy od pilnika do paznokci. Albo klingi z hartownej stali. Ostrze wprowadzono między żebra i dalej wbito ukośnie w górę. Przypuszczam, że przeszło przez serce. Potem odkręcono rękojeść, ale ostrze pozostawiono. Żeby powstrzymać krwawienie. Przez innego człowieka klinga nie przeszłaby na wylot. Ale (...) jest przecież szczupły, mógłby zostać modelem. To musiało stać się tuż przedtem, zanim do niego dotarłam. Może kiedy przechodziłam przez plac"[3]. Kto czytał "Złote randez-vous", nie oprze się tej części książki, MacLean zagląda przez ramię, stuka lekko i pokazuje palcem: - Patrz, patrz, to jest dobre, sam bym lepiej nie napisał.
Co mnie urzekło w całości, to zakończenie. Naprawdę, NAPRAWDĘ mało jest książek, których zakończenie jest tak nieoczekiwane. Bardzo zaskakujące, bardzo. Ten jeden, ostatni akapit książki powala na kolana i pozostawia nad książką, której nawet nie ma czasu zamknąć, bo tak bardzo jest się zatopionym w myślach. Kusiło mnie na początku strasznie, by go tu zacytować, ale popełniłabym okropny, niewybaczalny błąd. Nie można. Jeśli kiedyś sięgniecie po tę książkę, zrozumiecie. Poza tym wyrwanie tego akurat akapitu z całej książki obdarłoby go z tego tchnienia lodowatego oddechu, ogrzało, stopiło lodowe śnieżynki. To już nie byłoby to.
---
[1] Peter Høeg, "Smilla w labiryntach śniegu", tłum. Iwona Zimnicka, wyd. Świat Książki, Warszawa 1996, s. 445.
[2] Tamże, s. 171.
[3] Tamże, s. 364.
środa, 25 listopada 2009
"Sprężyna" Małgorzata Musierowicz
Któż nie zna książek Małgorzaty Musierowicz, słynnej Jeżycjady, poznańskiej sagi rodzinnej, pełnej ciepła, spokoju i członków rodziny oraz krewnych-i-znajomych-królika? Ja osobiście poznałam kilka pierwszych książek pani Małgorzaty, jak "Ida sierpniowa" czy "Opium w rosole" (ale za to dogłębnie, prawie na pamięć), potem była dłuuuuuga przerwa, a teraz trafiła się "Sprężyna". No i mało się zmieniło, jeśli chodzi o klimat. Wciąż jest prorodzinnie (nie łączcie tego słowa z polityką), ciepło, z lekką dawką wariacji, szczyptą nieszczęścia i olbrzymią dawką optymizmu. Tylko teraz autorka, jako że rodzina się znacząco rozrosła (mój Boże, czytałam o Idzie nastolatce, a teraz ona ma nastoletnie dzieci!), rozkłada swój pisarski wachlarz bardzo szeroko, żeby objąć tylu członków rodziny, ilu się da. Nie ma skupiania się na konkretnej osobie, ale ja to rozumiem - to dla fanów sagi, którzy chcą wiedzieć, co dzieje się u jej ulubionej rodzinki. I wiecie co? Mimo że pojawiają się oznaki rzeczywistości, jak emigracja do Londynu, czy najnowsze gry na komórce, to i tak spomiędzy kartek subtelnie wznosi się magia miłości od pierwszego wejrzenia. Lubię to. Jak i pewność, że wszystko skończy się dobrze.
wtorek, 24 listopada 2009
"Apokalipsa" Dean Koontz
Kolejny horror, który przeczytałam, bo był na półce i miał w miarę poręczny (jednoręczny) format.
Apokalipsa to koniec świata, świata nam znanego, zwyczajnego i przewidywalnego. Apokalipsa to zagłada, zniszczenie, klęska. Zaczyna się od deszczu pachnącego spermą (no co, tak to sobie autor wymyślił), potem idzie niebieski śnieg, następnie czerwone mgły. Ciemne, obce moce biorą Ziemię w posiadanie, parę głównych bohaterów ogarnia strach przed nieznanym i uciekają z położonego na uboczu domu do miasta, by być bliżej ludzi.
