Taką oto nominację dostałam od Eruany . To strasznie fajne, że komuś się podoba, co tu sobie piszę. To motywuje, by nie przestawać. Dzięki! A oto moje wyróżnienie, tu poniżej:
Śliczne, prawda? To różowe, kwiatowe tło jest żywcem wyjęte z tapet, gdzie przesiadywała rozważna czy romantyczna bohaterka powieści Jane Austen. Zielony pasek symbolizuje nadzieję, że będzie lepiej, że zawsze może być lepiej, lepiej napisane, lepiej zaobserwowane, lepiej uchwycone, dostrzeżone. No a niebieska obwódka? No a niebieska obwódka jest niechybnym dziełem taty Jasia. Wiecie, o co chodzi, prawda? ;)
Teraz moje nominacje. Odrobinę się wyłamię, bo nie nominuję siedmiu blogów, tylko trzy.
1. Bazyla - za poczucie humoru oraz za to, iż dzięku niemu właśnie w ogóle zaczęłam prowadzić bloga, no i za to, że on pisze o książkach tak, że się chce dyskutować.
2. Kasię.eire - bo ma duszę książkoholika bliską memu sercu i umie o tym pisać.
3. Gacka - za rysunki, za bibliotekę, za Lusię, za książki, za wszystko!
Reguły przyznawania Kreativ Bloggera:
1. Po otrzymaniu nagrody, umieszczamy na swoim blogu logo Kreativ Blogger oraz informujemy, kto przyznał wyróżnienie.
2. Nominujemy 7 lub więcej blogów i podajemy link każdego z nich.
3. Informujemy wyróżnionego o nominacji na jego blogu.
Strony
▼
niedziela, 28 lutego 2010
sobota, 27 lutego 2010
Scarletko, odezwij się! Dziurkacze do książek. Nowe nabytki
Zainspirowana tym oto wpisem Prowincjonalnej Nauczycielki, pozazdrościłam jej kociego znaku i sama zaopatrzyłam się w dziurkacz. Co tam jeden, od razu cztery! Widać powyżej, mamy dwa kociaki, jedną różę i jednego aniołka. Wszystkie są śliczne i aktualnie rozmyślam nad tym, którego z nich użyć do znakowania książek. Ja wiedziałam, że tak będzie, nadmiar szkodzi!
Do tego wszystkiego zakupiłam też wytłaczacz, a jakże, koci:
Cuda i piękności, mówię wam.
Jeśli chodzi o Scarletkę, to wygrała książkę i czekam na namiary, chcę książkę wysłać. Scarletko, odezwij się. W zalinkowanej notce podałam adres do siebie, napisz i podaj mi swój adres pocztowy.
Nowe nabytki książkowe to "Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn" Donald Spoto, "Awantury na tle powszechnego ciążenia" Tomasz Lem oraz "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stieg Larsson. Ta pierwsza jest dla mojej Mamy tak naprawdę, może kiedyś mi pożyczy, jak jej oddam Waldorffa :) Poza tym mało czytam, mało piszę, dużo smarkam i kicham, ot, dole i niedole zakatarzonej mamy pracującej.
P.S. Eruano, nie zapomniałam, po prostu kiepsko u mnie z czasem :)
poniedziałek, 22 lutego 2010
"Hotel Paradise" Martha Grimes
To kryminał prawie niekryminalny. Właściwie, czy to w ogóle kryminał? Główną bohaterką jest dwunastoletnia dziewczynka imieniem Emma, której rodzina związana jest z hotelem Paradise. I ta dziewuszka tam pracuje, podaje do stołów, przygotowywuje sałatki, obsługuje gości. Wiadomo, jak to w rodzinnym interesie. To nie wszystko. Ona też się zastanawia. Rozmyśla nad zagadką sprzed czterdziestu lat, kiedy to okolicę obiegła tragiczna wieść: utopiła się mała dziewczynka, dwunastoletnia (o, też), wypłynęła nocą w łódce na jezioro i pach, rano znaleziono zwłoki.
Emmę nurtuje w związku z tym mnóstwo pytań, jak to się stało, dlaczego wypłynęła sama, czemu nocą, dlaczego przez noc nikt jej nie szukał i mnóstwo innych. Nie poprzestaje tylko na zadawaniu pytań, ale i stara się znaleźć na nie odpowiedzi, a zabiera się do tego najprościej jak tylko można: zadaje pytania i słucha odpowiedzi. Dobitnie nam przez to uświadamia, że nie trzeba być dorosłym, by być detektywem, wystarczy tylko mieć w sobie tę ciekawość świata, no i odrobinę myśleć i kojarzyć fakty.
No dobra, przynajmniej tak nam to przedstawia autorka, przyznam, sugestywnie. Ta postać ciekawskiej (ale nie wścibskiej!) dziewczynki to wielki plus powieści, miła odmiana po Sherlockach, Kurtach i Herkulesach.
Drugi plus, wcale nie mniej wielki, to atmosfera, którą przesycona jest książka. Pełna zagadek, melancholii i smutku. Pełna zatrzymań, stopklatek - spadającego liścia, oszronionego drzewa. Ach, jak ja lubię tak się zatrzymać na mgnienie oka w codziennym pędzie, zwrócić uwagę na coś pięknego lub zwyczajnego lub niecodziennego. Pani Grimes też, to widać.
Trzeci plus, to te kulinarne rozkosze. Mama Emmy bowiem jest artystką kulinarną, a sama Emma opisuje jej dzieła w taki sposób, że ślinka napływa do ust. Nie czytajcie tego na głodniaka, wasz brzuch zaburczy was na śmierć.
Ocena: 5/6
Emmę nurtuje w związku z tym mnóstwo pytań, jak to się stało, dlaczego wypłynęła sama, czemu nocą, dlaczego przez noc nikt jej nie szukał i mnóstwo innych. Nie poprzestaje tylko na zadawaniu pytań, ale i stara się znaleźć na nie odpowiedzi, a zabiera się do tego najprościej jak tylko można: zadaje pytania i słucha odpowiedzi. Dobitnie nam przez to uświadamia, że nie trzeba być dorosłym, by być detektywem, wystarczy tylko mieć w sobie tę ciekawość świata, no i odrobinę myśleć i kojarzyć fakty.
No dobra, przynajmniej tak nam to przedstawia autorka, przyznam, sugestywnie. Ta postać ciekawskiej (ale nie wścibskiej!) dziewczynki to wielki plus powieści, miła odmiana po Sherlockach, Kurtach i Herkulesach.
Drugi plus, wcale nie mniej wielki, to atmosfera, którą przesycona jest książka. Pełna zagadek, melancholii i smutku. Pełna zatrzymań, stopklatek - spadającego liścia, oszronionego drzewa. Ach, jak ja lubię tak się zatrzymać na mgnienie oka w codziennym pędzie, zwrócić uwagę na coś pięknego lub zwyczajnego lub niecodziennego. Pani Grimes też, to widać.
Trzeci plus, to te kulinarne rozkosze. Mama Emmy bowiem jest artystką kulinarną, a sama Emma opisuje jej dzieła w taki sposób, że ślinka napływa do ust. Nie czytajcie tego na głodniaka, wasz brzuch zaburczy was na śmierć.
Ocena: 5/6
niedziela, 21 lutego 2010
Losowanie!
Wykorzystałam pomysł dededan z ludkami i zrobiłam swoją gromadkę:
Dał się ubłagać, by zrobić jeszcze tylko jedno, ostatnie zdjęcie z prezentacją sfatygowanego nieco, ale zwycięskiego ludzika, a potem natychmiast zażądał jedzenie i spania. Tak, nakarmiłam i ululałam. A szczęśliwym zwycięzcą jest Scarletka! Książka "Księga rzeczy utraconych" Connolly'ego trafi właśnie do niej. Gratuluję serdecznie i bardzo proszę o przesłanie namiarów na siebie pod adres agnes.aqnes(at)gmail.com
Pozdrawiam wszystkich biorących udział i życzę szczęścia w następnych losowaniach :)
Ledwie się mieszczą, prawda? Następnie przystąpiliśmy całą rodziną do losowania. Mąż trzymał synka, ja trzymałam garść ludzików, a synek na razie trzymał się dzielnie, oby nie zasnąć, bo wybawiony był okrutnie od rana. Podetkałam mu więc ludziki, spodobały mu się, nie powiem, bo złapał całą garść. Świetnie, będzie losowanie stopniowe! Odłożyłam wzgardzone ludki na bok, po czym zajęłam się wydłubywaniem szczęśliwców z łapek i paszczy synka. Udało się, potasowałam i podetkałam ponownie. Tym razem małe chwytne paluszki złapały dwa ludziki i natychmiast umieściły w buzi, ale zdążyłam wyciągnąć przed całkowitym zmamlaniem. Spośród dwóch było już łatwo. Synek, jak tylko przekonał się, że ludziki nie są do jedzenia, stracił zainteresowanie i spoglądał tylko z niemym wyrzutem: "I o co tyle hałasu, skoro zjeść nie dajesz, hę?"
