Strony
▼
piątek, 28 września 2012
"Anna Karenina" Lew Tołstoj - historia z życia wzięta
Przeczytałam dzieło sławne, znane, wielokrotnie opisywane, ekranizowane i tak dalej. Zapewne liczni czytelnicy mieli możliwość rozebrania tej powieści na części pierwsze, zanalizowanie wszerz i wzdłuż i pewnie jeszcze w poprzek. No i pewnie przez to czuję presję, by sprostać ciężarowi gatunkowemu "Anny Kareniny" i walnąć taką recenzję, wiecie, obszerną, błyskotliwą i taką, że klękajcie narody. Jednakowoż bohatersko oparłam się presji i wypasionej recenzji nie będzie, bo za mało mądra jestem. Będą za to wrażenia z lektury.
Po lekturze pomyślałam sobie: oto historia miłości, historia z życia wzięta. Ba, bo to jedna, całe mnóstwo. Pierwsza to oczywiście miłość Anny i Wrońskiego. Druga: Lewina i Kitty. Trzecia: Dolly i Obłońskiego.
Oprócz miłości Tołstoj opisał Rosję, wszystkie jej twarze, jakie znał: wiejską, ziemiańską, arystokratyczną i towarzyską. Żniwa, wykopki, bale i lokale. To tło powieściowe jest nadzwyczaj starannie odmalowane i powiem szczerze, że czasami nudne. Miłość jest ciekawsza.
Zobaczcie Kitty: młoda, głupiutka gąska, myśli, że Wroński obdarza ją uczuciem, więc w oczekiwaniu na jego deklarację odtrąca Lewina. Po perturbacjach różnych za tegoż Lewina w końcu wychodzi, twierdząc, że go szczerze kocha. Hmmm. A gdyby wyszła za Wrońskiego i była z nim szczęśliwa (w co wątpię, ale kto wie), gdzieżby tam pamiętała o Lewinie! Więc szczerze czy nieszczerze kocha tego Lewina? A może Kitty sama nie wie, za młoda jest, za zmienna i płocha... Słodka Kitty.
A Anna, czy ona jest słodka? Nie, o niej można wszystko powiedzieć, ale nie to. Anna jest szalona, opętana, nieszczęśliwa. Piękna.
"Urok Anny na tym właśnie polegał, że zaćmiewała swą własną toaletę, tak że ta stawała się na niej jakby niewidoczna. Tej czarnej sukni ze wspaniałymi koronkami również nikt nie dostrzegał, tworzyła jedynie ramę; widać było tylko samą Annę, naturalną, prostą, wykwintną, a zarazem wesołą i ożywioną"[1].
Odpychająca. Niszczycielska jak tajfun. Biedna, biedna Anna. Wyszła za mąż z rozsądku, nie z miłości, poukładała sobie życie w szufladkach, tu mąż, tu dziecię, tu buziak w czółko na dobranoc, a tu trach i Wroński. Rozkochał ją w sobie, drań jeden, uwiódł i p... ops, już chciałam napisać, że porzucił, ale jednak nie, aż takim draniem nie był, choć...
"Wiedział doskonale, że w oczach kuzynki i całej socjety śmieszność mu nie groziła. Wiedział aż nadto dobrze, że w ich oczach rola niefortunnego wielbiciela panny na wydaniu i w ogóle kobiety wolnej może się wydawać śmieszna, natomiast rola mężczyzny, który za wszelką cenę stara się skłonić do cudzołóstwa kobietę zamężną, ta rola ma w sobie jakieś imponujące piękno i nigdy nie może być przedmiotem drwin"[2].
Tych dwoje szarpie się nawzajem, on ją pozbawił wszystkiego oprócz siebie, ona to wzięła i oplotła się jak bluszcz...
Zdarzają się takie historie wśród nas. Są mniej lub bardziej widoczne, z mniej lub bardziej tragicznym finałem, mniej lub bardziej wzruszające. Tołstoj wziął historię z życia i pięknie ją opisał. Podobała mi się ta książka, choć nie wszystkie wątki jednakowo przykuły moją uwagę, choćby te siermiężne ciągoty Lewina. Ale i taki Lewin bystro zauważa:
"Tak samo w tej chwili wydaje mi się dziwaczne, że podczas gdy my, wieśniacy, staramy się zaspokoić głod jak najprędzej, by móc wykonać swoją robotę, my tutaj z tobą usiłujemy jak najdłużej się nie najeść i dlatego jemy ostrygi"[3].
Niepotrzebnie miałam opory przed czytaniem klasyki (a miałam!), zupełnie niepotrzebnie.