I tutaj już chciałam pisać, co się dzieje dalej, ale ugryzłam się w palce, bo po co? Skupię się lepiej na problemie, czym jest zło w tej powieści. Otóż autor sprawia wrażenie, że nie wie, czy bardziej pasuje mu Szatan, czy też źli Kosmici. Ostatecznie połączył jedno z drugim i wyszedł z tego Szatan przybyły z Kosmicznej Otchłani. Należy więc bać się podwójnie! Ech, dowcipkuję sobie, bo znów nie bardzo mi podeszło, macam te horrory i macam, szukając jakiegoś, który mi podpasuje i nic. Ale muszę przyznać, że wachlarz okropności rozwijany przez autora jest szeroki: grzyby gluty, czarne porosty na drzewach, ludzie unoszeni w górę przez stropy, okaleczone twarze odbijające się w lustrach, gigantyczne jaszczurki na drzewach, zdejmowanie ludziom twarzy, gadające lalki, ożywione trupy... Sporo tego, nie?
Jedna jednakże okropność wzbudziła moją sympatię, bo mi przypomniała pewne opowiadanie, mianowicie stwory przypominające koszmarne małpy przypomniały mi triopsy z "Lotofagów" Weinbauma. Bardzo lubię "Lotofagi", bardzo.
Apokalipsa to koniec świata, świata nam znanego, zwyczajnego i przewidywalnego. Apokalipsa to zagłada, zniszczenie, klęska. Zaczyna się od deszczu pachnącego spermą (no co, tak to sobie autor wymyślił), potem idzie niebieski śnieg, następnie czerwone mgły. Ciemne, obce moce biorą Ziemię w posiadanie, parę głównych bohaterów ogarnia strach przed nieznanym i uciekają z położonego na uboczu domu do miasta, by być bliżej ludzi.
I tutaj już chciałam pisać, co się dzieje dalej, ale ugryzłam się w palce, bo po co? Skupię się lepiej na problemie, czym jest zło w tej powieści. Otóż autor sprawia wrażenie, że nie wie, czy bardziej pasuje mu Szatan, czy też źli Kosmici. Ostatecznie połączył jedno z drugim i wyszedł z tego Szatan przybyły z Kosmicznej Otchłani. Należy więc bać się podwójnie! Ech, dowcipkuję sobie, bo znów nie bardzo mi podeszło, macam te horrory i macam, szukając jakiegoś, który mi podpasuje i nic. Ale muszę przyznać, że wachlarz okropności rozwijany przez autora jest szeroki: grzyby gluty, czarne porosty na drzewach, ludzie unoszeni w górę przez stropy, okaleczone twarze odbijające się w lustrach, gigantyczne jaszczurki na drzewach, zdejmowanie ludziom twarzy, gadające lalki, ożywione trupy... Sporo tego, nie?
Jedna jednakże okropność wzbudziła moją sympatię, bo mi przypomniała pewne opowiadanie, mianowicie stwory przypominające koszmarne małpy przypomniały mi triopsy z "Lotofagów" Weinbauma. Bardzo lubię "Lotofagi", bardzo.
poniedziałek, 23 listopada 2009
"Wierność w stereo" Nick Hornby
"Jakiś czas temu, kiedy Dick, Barry i ja doszliśmy do wniosku, że w życiu liczy się tylko to, co się lubi, a nie to, czy nas lubią, Barry wpadł na pomysł kwestionariusza dla przyszłych partnerów, dwu albo i trzystronicowego testu wielokrotnego wyboru, obejmującego takie dziedziny jak muzyka, film, telewizja, książki itd. Zadaniem testu było: a)zminimalizować konieczność odbywania niezręcznych rozmów; b) zapobiegać sytuacjom, w których facet idzie do łóżka z panienką i obudziwszy się rano, stwierdza, że wybranka ma w chacie wszystkie płyty Julio Iglesiasa. (...)