Pozdrawiam wszystkich biorących udział i życzę szczęścia w następnych losowaniach :)
sobota, 20 lutego 2010
"Koło graniaste" Barbara Rybałtowska
Swego czasu pisałam o innej książce tej autorki, czyli o "Szkole pod baobabem", drugiej części sagi rodzinnej Zosi i Kasi.
Tym razem udało mi się kupić część trzecią, ach, kolejność czytania całkiem od czapy, no ale trudno.
"Szkoła pod baobabem" kończy się w momencie, gdy Zofia z córką i świeżo poślubionym mężem dociera w końcu do Polski. Wiele lat tułaczki, wiele lat wyrzeczeń, tęsknoty - idzie w niepamięć, bo oto w końcu jest się we własnym kraju. Hura, teraz już wszystko będzie dobrze. Tak myśli Zofia, Kasia, zapewne też Teofil.
"Koło graniaste" opowiada o tym, co rodzina zastała w Polsce. A jest, jak jest. Braki w zaopatrzeniu, problem ze znalezieniem pracy, mieszkania. Niechętne spojrzenia "bo wyście się wywczasowali w Afryce". Szkolna indoktrynacja Kasi. Polityczne i społeczne cuda wianki, dziś niepojęte, wtedy zwykłe, zwyczajne, powszechne. W tej książce znakomicie pokazano na przykładzie Teofila, jak można złamać człowiekowi moralny kręgosłup i zmienić mu przekonania polityczne. Więzieniem, naciskiem, kijem i marchewką. Aż ciarki przechodzą, jak się to czyta.
Rybałtowska znakomicie, wiernie i z jakąś taką tkliwością opisuje to życie w powojennej Polsce. Omija jakoś, lawiruje między czarnymi aspektami życia, a skupia się na radościach: a to odwiedziny u rodziców, a to urodzenie kolejnej córki, a potem bliźniaków, a to nowe, piękne mieszkanie... Co z tego, że wciąż nowe kłody pod nogi, a to mąż już nie kocha, a to ciotka prawie zagłodziła Kasię, nic to.
Najważniejsze to być. Z uniesioną do góry, szczerą twarzą, uśmiechać się (niechby i przez łzy) do świata.
Ocena: 4/6.
Tym razem udało mi się kupić część trzecią, ach, kolejność czytania całkiem od czapy, no ale trudno.
"Szkoła pod baobabem" kończy się w momencie, gdy Zofia z córką i świeżo poślubionym mężem dociera w końcu do Polski. Wiele lat tułaczki, wiele lat wyrzeczeń, tęsknoty - idzie w niepamięć, bo oto w końcu jest się we własnym kraju. Hura, teraz już wszystko będzie dobrze. Tak myśli Zofia, Kasia, zapewne też Teofil.
"Koło graniaste" opowiada o tym, co rodzina zastała w Polsce. A jest, jak jest. Braki w zaopatrzeniu, problem ze znalezieniem pracy, mieszkania. Niechętne spojrzenia "bo wyście się wywczasowali w Afryce". Szkolna indoktrynacja Kasi. Polityczne i społeczne cuda wianki, dziś niepojęte, wtedy zwykłe, zwyczajne, powszechne. W tej książce znakomicie pokazano na przykładzie Teofila, jak można złamać człowiekowi moralny kręgosłup i zmienić mu przekonania polityczne. Więzieniem, naciskiem, kijem i marchewką. Aż ciarki przechodzą, jak się to czyta.
Rybałtowska znakomicie, wiernie i z jakąś taką tkliwością opisuje to życie w powojennej Polsce. Omija jakoś, lawiruje między czarnymi aspektami życia, a skupia się na radościach: a to odwiedziny u rodziców, a to urodzenie kolejnej córki, a potem bliźniaków, a to nowe, piękne mieszkanie... Co z tego, że wciąż nowe kłody pod nogi, a to mąż już nie kocha, a to ciotka prawie zagłodziła Kasię, nic to.
Najważniejsze to być. Z uniesioną do góry, szczerą twarzą, uśmiechać się (niechby i przez łzy) do świata.
Ocena: 4/6.
piątek, 19 lutego 2010
W sieci blogosfery pałętają się srebrne rybki
Dostałam koniec ła ńcuszka od Lilybeth z ciekawymi pytaniami i taka mnie refleksja naszła: skąd popularność takich łańcuszków, co jakiś czas wypływają tu i ówdzie, mkną sobie przez blogosferę jak małe, srebrzyste rybki, co trochę zmieniając skórę, nieśmiertelne są!
Bo my, książkowi blogomaniacy, kochamy gadać o książkach. Uwielbiamy odpowiadać na pytania, uwielbiamy dzielić się wrażeniami nie tylko na temat książek, ale wszystkiego, co ich dotyczy.
Przejdźmy więc do pytań.
1. Czy zdarza Ci się, że książka wzbudza u Ciebie tak silny lęk, że boisz się wstać nocą do łazienki, sprawdzasz, co siedzi pod łóżkiem i na wszelki wypadek przemykasz szybko na paluszkach?
Nie, aż tak to nie. Bo są ksiażki, które wywołują silne emocje, ale nie aż takie, by to rzutowało na świat realny, fizyczny, podłóżkowy. Z emocjami radzę sobie emocjonalnie, bez chodzenia na paluszkach :) No, chyba że to było dawno temu, ale już nie pamiętam.
2. Czy myślałaś o napisaniu własnej książki? Jeśli tak, jakiego gatunku? Czy chciałabyś, by Twój styl literacki przypominał jakiegoś konkretnego pisarza?
Oczywiście, że tak! Moje wielkie marzenie od lat co najmniej dwudziestu. No i co, że z gatunku tych "kupię sobie wyspę tropikalną"? :) To przez Chmielewską, którą się zaczytywałam w dzieciństwie. No i oczywiście styl miałby być podobny do niej właśnie. Gatunek raczej dowolny. Przechodzi to mi już trochę, zdążyłam się już przekonać, że zdecydowanie lepiej wychodzi mi czytanie książek, no i jednak pochłania to mniej czasu niż pisanie.
3. Czy masz jakąś książkę, do której zawsze wracasz, kiedy masz chandrę i potrzebujesz pocieszenia? Czy w ogóle zdarza Ci się "zaczytywać" smutki?
Zaczytuję smutki nową, ciekawą, interesującą książką. A do starych wracam, a jakże, wracam, z ochotą, ale nie wtedy, gdy mam chandrę, tylko gdy mam ochotę na jakieś tam powroty. Przynam się jednak, że coraz rzadziej. To przez stały dostęp do nowych, jeszcze nie przeczytanych książek - odrobinę szkoda czasu na powroty, gdy tyle nowych słów czeka.
Wypadałoby posłać łańcuszek dalej, będzie malutki, wybaczcie, bo jednak dziecię mi w żłobku nie czuje się najlepiej, albo wirus, albo stres się wdał, bo pojawiły się wymioty, biegunka i gorączka, dziś siedzimy w domu i posiedzimy przez weekend, proszę o życzenia szczęścia i zdrowia.
Toteż pytanie będzie dzieciowe i tylko jedno:
1. Jaką książeczkę czytać jako pierwszą dziecięciu na dobranoc?
A o odpowiedź proszę: Bazyla , Moni oraz Prowincjonalną Nauczycielkę.
Bo my, książkowi blogomaniacy, kochamy gadać o książkach. Uwielbiamy odpowiadać na pytania, uwielbiamy dzielić się wrażeniami nie tylko na temat książek, ale wszystkiego, co ich dotyczy.
Przejdźmy więc do pytań.
1. Czy zdarza Ci się, że książka wzbudza u Ciebie tak silny lęk, że boisz się wstać nocą do łazienki, sprawdzasz, co siedzi pod łóżkiem i na wszelki wypadek przemykasz szybko na paluszkach?
Nie, aż tak to nie. Bo są ksiażki, które wywołują silne emocje, ale nie aż takie, by to rzutowało na świat realny, fizyczny, podłóżkowy. Z emocjami radzę sobie emocjonalnie, bez chodzenia na paluszkach :) No, chyba że to było dawno temu, ale już nie pamiętam.
2. Czy myślałaś o napisaniu własnej książki? Jeśli tak, jakiego gatunku? Czy chciałabyś, by Twój styl literacki przypominał jakiegoś konkretnego pisarza?
Oczywiście, że tak! Moje wielkie marzenie od lat co najmniej dwudziestu. No i co, że z gatunku tych "kupię sobie wyspę tropikalną"? :) To przez Chmielewską, którą się zaczytywałam w dzieciństwie. No i oczywiście styl miałby być podobny do niej właśnie. Gatunek raczej dowolny. Przechodzi to mi już trochę, zdążyłam się już przekonać, że zdecydowanie lepiej wychodzi mi czytanie książek, no i jednak pochłania to mniej czasu niż pisanie.