---
[1] "Anna Karenina" Lew Tołstoj, przełożyła Kazimiera Iłłakiewiczówna, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986, tom 1, s.91
[2] Tamże, s. 145
[3] Tamże, s. 45
poniedziałek, 24 września 2012
"Kolacja z zabójcą" Aleksandra Marinina, czyli jak to się z Kamieńską zaczęło
Jak ja się cieszę, że po przeczytaniu "Za wszystko trzeba płacić" cykl spodobał mi się na tyle, że zaczęłam szukać pozostałych części! Trochę pobrałam na fincie, a "Kolację z zabójcą" otrzymałam od Biblioteki Akustycznej (och, coraz bardziej lubię to wydawnictwo, wcale nie za darmowe, tylko za dobre książki).
Po pierwsze, czyta Roch Siemianowski. Po drugie, Roch Siemianowski to czyta. No co poradzę, że że należę do grona fanek i wielbicielek pana Siemianowskiego? Należę i koniec. Hm, tak na marginesie, właściwie czemu nikt nie robi spotkań autorskich, na których można by było też spotkać się z czy to z tłumaczem, czy z lektorem właśnie? Po trzecie, "Kolacja z zabójcą" to pierwsza część cyklu z Kamieńską i jak to zwykle bywa z częściami pierwszymi - jest znakomita.
W Moskwie ginie Irina, pracownik naukowy MSW. Zrazu jej śmierć wygląda na przypadkową (porażenie prądem), ale jest pewien drobny szczegół, który pozwala domniemywać, że to było starannie zaplanowane zabójstwo. Na zlecenie.
Anastazja Kamieńska, genialna pani analityk (czy analityczka?) zajmuje się rozpracowaniem tej sprawy. Kto zabił? Kto zlecił zabójstwo? Dlaczego zginęła Irina? Obserwacja, jak Anastazja znajduje odpowiedź na te trzy pytania, jest czystą przyjemnością. Kamieńska bowiem myśli i dedukuje jak Sherlock Holmes, a gdy zachodzi potrzeba, odrywa tyłek od krzesła przy biurku i osobiście bierze udział w akcji jak komandos z Nawarony. Chociaż cholernie się boi, bo gra idzie o jej życie. Bardzo mi się to podobało, bo to życiowe. Coś robimy, bo tak trzeba, choć jednocześnie trzęsiemy się ze strachu.
Tytuł też, choć niby banalny, to bardzo dobry, bo mocno osadzony w tekście. Ta kolacja naprawdę się odbyła, Anastazja siedziała, jadła, konwersowała z zabójcą, kombinując, jak by tu z niego wyciągnąć użyteczne informacje, a jednocześnie zastanawiała się, czy ją ukatrupi od razu, czy jeszcze trochę zaczeka. Mocne.
Bardzo dziękuję Bibliotece Akustycznej za audiobooka! Jest świetny.
"Kolacja z zabójcą" Aleksandra Marinina, przełożyła Margarita Bartosik, czyta Roch Siemianowski, seria Sensacji i Kryminału, Biblioteka Akustyczna 2012.
Stosik wielki i piękny
Dawno dawno nie zamieszczałam stosów, dziś jakoś mnie natchnęło i wzięłam aparat do ręki.
Oto to, co na zdjęciu, od dołu:
- Henning Mankell "Chińczyk" - finta
- Aleksandra Marinina "Śmierć i trochę miłości", "Płotki giną pierwsze", "Zabójca mimo woli", "Gra na cudzym boisku" - finta
- Halina Auderska "Babie lato" - podaj
- Michał Markowski "Pajęczyna: Po drugiej stronie księżyca" - przez pomyłkę, myślałam, że to inny Markowski - podaj
- Jacek Roy "Czarny koń zabija nocą" - podaj
- Damian Dibben "Strażnicy historii. Nadciąga burza" - wygrana na Targach Książki
- Hanna Bakuła "Królowa samby" - finta
- Anna Ikeda "Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji" - zakup
- audiobook Aleksandra Marinna "Kolacja z zabójcą" - od wydawnictwa
- audiobook Mariusz Czubaj, Marek Krajewski "Róże cmentarne" - finta
- audiobook S.J. Watson "Zanim zasnę" - (nie ma na zdjęciu, bo już w samochodzie) finta
- audiobook Alfonso Signorini "Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości" - finta
- audiobook Marlena de Blasi "Amandine" - prezent od kalio
Pewną dumą napawa mnie fakt, że tylko jedna książka jest zakupiona, robię się oszczędna :)
czwartek, 20 września 2012
Nie samymi książkami człowiek żyje, prawda?
Ale o nich przeważnie pisze na blogu, więc dziś dla odmiany napiszę o pisaniu. Napomykałam już kiedyś, że wszelkie opinie o przeczytanych lekturach oraz cytaty spisuję w zeszycie. Dopiero potem to wszystko ląduje na blogu.