W pomyśle zawarta jest pewna istotna prawda, a brzmi ona tak, że rzeczy te mają znaczenie i nie ma sensu udawać, że czeka nas wspaniała przyszłość z kimś, kto zbiera zupełnie inne płyty niż my, a jego ulubione filmy nie odezwałyby się do naszych na przyjęciu."
niedziela, 22 listopada 2009
"Brudnopis" Siergiej Łukjanienko
Książka zaczyna się strasznie. Pomysł, by główny bohater, Kirył Maksimow, stawał się powoli, acz nieubłaganie "niewidzialnym" w społeczeństwie jest koszmarny. Bo pomyślcie sami: nagle wasze mieszkanie nie jest wasze, w pracy o was nie słyszeli, a przyjaciele i rodzina powoli, ale nieubłaganie o was zapominają. Zostajecie sami, bez dachu nad głową, bez pieniędzy, bez żadnego wsparcia. Brrr - otrząsnęłam się ze zgrozą, gdy całość implikacji takiego stanu rzeczy zaczęła do mnie docierać. Trzeba więc przyznać, że Łukjanienko zaczął z grubej rury. Ta część powieści, nieco psychologiczna, najbardziej mi się podobała, co nie znaczy, że potem jest gorzej - jest inaczej. Bo potem zaczyna się uczciwe, klasyczne s-f, czyli inne światy, obok tego naszego, który uznajemy za jedyny i jedynie słuszny. Łukjanienko podchodzi do zagadnienia innych światów w sposób typowy dla rosyjskiej fantastyki, prosty, trochę siermiężny, bardzo podobny do podejścia Bułyczowa, a właściwie Guslarczyków, bez nadęcia, jakby to nie było nic nadzwyczajnego. Kosmici? Aaa, dobrze, niech wejdą. Niestety, w mojej opinii autor przeszarżował pod koniec powieści. Przyspieszył i zawikłał akcję prawie do granic mojej percepcji (a może ja za szybko czytam po prostu?), za to ma minus. Ale i tak całość bardzo dobra.
Szaleństwo ma w sobie pewien urok. Wyjść z domu po chleb i wyjechać do innego miasta, poznać rano dziewczynę i wieczorem wziąć z nią ślub, zdecydowanym ruchem otworzyć drzwi do ciemnego pokoju, z którego dobiegają podejrzane dźwięki, wejść do klatki hipopotama i poklepać go po tłustym zadzie, pojechać do Tajlandii i uprawiać seks bez prezerwatywy, przyjąć propozycję tajemniczego nie znajomego i podpisać się krwią na czystej kartce papieru. Jednym słowem, rzucenie się na złamanie karku ku przygodzie to bardzo kusząca wizja.
sobota, 21 listopada 2009
Dziś spotkanie biblioNETkowe było
... które dzieć mi zdominował, albowiem marudny był bardzo, nie wiadać czemu. Ale to mi nie przeszkodziło powymieniać się książkami.
Wydłubałam z półek i przekazałam potrzebującym:
"Rymy życia i śmierci" Amos Oz - dla Dot
"Norwegian Wood" Haruki Murakami - dla villeny
"Moja babcia czarownica" Jan Edward Kucharski - dla Olimpii
"Regulamin tłoczni win" John Irving - jw
"Świat w Clarksona" Jeremy Clarkson - dla jakozak
"Sekret hiszpańskiej pensjonarki" Eduardo Mendoza - jw
Oddałam właścicielkom:
"Artemis Fowl: Arktyczna przygoda" Eoin Colfer - Dot
"Ten Inny" Ryszard Kapuściński - miałam epie, ale jej nie było, wzięła Neska albo Marylek
"Wyspy zaczarowane" Waldemar Łysiak - też epy, ale nie wiem, kto wziął
"Bez mojej zgody" Jodi Picoult - Olimpii
"Julita i huśtawki" Hanna Kowalewska - jw
"Łowca dusz" Alex Kava - jw
"Przez dziurkę od klucza" Krystyna Siesicka - jw
"Rudy Dżil i jego pies" - jw
Dostałam do poczytania:
"Nie wiem, jak ona to robi" Allison Pearson - od Dot