3. Czy masz jakąś książkę, do której zawsze wracasz, kiedy masz chandrę i potrzebujesz pocieszenia? Czy w ogóle zdarza Ci się "zaczytywać" smutki?
Zaczytuję smutki nową, ciekawą, interesującą książką. A do starych wracam, a jakże, wracam, z ochotą, ale nie wtedy, gdy mam chandrę, tylko gdy mam ochotę na jakieś tam powroty. Przynam się jednak, że coraz rzadziej. To przez stały dostęp do nowych, jeszcze nie przeczytanych książek - odrobinę szkoda czasu na powroty, gdy tyle nowych słów czeka.
Wypadałoby posłać łańcuszek dalej, będzie malutki, wybaczcie, bo jednak dziecię mi w żłobku nie czuje się najlepiej, albo wirus, albo stres się wdał, bo pojawiły się wymioty, biegunka i gorączka, dziś siedzimy w domu i posiedzimy przez weekend, proszę o życzenia szczęścia i zdrowia.
Toteż pytanie będzie dzieciowe i tylko jedno:
1. Jaką książeczkę czytać jako pierwszą dziecięciu na dobranoc?
A o odpowiedź proszę: Bazyla , Moni oraz Prowincjonalną Nauczycielkę.
wtorek, 16 lutego 2010
"Księga rzeczy utraconych" John Connolly
Prowincjonalna Nauczycielka zapytała mnie o wrażenia po lekturze tej książki. Trudno będzie, bo czytałam to rok temu i żadnych notatek nie zostawiłam. Zostały mi jedynie mgliste wrażenia.
Bohaterem książki jest mały chłopiec, który przechodzi z jednego świata (naszego zwykłego świata) do drugiego (świata magii i legend) w poszukiwaniu młodszego braciszka.
To, co go spotyka w tym drugim świecie, to wszystko to, co w bajkach, baśniach i opowieściach jest przerażającego. Zła czarownica z Narnii, zabójczy mróz z baśni Andersena, wilk zjadający babcię Czerwonego Kapturka. W baśniach wszystko kończy się dobrze, w "Księdze rzeczy utraconych" nie zawsze. Toteż całość historii przesycona jest smutkiem, obawą, nastrój w książce jest rodem z dusznego, sennego koszmaru.
Postawiłam czwórkę, bo doszukałam się mnóstwa odniesień do baśni właśnie czy innych książek, a lubię się doszukiwać.
Na koniec ostrzegam, nie czytajcie tego swoim dzieciom. A już na pewno nie małym, niech dorosną i same sięgną.
Ocena: 4/6
Bohaterem książki jest mały chłopiec, który przechodzi z jednego świata (naszego zwykłego świata) do drugiego (świata magii i legend) w poszukiwaniu młodszego braciszka.
To, co go spotyka w tym drugim świecie, to wszystko to, co w bajkach, baśniach i opowieściach jest przerażającego. Zła czarownica z Narnii, zabójczy mróz z baśni Andersena, wilk zjadający babcię Czerwonego Kapturka. W baśniach wszystko kończy się dobrze, w "Księdze rzeczy utraconych" nie zawsze. Toteż całość historii przesycona jest smutkiem, obawą, nastrój w książce jest rodem z dusznego, sennego koszmaru.
Postawiłam czwórkę, bo doszukałam się mnóstwa odniesień do baśni właśnie czy innych książek, a lubię się doszukiwać.
Na koniec ostrzegam, nie czytajcie tego swoim dzieciom. A już na pewno nie małym, niech dorosną i same sięgną.
Ocena: 4/6
poniedziałek, 15 lutego 2010
Na otarcie łez - nowe książki. Do tego loteria!
Ponieważ dziś po raz pierwszy mój syn poszedł do żłobka (no i co z tego, że tylko na trzy godziny, tak rozruchowo), potrzebowałam czegoś na otarcie łez. W empiku dorwałam więc Waltera Moersa i jego najnowszą książkę "Kot alchemika", a także trzecią część sagi Barbary Rybałtowskiej, czyli "Koło graniaste" (o pierwszej części pisałam tutaj). Jak widać, kolejność mam nieco zaburzoną ;)
Po ostatnich porzadkach na półkach mam na nich stan delikatnej równowagi i aż dwa nowe nabytki wymagają zrobienia miejsca, toteż postanowiłam urządzić loterię.
Do wygrania jest "Księga rzeczy utraconych" Connolly'ego. Prawie nówka, raz czytana.
Proszę po prostu zaznaczyć w komentarzu pod notką chęć posiadania książki w terminie do 20 lutego, do północy. Życzę szczęścia!
Po ostatnich porzadkach na półkach mam na nich stan delikatnej równowagi i aż dwa nowe nabytki wymagają zrobienia miejsca, toteż postanowiłam urządzić loterię.
Do wygrania jest "Księga rzeczy utraconych" Connolly'ego. Prawie nówka, raz czytana.
Proszę po prostu zaznaczyć w komentarzu pod notką chęć posiadania książki w terminie do 20 lutego, do północy. Życzę szczęścia!
niedziela, 14 lutego 2010
"Kapłanka w bieli", "Ostatnia z dzikich" Trudi Canavan
Przeczytałam obie, po czym dowiedziałam się, że będzie jeszcze trzecia (a może i więcej, któż to wie?), niestety, nie wyszła jeszcze w Polsce.
Tom pierwszy "Ery pięciorga" to historia dziewczyny, która dość niespodziewanie dla nej samej zostaje wyniesiona do godności... no właśnie. Nie kapłanki, bo Biali to coś więcej niż kapłani. Posłużmy się terminologią morską - są pierwsi po Bogu, w tym przypadku po bogach. Bogów jest bowiem pięcioro (było więcej, ale się wzajemnie wytłukli w bliżej niesprecyzowanej rzeszłości), Białych jest również pięcioro, a żeby było już całkiem fajnie, to w odległych krainach objawiaja się jeszcze jedna piątka bogów, oczywiście wybierają sobie swoich własnych pierwszych po bogach, nazywanych dla odmiany Głosami Boga.
Jedni i drudzy zaczynają się tłuc między sobą. Może za daleko wybiegam w przód, ale w sumie akcja tomu pierwszego na tym się opiera, na przygotowaniach do wojny i na samej wojnie. Natomiast tytułowa Biała, czyli Auraya, jest kimś, kogo mamy na dzień dobry polubić, co od razu ustawi nam we właściwym porządku, kto jest tym dobrym, a kto złym. Albowiem to bystra, mądra dziewczyna, w dodatku bardzo ładna, ponadto umie latać, a na dodatek wdaje się z romantyczny, zakazany romans.
O tym romansie rozpisuje się autorka długo i namiętnie (nie wiadomo, czy dlatego, że jest kobietą, czy też dlatego, że wybranek Aurai, tkacz snów (to coś w rodzaju maga - uzdrowiciela) jest postacią nabierającą ze strony na stronę nowego i niezwykłego znaczenia.
Wojna między zwolennikami różnych bogów jest typowa i wyjątkowo nudna, stoją sobie dwie armie naprzeciwko siebie, zwykli ludzie biegną w kierunku wroga i się naparzają zwyczajnie, a magowie stoją tam, gdzie mają sztab i się naparzają magicznie. I tak do znudzenia, dopóki ktoś komuś nie wsadzi większej magicznej szpili.
Na koniec: to nie jest nic strasznie odkrywczego, to po prostu jeszcze jedna książka (książki) fantasy, ale sprawnie i rzetelnie napisana.
Tom pierwszy "Ery pięciorga" to historia dziewczyny, która dość niespodziewanie dla nej samej zostaje wyniesiona do godności... no właśnie. Nie kapłanki, bo Biali to coś więcej niż kapłani. Posłużmy się terminologią morską - są pierwsi po Bogu, w tym przypadku po bogach. Bogów jest bowiem pięcioro (było więcej, ale się wzajemnie wytłukli w bliżej niesprecyzowanej rzeszłości), Białych jest również pięcioro, a żeby było już całkiem fajnie, to w odległych krainach objawiaja się jeszcze jedna piątka bogów, oczywiście wybierają sobie swoich własnych pierwszych po bogach, nazywanych dla odmiany Głosami Boga.
Jedni i drudzy zaczynają się tłuc między sobą. Może za daleko wybiegam w przód, ale w sumie akcja tomu pierwszego na tym się opiera, na przygotowaniach do wojny i na samej wojnie. Natomiast tytułowa Biała, czyli Auraya, jest kimś, kogo mamy na dzień dobry polubić, co od razu ustawi nam we właściwym porządku, kto jest tym dobrym, a kto złym. Albowiem to bystra, mądra dziewczyna, w dodatku bardzo ładna, ponadto umie latać, a na dodatek wdaje się z romantyczny, zakazany romans.
O tym romansie rozpisuje się autorka długo i namiętnie (nie wiadomo, czy dlatego, że jest kobietą, czy też dlatego, że wybranek Aurai, tkacz snów (to coś w rodzaju maga - uzdrowiciela) jest postacią nabierającą ze strony na stronę nowego i niezwykłego znaczenia.
Wojna między zwolennikami różnych bogów jest typowa i wyjątkowo nudna, stoją sobie dwie armie naprzeciwko siebie, zwykli ludzie biegną w kierunku wroga i się naparzają zwyczajnie, a magowie stoją tam, gdzie mają sztab i się naparzają magicznie. I tak do znudzenia, dopóki ktoś komuś nie wsadzi większej magicznej szpili.
Drugi tom na szczęście jest nieco ciekawszy. Po pierwsze, nie ma wojen. Po drugie, pojawiają się relacje z wrogiego obozu, narracja się przenosi do miasta, skąd wyruszyli najeźdźcy z tomu pierwszego. I okazuje się, o dziwo, że to całkiem zwyczajni ludzie! Tylko lekko spaczeni religijnie, ale i naród, który Białych ma za przewodników, tak ma. Po trzecie, wspomniany wcześniej tkacz snów okazuje się być postacią o wiele bardziej skomplikowaną i tajemniczą, niż by się z początku wydawało. Po czwarte, pojawia się ważna postac, przyjaciółka tkacza snów , która jest Dziką, czyli osobą obdarzoną w niepoślednie talenty magiczne, uzdrowicielskie i inne. Po piąte, Auraya zaczyna mieć wątpliwości, czy jest właściwą osobą na właściwym miejscu i czy religia daje jej odpowiedzi na wszystkie pytania. Po szóste, znów religijnie, pojawia się postać, która właściwie nie neguje istnienia bogów, jakichkolwkiek, ale za to stawia nad nimi kogoś ważniejszego, ich Stwórcę (łapiecie analogię do chrześcijaństwa, nieprawdaż?) Po siódme, dzieje się i dzieje, ominęłam motywy i wątki ludzi latających i ludzi pływających, wcale nie mniej ciekawe niż reszta, ale to już sobie sami doczytacie, jak sięgnięcie po książki.
Ocena: 4/6
sobota, 13 lutego 2010
"Córka czasu" Josephine Tey
Nie czytałam sztuki Williama Szekspira "Ryszard III", ale wiem, że dzieło to trwale ukształtowało negatywne opinie na temat króla Ryszarda III - przede wszystkim jako karierowicza, który dla tronu zamordował dwoje młodych bratanków. Oprócz tego był potworem żądnym krwi, złym i okrutnym władcą, zapewne miał też parchy i świerzb.
Alan Grant, mój ukochany detektyw ze Scotland Yardu, łamie nogę - podczas pościgu za złoczyńca nie zauważa braku pokrywy studzienki kanalizacyjnej, scena jak ze slapstikowej komedii, prawda? Trafia do szpitala, noga na wyciągu, długie tygodnie nudy i marazmu przed nim...
Na szczęście ktoś dostarcza mu kilka portetów, między innymi Ryszarda III, a Alan, fizjonomista, zaczyna mu się przyglądać. Coś mu się nie zgadza. Nie zgadza się z tym, że twarz osoby z portretu jest twarzą osoby złej.
Tak się zaczyna całe dochodzenie, śliczne śledztwo historyczne, wybielanie króla sprzed kilkuset lat. I mimo że cała akcja dzieje się w jednym, szpitalnym pokoju, a krąg osób jest wybitnie ograniczony, całość czyta się wyśmienicie.
No i nie wierzę, że Ryszard III był zabójcą, wierzę, że go oczerniono, zresztą, o ile wiem, nie ja jedna, powstawały rozprawy naukowe na ten temat, gdyby moje zainteresowania bardziej grawitowały ku historii, pewnie bym do nich dotarła.
Ocena: 6/6
Alan Grant, mój ukochany detektyw ze Scotland Yardu, łamie nogę - podczas pościgu za złoczyńca nie zauważa braku pokrywy studzienki kanalizacyjnej, scena jak ze slapstikowej komedii, prawda? Trafia do szpitala, noga na wyciągu, długie tygodnie nudy i marazmu przed nim...
Na szczęście ktoś dostarcza mu kilka portetów, między innymi Ryszarda III, a Alan, fizjonomista, zaczyna mu się przyglądać. Coś mu się nie zgadza. Nie zgadza się z tym, że twarz osoby z portretu jest twarzą osoby złej.
Tak się zaczyna całe dochodzenie, śliczne śledztwo historyczne, wybielanie króla sprzed kilkuset lat. I mimo że cała akcja dzieje się w jednym, szpitalnym pokoju, a krąg osób jest wybitnie ograniczony, całość czyta się wyśmienicie.
No i nie wierzę, że Ryszard III był zabójcą, wierzę, że go oczerniono, zresztą, o ile wiem, nie ja jedna, powstawały rozprawy naukowe na ten temat, gdyby moje zainteresowania bardziej grawitowały ku historii, pewnie bym do nich dotarła.
Ocena: 6/6
czwartek, 11 lutego 2010
"Bez mojej zgody" Jodie Picoult
Jodi Picoult posiadła rzadką umiejętność pisania w taki sposób, że czytanie tego co napisała, przychodzi tak łatwo jak oddychanie. W świat wykreowany przez nią wślizgujemy się miękko i gładko jak do wody. I porywa nas ten świat, sekundujemy bohaterom, trzymamy kciuki, zżymamy się i tak dalej.
Nie inaczej jest z "Bez mojej zgody". Historia dziecka, które przyszło na świat, by ratować ciężko chorą siostrę, nie pozostawia obojętnym. Zwykle w książkach kibicujemy bohaterom, ale komu tu kibicować? Czy matce, która dla ratowania jednego dziecka przed bólem i śmiercią naraża na cierpienie drugie dziecko? Czy dziecku, które ma dość kłucia, pobierania krwi, bolesych zabiegów, bycia rezerwuarem części zamiennych dla siostry?
Rozdziały książki pisane są ze zmienną naracją: raz narratorem jest matka, raz jej córka Anna, ta młodsza, potem ojciec, w końcu brat. Jedynie Kate, chora, nie ma prawa głosu. No i właśnie. Dlaczego? Bo chorzy nie mają prawa głosu? A może dlatego, że gdyby dopuścić Kate do głosu, byłby to rozpaczliwy krzyk, wołanie o pomoc, wołanie o życie? Trudno jest wobec takiego cierpienia przejść obojętnie, trudno zachować spokój, trudno obiektywnie myśleć.
Dlatego Kate jest cicha.
To przeraża. Na tle wypowiedzi pozostałych członków rozdziny, wypowiedzi pełnych pasji, swoich racji, swoich poglądów - cisza płynąca ze strony Kate wręcz krzyczy.
Ocena: 4,5/6
Nie inaczej jest z "Bez mojej zgody". Historia dziecka, które przyszło na świat, by ratować ciężko chorą siostrę, nie pozostawia obojętnym. Zwykle w książkach kibicujemy bohaterom, ale komu tu kibicować? Czy matce, która dla ratowania jednego dziecka przed bólem i śmiercią naraża na cierpienie drugie dziecko? Czy dziecku, które ma dość kłucia, pobierania krwi, bolesych zabiegów, bycia rezerwuarem części zamiennych dla siostry?
Rozdziały książki pisane są ze zmienną naracją: raz narratorem jest matka, raz jej córka Anna, ta młodsza, potem ojciec, w końcu brat. Jedynie Kate, chora, nie ma prawa głosu. No i właśnie. Dlaczego? Bo chorzy nie mają prawa głosu? A może dlatego, że gdyby dopuścić Kate do głosu, byłby to rozpaczliwy krzyk, wołanie o pomoc, wołanie o życie? Trudno jest wobec takiego cierpienia przejść obojętnie, trudno zachować spokój, trudno obiektywnie myśleć.
Dlatego Kate jest cicha.
To przeraża. Na tle wypowiedzi pozostałych członków rozdziny, wypowiedzi pełnych pasji, swoich racji, swoich poglądów - cisza płynąca ze strony Kate wręcz krzyczy.
Ocena: 4,5/6
środa, 10 lutego 2010
Jak trafić na odpowiednią lekturę? Trzeba wciąż próbować
Zaczęłam całą masę książek i tak leżą porozpoczynane, coś mi w nich nie pasuje, czy też muszą poczekać na odpowiedni moment?
Taki Stanisław Barańczak i jego "Wybór wierszy i przekładów" - piękna książka, piękne wiersze, z tym, że czytanie ich wymaga skupienia. Doczytałam do połowy, odłożyłam i nie umiem wrócić.
Z kolei "Szachista" Waldemara Łysiaka - zajrzałam tylko na kilka pierwszych stron i szybciutko odłożyłam. Nie podobało mi się, teraz służy jako podstawka pod deskę do prasowania (maż kupił zwichrowaną).