"Ani słowa prawdy" Jacek Piekara - jw
"Nie żyję, więc jestem" Katarzyna Byzia - jw (chyba, bo nie podpisane)
"Pamiętaniki Jane Austen" Syrie James - od Olimpii
"Historia miłości" Nicole Krauss - też
"Wiele hałasu o nic" William Szekspir - też
"Sprężyna" Małgorzata Musierowicz - też
"Saga rodu Klaptunów" Maciej Wojtyszko - też
Wydłubałam z półek i przekazałam potrzebującym:
"Rymy życia i śmierci" Amos Oz - dla Dot
"Norwegian Wood" Haruki Murakami - dla villeny
"Moja babcia czarownica" Jan Edward Kucharski - dla Olimpii
"Regulamin tłoczni win" John Irving - jw
"Świat w Clarksona" Jeremy Clarkson - dla jakozak
"Sekret hiszpańskiej pensjonarki" Eduardo Mendoza - jw
Oddałam właścicielkom:
"Artemis Fowl: Arktyczna przygoda" Eoin Colfer - Dot
"Ten Inny" Ryszard Kapuściński - miałam epie, ale jej nie było, wzięła Neska albo Marylek
"Wyspy zaczarowane" Waldemar Łysiak - też epy, ale nie wiem, kto wziął
"Bez mojej zgody" Jodi Picoult - Olimpii
"Julita i huśtawki" Hanna Kowalewska - jw
"Łowca dusz" Alex Kava - jw
"Przez dziurkę od klucza" Krystyna Siesicka - jw
"Rudy Dżil i jego pies" - jw
Dostałam do poczytania:
"Nie wiem, jak ona to robi" Allison Pearson - od Dot
"Ani słowa prawdy" Jacek Piekara - jw
"Nie żyję, więc jestem" Katarzyna Byzia - jw (chyba, bo nie podpisane)
"Pamiętaniki Jane Austen" Syrie James - od Olimpii
"Historia miłości" Nicole Krauss - też
"Wiele hałasu o nic" William Szekspir - też
"Sprężyna" Małgorzata Musierowicz - też
"Saga rodu Klaptunów" Maciej Wojtyszko - też
piątek, 20 listopada 2009
"Kapuściński: Nie ogarniam świata" Witold Bereś, Krzysztof Burnetko
Ale jeden kadr wypadł dobrze: było to zdjęcie wygłodniałych dzieci gorączkowo wydłubujących z błota ziarna ryżu. Zrobiłem je pod Kalkutą, kiedy Bengal tonął w ulewnych deszczach i w prowincji panował straszny głód. Choć zdjęcie przedstawiało sytuację tragiczną - wziąwszy je do ręki, odczułem wielką radość. Tak! Oto udało mi się stworzyć obraz, zatrzymać na ułamek sekundy wiecznie pędzące życie i obraz ten pokazać innym. Dzięki owemu zdjęciu między tą gromadą dzieci a mną nawiązała się jakaś wspólnota, były to "moje" dzieci, powołałem je przecież do tego znieruchomiałego w kadrze, czarno-białego życia. (1)
Kapuściński opisał to zdjęcie w rozdziale, gdzie ogólnie przygląda się fotografii reportażowej. Wiadomo, odwieczny dylemat: fotografować czy pomóc, pamiętacie słynne zdjęcie dziecka z sępem.
Ludzkość, która dawniej poruszała się po pustkowiach planety w małych, rozproszonych grupach, nagle przemieniła się w tłumy mrowiące się na ulicach miast, stłoczone na drogach świata. To pojawił się ów "samotny tłum", tak sugestywnie opisany przez Davida Riesmana. Samotny, wykorzeniony z tradycyjnej kultury i środowiska, poszukujący nowej wspólnoty i tożsamości. Ten tłum stał się łatwym łupem wszelkiego typu ideologów, fałszywych proroków, demagogów, populistów, dyktatorów. (2)
Straszna prawda. Może poszukać tej wzmiankowanej książki i poczytać?
Musiałem się nauczyć opisać zamach stanu w stu słowach, bo miałem sto dolarów, a przekazanie słowa kosztowało dolara. To była twarda szkoła lapidarności. (3)
Jak widać po książkach Kapuścińskiego to znakomita szkoła.