Allison Pearson "Jak ona to robi" dostałam na spotkaniu biblionetkowym, jako że to o matce, kobiecie pracującej. Zaczęłam i nawet przebrnęłam przez opis rozgniatania kupnych babeczek wałkiem, by wyglądały na domowe, ale gdy doszłam do momentu, kiedy to główna bohaterka rzuca mężowi, iz mniej by ją obeszło, gdyby odszedł, niż gdyby odeszła niania - to wymiękłam.
Rita Monaldi & Francesco Sorti "Imprimatur" - to czytam i czytam, odkładam, kończę inne w międzyczasie, biorę znów, już wcale nie pamiętam, o czym to było, czytam, odkładam i tak w kółko. Jestem już w połowie i naprawdę jestem w kropce, czy czytać dalej, by móc z czystym sumieniem ocenić, czy rzucić w cholerę i oszczędzić sobie czasu. Dodatkowo mam to pożyczone, więc nie może leżeć i czekać w nieskończoność.
Zaczęłam także nową wyzwaniową książkę, Roberta Warrena "Nocny jeździec", ale przeczytałam ledwo kilkanaście stron i poczułam, że to nie ta książka na dziś.
Toteż sięgnęłam po Marthę Grimes i jej "Hotel Paradise" i to było to.
Taki Stanisław Barańczak i jego "Wybór wierszy i przekładów" - piękna książka, piękne wiersze, z tym, że czytanie ich wymaga skupienia. Doczytałam do połowy, odłożyłam i nie umiem wrócić.
Z kolei "Szachista" Waldemara Łysiaka - zajrzałam tylko na kilka pierwszych stron i szybciutko odłożyłam. Nie podobało mi się, teraz służy jako podstawka pod deskę do prasowania (maż kupił zwichrowaną).
Allison Pearson "Jak ona to robi" dostałam na spotkaniu biblionetkowym, jako że to o matce, kobiecie pracującej. Zaczęłam i nawet przebrnęłam przez opis rozgniatania kupnych babeczek wałkiem, by wyglądały na domowe, ale gdy doszłam do momentu, kiedy to główna bohaterka rzuca mężowi, iz mniej by ją obeszło, gdyby odszedł, niż gdyby odeszła niania - to wymiękłam.
Rita Monaldi & Francesco Sorti "Imprimatur" - to czytam i czytam, odkładam, kończę inne w międzyczasie, biorę znów, już wcale nie pamiętam, o czym to było, czytam, odkładam i tak w kółko. Jestem już w połowie i naprawdę jestem w kropce, czy czytać dalej, by móc z czystym sumieniem ocenić, czy rzucić w cholerę i oszczędzić sobie czasu. Dodatkowo mam to pożyczone, więc nie może leżeć i czekać w nieskończoność.
Zaczęłam także nową wyzwaniową książkę, Roberta Warrena "Nocny jeździec", ale przeczytałam ledwo kilkanaście stron i poczułam, że to nie ta książka na dziś.
Toteż sięgnęłam po Marthę Grimes i jej "Hotel Paradise" i to było to.
wtorek, 9 lutego 2010
"Najpiękniejsza para piersi na świecie" Roland Topor
"Weszła do łazienki i odkręciła jakuzzi, dziwnie lekka pomimo zmęczenia. Rozpięła spódnicę, zsunęła ją w dół i odrzuciła wprawnym ruchem stopy, tak samo pozbyła się pantofli, potem zdjęła bluzkę i zamarła. Stała przed lustrem z ustami rozchylonymi jak na reklamie szminek. Stanik, mimo fiszbin, smętnie powisał. Janet musiała przyjąć do wiadomości ten oczywisty fakt: piersi zniknęły!
Jej reakcja była zdumiewająca.
Zaczęła skakać, najpierw w miejscu, a następnie ruszyła w podskokach po całej łazience, wydając dzikie okrzyki radości. Jednocześnie mocno szczypała się w skórę klatki piersiowej. Była zachwycona. Czuła się taka smukła, tak giętka i krucha.
Ileż to razy marzyła, żeby pozbyć się tych sprawiających tylko kłopot gąbczastych balonów, do których wyciągały się macki wszystkich mężczyzn. Począwszy od okresu dojrzewania, uważała taki biust za rodzaj kalectwa. Ach! Uwolnić się kiedyś od tych znienawidzonych gruczołów, które narzucały jej sposób ubierania, chodzenia, zachowania, które zdawały się determinować jej życie!
I oto stał się cud! Znów stała się tą Janet. którą lubiła. Tą, która mog biegać, skakać, tańczyć, pędzić po schodach przeskakując po trzy stopnie, bez okropnego uczucia, jakby z przodu przewalały się jej dwa zbiorniki. Zerwała stanik i zdecydowanym ruchem wrzuciła go do stojącego pod umywalką kosza na śmieci".
Cytat wziął się z poszukiwań nowego stanika, przy karmieniu bowiem rozmiar biustu ulega zmianie, toteż staniki sprzed ciąży nie pasują. Żaden.
Poszukiwania w sklepie oraz wielokrotne przymiarki dały rezultat o tyle, że określiłam rozmiar (tak przynajmniej myślałam), tyle że fason był taki, że fiszbiny wbijały mi się tu i ówdzie. Po wizycie na http://www.atlastravel.nazwa.pl/mariska/ okazało się, że wbijanie było oznaką za małego rozmiaru miseczek, przemierzyłam się więc porządnie, wbiłam wymiary w kalkulator i okazało się, że mam szukać 70G -PL czy też 32E (70E) - UK. Litości. No nic, sklepów internetowych jest trochę, może coś znajdę.
Jej reakcja była zdumiewająca.
Zaczęła skakać, najpierw w miejscu, a następnie ruszyła w podskokach po całej łazience, wydając dzikie okrzyki radości. Jednocześnie mocno szczypała się w skórę klatki piersiowej. Była zachwycona. Czuła się taka smukła, tak giętka i krucha.
Ileż to razy marzyła, żeby pozbyć się tych sprawiających tylko kłopot gąbczastych balonów, do których wyciągały się macki wszystkich mężczyzn. Począwszy od okresu dojrzewania, uważała taki biust za rodzaj kalectwa. Ach! Uwolnić się kiedyś od tych znienawidzonych gruczołów, które narzucały jej sposób ubierania, chodzenia, zachowania, które zdawały się determinować jej życie!
I oto stał się cud! Znów stała się tą Janet. którą lubiła. Tą, która mog biegać, skakać, tańczyć, pędzić po schodach przeskakując po trzy stopnie, bez okropnego uczucia, jakby z przodu przewalały się jej dwa zbiorniki. Zerwała stanik i zdecydowanym ruchem wrzuciła go do stojącego pod umywalką kosza na śmieci".
Cytat wziął się z poszukiwań nowego stanika, przy karmieniu bowiem rozmiar biustu ulega zmianie, toteż staniki sprzed ciąży nie pasują. Żaden.
Poszukiwania w sklepie oraz wielokrotne przymiarki dały rezultat o tyle, że określiłam rozmiar (tak przynajmniej myślałam), tyle że fason był taki, że fiszbiny wbijały mi się tu i ówdzie. Po wizycie na http://www.atlastravel.nazwa.pl/mariska/ okazało się, że wbijanie było oznaką za małego rozmiaru miseczek, przemierzyłam się więc porządnie, wbiłam wymiary w kalkulator i okazało się, że mam szukać 70G -PL czy też 32E (70E) - UK. Litości. No nic, sklepów internetowych jest trochę, może coś znajdę.
poniedziałek, 8 lutego 2010
"Krótka historia mitu" Karen Armstrong
Pierwsza książka z serii Mity Znaku, taka wprowadzająca w całość zagadnienia. Co my tu mamy? Ano mamy szerokie omówienie funkcjonowania mitu w historii ludzkości, jego transformacje i przeobrażenia na przestrzeni dziejów. Do tego wykazane wciąż istniejące zapotrzebowanie na mity. Niekoniecznie takie, jak w starożytności, bo przecież ludzkość się zmienia i jej potrzeby też.
To naukowa książka, pełna wielu mądrych słów, tez, objaśnień... Z przykrością więc stwierdzam, że jest śmiertelnie nudna. Przeczytałam ją do końca tylko dlatego, że jest krótka, a ja się rozpędziłam.
Ocena: 2/6
To naukowa książka, pełna wielu mądrych słów, tez, objaśnień... Z przykrością więc stwierdzam, że jest śmiertelnie nudna. Przeczytałam ją do końca tylko dlatego, że jest krótka, a ja się rozpędziłam.
Ocena: 2/6
niedziela, 7 lutego 2010
"Po śniadaniu" Eustachy Rylski
Wyobraźcie sobie ptaszka, który pragnie założyć rodzinę. Takiego wróbelka. Podstawa to mieszkanie, wróbelek więc bierze się do roboty i buduje gniazdo. Ściąga patyki, trawy, splata je ze sobą, tworząc kształ mniej więcej kulisty z miejscem w środku na jajka. No i już.
A teraz weźmy takiego altannika. Żeby założyć rodzinę, musi najpierw zachęcić do mieszkania wybrankę, buduje więc okazały dom - altankę (stąd nazwa ptaszka), żadne tam mniej więcej, ma być pięknie, bogato, wykwintnie. Toteż trawki i patyki owszem, ale kunsztownie splecione. Do tego kolorowe piórka oraz kamyczki, poutykane tu i ówdzie, byle ze smakiem. Całość sprawia wrażenie dopracowanej, ale i lekkiej, niewymuszonej konstrukcji.
Moje teksty o książkach to gniazda wróbelków, felietony pana Rylskiego to konstrukcje altannika.
sobota, 6 lutego 2010
"Brudnopis" Siergiej Łukjanienko
- Gdybym był braćmi Strugackimi - zaczął - to wymyśliłbym... wymyśliłbym, że jest pan człowiekiem niepotrzebnym, nikczemnym... Przepraszam pana bardzo, ja tylko tak dla przykładu.
- To nic, niech pan mówi dalej - poprosiłem.
- I oto samo życie, sama rzeczywistość zaczęła pana usuwać ze świata. Stopniowo zacierają się pańskie ślady: najpierw dokumenty, potem wspomnienia przypadkowych znajomych, potem wspomnienia przyjaciół i krewnych. A skończyłoby się to... - Zawahał się, a potem skinął głową. - Skończyłoby się tym, że stałby się zapomnianym przez wszystkich widmem. Mniej więcej.
- Dziękuję - powiedziałem, czując dziwną suchość w ustach. - A jakieś inne warianty?
- Oczywiście! - zawołał radośnie Mielnikow. - Gdybym był Głobaczowem, wymyśliłbym, że Ziemię atakują kosmici. W ten właśnie sprytny sposób przygotowują sobie placówkę: usuwają człowieka z życia, usuwają pamięć o nim, zamieniają papierki i pańskie miejsce zajmuje agent wrogiej cywilizacji. Wszystko skończyłoby się tym, że my, Ziemianie, zaczęlibyśmy z nimi walczyć, wdarlibyśmy się na ich planetę i dali im łupnia.
Ta wersja brzmiała bardziej optymistycznie, ale nie bardzo wierzyłem we własne możliwości zastraszenia kosmicznych najeźdźców.
- Gdybym nazywał się Zarow - kontynuował Mielnikow - to byłby pan małym chłopcem albo naiwnym młodzieńcem i w ten sposób obca cywilizacja testowałaby pańską odporność. Ta cywilizacja nie byłaby tak wredna jak u Głobaczowa, ale również mało sympatyczna. Zmężniałby pan, zahartował się w walce, dał wszystkim łupnia i przy okazji zyskał wszechpotęgę, ale zrezygnował z niej z niewiadomych powodów.
- No, tu już mój wiek mnie ogranicza - powiedziałem. - A dalej?
- Gdybym nazywał się Welesow - rzekł w zadumie Mielnikow - to w ten sposób przygotowałby się pan do przejścia do innego świata: z którego przybył pan w niemowlęctwie. Byłby to świat pełen różnych bogów, potworów i magów. Pan byłby pewnie bogiem albo bohaterem i...
- Dałbym wszystkim łupnia - domyśliłem się. - I zajął należne mi miejsce.
- Tak jest. Ale potem doszedłby pan do wniosku, że istnieją jeszcze więksi bogowie, i zacząłby pan z nimi walczyć.
- A jakieś inne wyjście? - zapytał Kotia. Zdaje się, że lubił fantastykę, dlatego uśmiechał się zadowolony, patrząc na Mielnikowa.
- Gdybym nazywał się Ochotnikow, niczego bym nie wyjaśniał. - Mielnikow uśmiechnął się złośliwie. - Obrywałby pan od wszystkich, którzy tylko mieliby ochotę panu przyłożyć. Długo by pan cierpiał, aż w końcu zrozumiałby, że trzeba zacząć życie od czystej karty. Zacząłby pan od początku zdobywać wszystko w życiu, na nowo zdobywalby pan miłość kobiety, która o panu zapomniała.
- Nie bardzo mi się to podoba - przyznałem.
Kotia zachichotał.
- Gdybym nazywał się Czudow - Mielnikow zmrużył oczy - to byłby pan macho. Inteligentem o wnikliwej znajomości otoczenia i z manierami sierżanta. Zła dziewczyna wylałaby na pana zawartość nocnika, gliniarze długo biliby pana pałkami, ale pańska siła ducha przezwyciężyłaby wszystko.
Kotia parsknął śmiechem.
- Gdybym był małżeństwem Inoczenko... - Mielnikow zastanawiał się chwilę - ...to podobne rzeczy działyby się z ludźmi regularnie, wszyscy by na nie czekali i przygotowywali się do nich. Ale najprawdopodobniej byłby pan wtedy dziewczynką albo młodą dziewczyną. Wszystko skończyłoby się smutno, ale optymistycznie.
Kotia rżał na cały głos. Mimo woli uśmiechnąłem się.
- Gdybym był młodym i ambitnym autorem Wasią Pupkinem, to pobawiłbym się z religią - kontynuował Mielnikow. - Na przykład, uczyniłbym z pana współczenego Hioba, którego Bóg doświadcza, zasypując do nieszczęściami. Będąc na pana miejscu, spodziewałbym się jeszcze problemów ze zdrowiem, milicją i światem przestępczym.
- To również mi się nie podoba.
- Gdybym nazywał się Dromow, to epidemia usuwania ludzi z rzeczywistości rozpoczęłaby się nagle i na całym świecie. Pan pracowałby w służbach specjalnych i badał tę sprawę, dopóki z panem nie zaczęłoby się dziać to samo. Jakieś wyjaśnienie jednak bym przedstawił, ale niezbyt przekonujące, bo nie o wyjaśnienia tu chodzi.
---
Ukłon w stronę znanych (również w Polsce) rosyjskich pisarzy fantastów: Nika Pierumowa, Olega Diwowa, Aleksandra Gromowa, Wiaczesława Rybakowa, Wasilija Gołowaczowa, małżeństwa Diaczenko, a nawet samego Łukjanienki.
- To nic, niech pan mówi dalej - poprosiłem.
- I oto samo życie, sama rzeczywistość zaczęła pana usuwać ze świata. Stopniowo zacierają się pańskie ślady: najpierw dokumenty, potem wspomnienia przypadkowych znajomych, potem wspomnienia przyjaciół i krewnych. A skończyłoby się to... - Zawahał się, a potem skinął głową. - Skończyłoby się tym, że stałby się zapomnianym przez wszystkich widmem. Mniej więcej.
- Dziękuję - powiedziałem, czując dziwną suchość w ustach. - A jakieś inne warianty?
- Oczywiście! - zawołał radośnie Mielnikow. - Gdybym był Głobaczowem, wymyśliłbym, że Ziemię atakują kosmici. W ten właśnie sprytny sposób przygotowują sobie placówkę: usuwają człowieka z życia, usuwają pamięć o nim, zamieniają papierki i pańskie miejsce zajmuje agent wrogiej cywilizacji. Wszystko skończyłoby się tym, że my, Ziemianie, zaczęlibyśmy z nimi walczyć, wdarlibyśmy się na ich planetę i dali im łupnia.
Ta wersja brzmiała bardziej optymistycznie, ale nie bardzo wierzyłem we własne możliwości zastraszenia kosmicznych najeźdźców.
- Gdybym nazywał się Zarow - kontynuował Mielnikow - to byłby pan małym chłopcem albo naiwnym młodzieńcem i w ten sposób obca cywilizacja testowałaby pańską odporność. Ta cywilizacja nie byłaby tak wredna jak u Głobaczowa, ale również mało sympatyczna. Zmężniałby pan, zahartował się w walce, dał wszystkim łupnia i przy okazji zyskał wszechpotęgę, ale zrezygnował z niej z niewiadomych powodów.
- No, tu już mój wiek mnie ogranicza - powiedziałem. - A dalej?
- Gdybym nazywał się Welesow - rzekł w zadumie Mielnikow - to w ten sposób przygotowałby się pan do przejścia do innego świata: z którego przybył pan w niemowlęctwie. Byłby to świat pełen różnych bogów, potworów i magów. Pan byłby pewnie bogiem albo bohaterem i...
- Dałbym wszystkim łupnia - domyśliłem się. - I zajął należne mi miejsce.
- Tak jest. Ale potem doszedłby pan do wniosku, że istnieją jeszcze więksi bogowie, i zacząłby pan z nimi walczyć.
- A jakieś inne wyjście? - zapytał Kotia. Zdaje się, że lubił fantastykę, dlatego uśmiechał się zadowolony, patrząc na Mielnikowa.
- Gdybym nazywał się Ochotnikow, niczego bym nie wyjaśniał. - Mielnikow uśmiechnął się złośliwie. - Obrywałby pan od wszystkich, którzy tylko mieliby ochotę panu przyłożyć. Długo by pan cierpiał, aż w końcu zrozumiałby, że trzeba zacząć życie od czystej karty. Zacząłby pan od początku zdobywać wszystko w życiu, na nowo zdobywalby pan miłość kobiety, która o panu zapomniała.