Kapuściński ujawnia nam jeszcze jeden swój sposób. Ciekaw spotkanie, rozmowa? Zaraz po nim, natychmiast, choćby miejsce było najdziwniejsze, notatka. Czysto, schludnie, bez skreśleń spisane wspomnienie. Właściwie już gotowy tekst. (4)
Tak powinno się spisywać wrażenia po przeczytanej lekturze. Bazylu, to jest właśnie ta tajemna metoda, którą znam, cenię, a nie umiem zastosować.
---
(1) "Kapuściński: Nie ogarniam świata" Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, Świat Książki, s. 301-302
(2) Tamże, s. 295
(3) Tamże, s. 108
(4) Tamże, s. 12
czwartek, 19 listopada 2009
"Julia" Peter Straub
Dałam tej książce biblionetkową jedynkę po przeczytaniu, czyli "beznadziejna". Po pierwsze dlatego, że to jest horror, ja wiem, może i jestem trochę uprzedzona do horrorów, może ich nie lubię... ale jestem pewna, że dobry horror potrafiłabym docenić! A po drugie za całokształt. Julia jest o kobiecie, która po utracie dziecka odchodzi od męża, kupuje wielki dom i próbuje w nim mieszkać. Wybitnie niestabilna emocjonalnie, znosi z pokorą wybryki męża, potem ducha brykającego w jej domu. Nie wiadomo dlaczego, uznaje, że zgłębienie historii domostwa w jakiś sposób przyniesie jej ukojenie. Zaplątana w dziwne układy pomiędzy mężem, jego siostrą i przyrodnim bratem miota się bez ładu i składu przez blisko trzysta stron powieści, walcząc z duchem, złośliwie gorącymi grzejnikami i lustrami. Nie wiadomo, o co chodzi tak naprawdę w tej książce. A wiadomo, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. No i nie wybaczę autorowi, że każe bohaterce szukać suchych miejsc na sukience, której kawałek namaczał się w umywalce do prania przez cały dzień.
środa, 18 listopada 2009
Zakupy wózkowe
Wybrałam się dziś na spacer po moim mieście, z dziecięciem w wózku - planowałam dojść do jakiejś, jakiejkolwiek księgarni (głód czytelniczy jest straszny). Jedna na pięterku, bez podjazdu. Druga - straszliwie wąskie drzwi. Trzecia - jest PŁASKO, można wjechać wózkiem!
Jupi!
Z tej radochy kupiłam aż trzy książki:
- Joanna Chmielewska "Porwanie"
- Terry Pratchett "Johny" (trzy tomy w jednym)
- Rita Monaldi, Francesco Sorti "Wątpliwości Salaiego"
Jestem zadowolona.
wtorek, 17 listopada 2009
"Czerwony smok" Thomas Harris
Każdy w miarę oblatany w filmowym światku wie, czym jest "Milczenie owiec", a doktor Hannibal Lecter stał się ikoną grozy. "Czerwony smok" również został sfilmowany, co mnie wcale nie dziwi, trzeba kuć żelazo póki gorące i wyciągać kasę z czego się da. Sprawiedliwie trzeba jednak przyznać, że w tym przypadku bardzo dobrze się stało, bo warto. Film "Czerwony smok" widziałam nie tak znów dawno temu (choć oczywiście nie pamiętam kiedy), bo podczas czytania książki sceny z filmu stały mi przed oczami. Z początku nawet myślałam, że książkę czytam po raz drugi - ale nie, plastyka za duża. To dobra książka, wiecie? Przerażająca, to prawda. Historia psychpaty, seryjnego mordercy, który włamuje się do domów, morduje mieszkańców i okrutnie ich kaleczy, jest przerażająca. Historia jego dzieciństwa, wyjaśniająca (ale nie usprawiedliwiająca!) jak do tego doszło, że małe zagubione dziecko wyrosło na żądnego krwi zabójcę, jest przerażająca. Przerażające są szczegóły zbrodni. Ale rozgrywka pomiędzy policyjnym fachowcem od seryjnych zabójców a tymże właśnie zabójcą jest fascynująca. Jak w "Dniu Szakala". Intelekt kontra intelekt. Miodne. Polecam.