- Nie bardzo mi się to podoba - przyznałem.
Kotia zachichotał.
- Gdybym nazywał się Czudow - Mielnikow zmrużył oczy - to byłby pan macho. Inteligentem o wnikliwej znajomości otoczenia i z manierami sierżanta. Zła dziewczyna wylałaby na pana zawartość nocnika, gliniarze długo biliby pana pałkami, ale pańska siła ducha przezwyciężyłaby wszystko.
Kotia parsknął śmiechem.
- Gdybym był małżeństwem Inoczenko... - Mielnikow zastanawiał się chwilę - ...to podobne rzeczy działyby się z ludźmi regularnie, wszyscy by na nie czekali i przygotowywali się do nich. Ale najprawdopodobniej byłby pan wtedy dziewczynką albo młodą dziewczyną. Wszystko skończyłoby się smutno, ale optymistycznie.
Kotia rżał na cały głos. Mimo woli uśmiechnąłem się.
- Gdybym był młodym i ambitnym autorem Wasią Pupkinem, to pobawiłbym się z religią - kontynuował Mielnikow. - Na przykład, uczyniłbym z pana współczenego Hioba, którego Bóg doświadcza, zasypując do nieszczęściami. Będąc na pana miejscu, spodziewałbym się jeszcze problemów ze zdrowiem, milicją i światem przestępczym.
- To również mi się nie podoba.
- Gdybym nazywał się Dromow, to epidemia usuwania ludzi z rzeczywistości rozpoczęłaby się nagle i na całym świecie. Pan pracowałby w służbach specjalnych i badał tę sprawę, dopóki z panem nie zaczęłoby się dziać to samo. Jakieś wyjaśnienie jednak bym przedstawił, ale niezbyt przekonujące, bo nie o wyjaśnienia tu chodzi.
---
Ukłon w stronę znanych (również w Polsce) rosyjskich pisarzy fantastów: Nika Pierumowa, Olega Diwowa, Aleksandra Gromowa, Wiaczesława Rybakowa, Wasilija Gołowaczowa, małżeństwa Diaczenko, a nawet samego Łukjanienki.
piątek, 5 lutego 2010
"Zwierzęta z lasu dziewiczego" Arkady Fiedler
Pisałam już o "Nowa przygoda Gwinea", a teraz chciałabym przybliżyć jeszcze inną książkę tego autora. "Zwierzęta z lasu dziewiczego" to nie jest powieść, mamy tu do czynienia ze zbiorem opowieści, których wspólnym mianownikiem są właśnie zwierzęta. Te małe i te duże, kolorowe jak motyle, zielone jak leniwce, opancerzone jak pancerniki, dzikie jak hirara...
Wiele ich opisuje Fiedler, nad każdym pochylając się z uwagą, pisze bowiem nie o ich występowaniu czy zwyczajach (co można znaleźć w leksykonach czy albumach), ale opowiada nam historię tego jednego, konkretnego zwierzaka, z którym miał styczność bezpośrednio. Autor brał udział w wyprawie do lasów Ameryki Południowej, zbierającej eksponaty do muzeum przyrodniczego. Podczas tej pracy polscy przyrodnicy przygarnęli niejednego przedstawiciela miejscowej fauny. Można by się przyczepić, że to okrutne - więzić, zabijać, preparować okazy, by przywieżć je do Polski, ale z tych sytuacji, gdy ludzie przywiązywali się do milutkiego ostronosa czy patrzyli z podziwem na szaleńczą walkę hirary o wolność - widać, że ludzie ci naprawdę kochali zwierzęta.
Dziś ta pozycja byłaby wzbogacona pięknymi zdjęciami, ale wtedy to było niemożliwe. Nie szkodzi, ogladamy za to piękne ilustracje Stanisława Mrowińskiego, czarno-białe i kolorowe.
Ocena: 4/6
Wiele ich opisuje Fiedler, nad każdym pochylając się z uwagą, pisze bowiem nie o ich występowaniu czy zwyczajach (co można znaleźć w leksykonach czy albumach), ale opowiada nam historię tego jednego, konkretnego zwierzaka, z którym miał styczność bezpośrednio. Autor brał udział w wyprawie do lasów Ameryki Południowej, zbierającej eksponaty do muzeum przyrodniczego. Podczas tej pracy polscy przyrodnicy przygarnęli niejednego przedstawiciela miejscowej fauny. Można by się przyczepić, że to okrutne - więzić, zabijać, preparować okazy, by przywieżć je do Polski, ale z tych sytuacji, gdy ludzie przywiązywali się do milutkiego ostronosa czy patrzyli z podziwem na szaleńczą walkę hirary o wolność - widać, że ludzie ci naprawdę kochali zwierzęta.
Dziś ta pozycja byłaby wzbogacona pięknymi zdjęciami, ale wtedy to było niemożliwe. Nie szkodzi, ogladamy za to piękne ilustracje Stanisława Mrowińskiego, czarno-białe i kolorowe.
Ocena: 4/6
czwartek, 4 lutego 2010
"Nowa przygoda Gwinea" Arkady Fiedler
Kiedy wzięłam książkę do ręki i zaczęłam się w nią wczytywać, przyszedł mi na myśl "Cesarz" Kapuścińskiego. To przez Afrykę, przez jedno państwo, które obrali na warsztat pisarze, jeden Etiopię, drugi Gwineę. Ale w Etopii jest monarcha, Gwinea natomiast jest niepodległą republiką. Fiedler wyjaśnia w książce, jak do tego doszło, że kraj ten uzyskał niepodległość po wieloletnim istnieniu jako kolonia francuska. Wyjaśnia dokładnie, podpierając się datami i nazwiskami, ale przystępnie, wcale nie czujemy się jak na lekcji historii. Zresztą tak jest ze wszystkim, co dotyczy Gwinei, Fiedler chyba przez przybyciem do tego kraju szczegółowo zapoznał się z jego historią, kulturą, geografią, wierzeniami - wszystkim, co tylko dotyczy Gwinei. Nie da się ukryć, że te studia dały wymierne korzyści. Nie dość, że nam, czytelnikom, przedstawia Gwineę, to jeszcze podczas podróży po niej umie zaskarbić sobie sympatię i przychylność tubylców. A trzeba pamiętać, że świeżo po odzyskaniu niepodległości kraj był trochę jak wstrząśnięty szampan i trzeba było uważać, by nie narazić się nieopatrznym gestem czy słowem nowej, jeszcze nieopierzonej (i może przez to bardziej drażliwej) władzy. Fiedlerowi to się udaje, czasem lepiej, czasem gorzej, ale generalnie, dzięki uśmiechowi, pogodzie ducha i sporej wiedzy wychodzi cało z wszelkich opresji. Opisuje nam je szczegółowo, tak abyśmy możliwie jak najpełniej poznali Gwineę. Oczywiście opisuje też szczegółowo przebogatą faunę i florę kraju, przybliża nam jego mieszkańców, zarówno ludność tubylczą, jak i napływową.
Do tego używa pięknej polszczyzny, starannej, dokładnej, czasem leciutko archaicznej (to prawie 50 lat minęło), czasem gwarowej (wtrąca słowa takie jak: "chęchy", "frenezja" czy "wyżgajewo", przy czym nie udało mi się znaleźć znaczenia tego ostatniego, jedynie z kontekstu wynika, że to wygwizdów). Ech, delikatnej także, bo, dacie wiarę, słowo "gówniarze" wykropkowane jest w środku, pozostało tylko "g...rze"! Może dlatego, że to między innymi książka dla młodzieży?
To piękna książka, bogata, z mnóstwem danych - książka dla tych, co lubią podróże, choćby te palcem po mapie. Wiem, że dziś na topie jest przebojowy Cejrowski czy globtroterka Pawlikowska, ale czasem warto sięgnąć po starego, dobrego, sprawdzonego Fiedlera.
Ocena: 4/6
Do tego używa pięknej polszczyzny, starannej, dokładnej, czasem leciutko archaicznej (to prawie 50 lat minęło), czasem gwarowej (wtrąca słowa takie jak: "chęchy", "frenezja" czy "wyżgajewo", przy czym nie udało mi się znaleźć znaczenia tego ostatniego, jedynie z kontekstu wynika, że to wygwizdów). Ech, delikatnej także, bo, dacie wiarę, słowo "gówniarze" wykropkowane jest w środku, pozostało tylko "g...rze"! Może dlatego, że to między innymi książka dla młodzieży?
To piękna książka, bogata, z mnóstwem danych - książka dla tych, co lubią podróże, choćby te palcem po mapie. Wiem, że dziś na topie jest przebojowy Cejrowski czy globtroterka Pawlikowska, ale czasem warto sięgnąć po starego, dobrego, sprawdzonego Fiedlera.
Ocena: 4/6
wtorek, 2 lutego 2010
"Wybawienie" James Dickey
W ramach wyzwania czytelniczego sięgnęłam po "Wybawienie". Oczekiwałam czegoś w stylu "Przeminęło z wiatrem", plantacje, niewolnicy, rasizm, niesprawiedliwość i tak dalej - no bo amerykańskie południe. Nie nie, to zupełnie nie to. Dostałam kawał porządnej, mocnej historii, pełnej emocjonujących momentów.
Czwórka przyjaciół wybiera się na spływ rzeką, Jeden z nich to prowodyr, to on namawia pozostałych. Lewis, bo tak ma na imię, jest gorącym orędownikiem kultu przetrwania, kultu siły. Zawzięcie ćwiczy, doskonaląc swoje ciało. Trenuje łucznictwo, namawiając do tego przyjaciela Eda. Ba, buduje nawet w ogrodzie schron przeciwatomowy! Jego dewizą jest przeżyć, przetrwać, dzięki sobie, własnym siłom, własnej determinacji. Nic dziwnego więc, że wyjazd w dziką głuszę jest dla niego nie lada gratką, okazją do zaprezentowania swoich umiejętności, chociaż przede wszystkim dla czwórki przyjaciół ma to być miła odskocznia od miejskiego, nudnego życia.
I była, na początku.
Potem mamy brutalny napad i wszystko się zmienia. To już nie bajka, to twarda walka o przetrwanie, odrzucenie wpojonych przez cywilizację wartości, zostaje tylko instynkt, instynkt życia. Ale o dziwo, to nie Lewis wiedzie tu prym, ale Ed. Cichy, miły, zwyczajny facet z konieczności przeobraża się w zawziętego, bezwzględnego mężczyznę. I tak najbardziej to właśnie o tę przemianę tu idzie, o to, czego jesteśmy w stanie dokonać, gdy ktoś zagraża nam, naszej rodzinie, przyjaciołom. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć? Jak szybko możemy otrzepać z siebie cywilizacyjny kurz i wyciągnąć z zanadrza maczugę? Czy łatwo nam to przychodzi? I czy to doświadczenie pozostanie bez śladu w naszej psychice?
Wiele pytań, odpowiedzi znajdziecie w książce.
.
P.S. Na podstawie książki nakręcono film "Uwolnienie". Nie widziałam, ale jeśli będę miała okazję, chętnie obejrzę.
Bonus: słynna scena z filmu:
Czwórka przyjaciół wybiera się na spływ rzeką, Jeden z nich to prowodyr, to on namawia pozostałych. Lewis, bo tak ma na imię, jest gorącym orędownikiem kultu przetrwania, kultu siły. Zawzięcie ćwiczy, doskonaląc swoje ciało. Trenuje łucznictwo, namawiając do tego przyjaciela Eda. Ba, buduje nawet w ogrodzie schron przeciwatomowy! Jego dewizą jest przeżyć, przetrwać, dzięki sobie, własnym siłom, własnej determinacji. Nic dziwnego więc, że wyjazd w dziką głuszę jest dla niego nie lada gratką, okazją do zaprezentowania swoich umiejętności, chociaż przede wszystkim dla czwórki przyjaciół ma to być miła odskocznia od miejskiego, nudnego życia.
I była, na początku.
Potem mamy brutalny napad i wszystko się zmienia. To już nie bajka, to twarda walka o przetrwanie, odrzucenie wpojonych przez cywilizację wartości, zostaje tylko instynkt, instynkt życia. Ale o dziwo, to nie Lewis wiedzie tu prym, ale Ed. Cichy, miły, zwyczajny facet z konieczności przeobraża się w zawziętego, bezwzględnego mężczyznę. I tak najbardziej to właśnie o tę przemianę tu idzie, o to, czego jesteśmy w stanie dokonać, gdy ktoś zagraża nam, naszej rodzinie, przyjaciołom. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć? Jak szybko możemy otrzepać z siebie cywilizacyjny kurz i wyciągnąć z zanadrza maczugę? Czy łatwo nam to przychodzi? I czy to doświadczenie pozostanie bez śladu w naszej psychice?
Wiele pytań, odpowiedzi znajdziecie w książce.
.
P.S. Na podstawie książki nakręcono film "Uwolnienie". Nie widziałam, ale jeśli będę miała okazję, chętnie obejrzę.
Bonus: słynna scena z filmu:
poniedziałek, 1 lutego 2010
"Rumo i cuda w ciemnościach" Walter Moers
"Urs uniósł palec.
- Nawet najbardziej bywały w świecie smakosz - rozpoczął uroczystym głosem swą przemowę - nie jest przygotowany na prosty, a zarazem wyrafinowany smak fachowo przygotowanych mysich pęcherzy, gdy kosztuje ich za pierwszym razem. Cała sztuszka polega na nienaruszaniu pęcherza i pozostawienia go w całości, w trakcie wypełniania go poprzez kanaliki pęcherzowe farszem z mysiego mięsa. Aby tego dokonać, mięso musi zostać przekręcone przez maszynkę co najmniej trzydzieści trzy razy, aż rozdrobni się je do niemal płynnej masy, którą wygładza się dodatkowo kwaśną śmietaną i mysim tłuszczem, doprawiając kolejno sokiem z czosnku, rozpuszczoną w wodzie solą, sproszkowaną papryką i oliwą z oliwek. Niektórzy dodają jeszcze do tego kminek, ale ci ludzie to barbarzyńcy. Farsz nabiera się w strzykawkę do śmietany i wtłacza do wnętrza mysich organów, aż napełnią się całkowicie. Na koniec kanaliki pęcherzowe związywane są nicią kuchenną, aby sok pozostał w środku - z kącika ust poleciało Ursowi nieco śliny.
- Następnie na ciężkiej żeliwnej patelni rozgrzewa się w równych proporcjach masło oraz oliwę z oliwek i przez parę minut przypieka się mysie pęcherze, aż przybiorą złotobrązową barwę. Na koniec wędzi się je delikatnie na grillu opalanym korzeniami lukrecji i trzyma w cieple, aż do konsumpcji. I trzeba przy tym wiedzieć, że pęcherze południowoornijskiej Sikumyszy - jedynie z tych myszy wolno przygotowywać tę potrawę! - należą do najbardziej pracowitych organów trawiennych w camońskim świecie zwierząt. Ten pracowity gatunek myszy praktycznie nie robi nic innego poza sikaniem, co czyni ich pęcherze tak elastyczne i intensywne w smaku. Rozkosz skosztowania mysich pęcherzy po raz pierwszy równać się może z objawieniem."
---"Rumo i cuda w ciemnościach" Walter Moers, tłum. Katarzyna Bena, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008, s. 283-284
- Nawet najbardziej bywały w świecie smakosz - rozpoczął uroczystym głosem swą przemowę - nie jest przygotowany na prosty, a zarazem wyrafinowany smak fachowo przygotowanych mysich pęcherzy, gdy kosztuje ich za pierwszym razem. Cała sztuszka polega na nienaruszaniu pęcherza i pozostawienia go w całości, w trakcie wypełniania go poprzez kanaliki pęcherzowe farszem z mysiego mięsa. Aby tego dokonać, mięso musi zostać przekręcone przez maszynkę co najmniej trzydzieści trzy razy, aż rozdrobni się je do niemal płynnej masy, którą wygładza się dodatkowo kwaśną śmietaną i mysim tłuszczem, doprawiając kolejno sokiem z czosnku, rozpuszczoną w wodzie solą, sproszkowaną papryką i oliwą z oliwek. Niektórzy dodają jeszcze do tego kminek, ale ci ludzie to barbarzyńcy. Farsz nabiera się w strzykawkę do śmietany i wtłacza do wnętrza mysich organów, aż napełnią się całkowicie. Na koniec kanaliki pęcherzowe związywane są nicią kuchenną, aby sok pozostał w środku - z kącika ust poleciało Ursowi nieco śliny.
- Następnie na ciężkiej żeliwnej patelni rozgrzewa się w równych proporcjach masło oraz oliwę z oliwek i przez parę minut przypieka się mysie pęcherze, aż przybiorą złotobrązową barwę. Na koniec wędzi się je delikatnie na grillu opalanym korzeniami lukrecji i trzyma w cieple, aż do konsumpcji. I trzeba przy tym wiedzieć, że pęcherze południowoornijskiej Sikumyszy - jedynie z tych myszy wolno przygotowywać tę potrawę! - należą do najbardziej pracowitych organów trawiennych w camońskim świecie zwierząt. Ten pracowity gatunek myszy praktycznie nie robi nic innego poza sikaniem, co czyni ich pęcherze tak elastyczne i intensywne w smaku. Rozkosz skosztowania mysich pęcherzy po raz pierwszy równać się może z objawieniem."
---"Rumo i cuda w ciemnościach" Walter Moers, tłum. Katarzyna Bena, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008, s. 283-284