Zeszyty są różne, ewoluowałam. Od zwykłego brulionu w twardych okładkach Herlitza do Paperblanks (są obrzydliwie drogie, ale jednocześnie tak cudownie piękne, że można zasłabnąć z zachwytu). Narzędzia do pisania też mi się zmieniały. Długopis, ołówek, ostatecznie stanęło na wiecznym piórze Parker (dostałam od męża, śliczne).
Pióra lubię, niekoniecznie wieczne, jakiś czas temu pokusiłam się o wykaligrafowanie (tfu, tfu, napisanie) książki kucharskiej dla pary znajomych. Co za robota! Ale wyszło pięknie. Zdjęć gotowego produktu niestety nie posiadam, bo na czas było robione i w pośpiechu pakowane. Mam za to zdjęcia próbek pisma różnymi stalówkami.
Potem dostałam jeszcze od męża komplet stalówek i obsadkę i jeszcze atrament - ale zaraz niebawem pojawił się na świecie Krzysztof i stalówki schowałam, żeby się nie bawił (hej, muszę ich poszukać!).
Ostatnio zaś, całkiem ni z tego, ni z owego, przewinął mi się przed oczami notatnik z kropkami zamiast linii i jakoś mi ta koncepcja wydała się warta wypróbowania. Znalazłam notatniki Leuchtturm1917, po czym poszukałam o nich opinii w necie, tak trafiłam bodajże na trzy strony poświęcone wiecznym piórom, zagłębiłam się i znienacka zapragnęłam nabyć wieczne pióro do kaligrafii (możność pisania bez kałamarza obok jest baaardzo wygodna).
Wyszperałam na tychże stronach, że Pilot Plumix (ew. Pluminix) się nadaje, nabyłam i piszę w aktualnym Paperblanksie tym da Vinci, pięknie. Trudniej, ale ładniej.
Dziś zaś nadszedł zamówiony Leuchturm1917, w kropki, a jakże. Pomacałam z czułością, jutro testy. Tylko już przemyśliwam nad zmianą atramentu w Pluminixie, bo bladoniebieski to nie jest mój ulubiony.
Fiksum dyrdum, jak nic. :)
wtorek, 18 września 2012
"Zalotnica niebieska" Magdalena Samozwaniec - o miłości siostrzanej
Były sobie dwie siostry, Maria i Magdalena Kossakówny. Jedna wiotka, wielkooka i uduchowiona. Druga pulchna i wesoła. Kochają się nad życie. Ta książka to opowieść drugiej o pierwszej.
Tytuł "Zalotnica niebieska" pochodzi z jednego z wierszy Marii, czy to o niej samej? Oczywiście. Magda opisała w książce nie życie siostry, ale jej relacje z płcią przeciwną. Bo też była z Lilki zalotnica, oj, była. Co prawda trafiała nie zawsze szczęśliwie, ale to chyba dzięki temu zostawiła wiele pięknych wierszy. Wszak wiadomo, że kwiat talentu podlewany łzami smutku i rozpaczy kwitnie najpiękniej (nie zawsze, ale najczęściej).
Pierwszy mąż, Bzowski, zupełnie Lilki nie rozumie, a ona więdnie. Życie domowe ją przerasta. Do tego koszmarna noc poślubna, to się musiało źle odbić na ich wzajemnych relacjach.
"Określenie »błogosławiony stan«, podobnie jak »posłuszeństwo małżeńskie«, które zaprzysięgała młoda żona przy ślubie - dorastające panny wiedziały już, że to nie znaczy posłuszeństwo jako takie, tylko poddawanie się pieszczotom starego nieraz u wstręt wzbudzającego męża - wymyślili chyba księża. Biedny Pan Bóg wplątany był w te małżeńskie karesy, a Sienkiewicz w »Rodzinie Połanieckich« nazywa je, dość dla nas dzisiaj bluźnierczo: »służbą bożą«. Pewna znana mi dobrze krakowska dama przez rok opierała się »służbie bożej«, czując przed nią lęk i odrazę. Rozumiała jednak, że postępując w ten sposób »grzeszy«, więc poszła się z tego wyspowiadać. Ksiądz ją zgromił i zagroził, że nie udzieli jej rozgrzeszenia, o ile jeszcze tej nocy nie podda się »służbie bożej«"[1].
Potem pojawia się drugi mąż, Pawlikowski - jak piorun z jasnego nieba trafia ich strzała Amora. Trzeba się więc rozwieść z pierwszym.
"Lilka żyje w oczekiwaniu na upragniony rozwód kościelny. W owym czasie otrzymanie takiego rozwodu przedstawiało szalone trudności i wymagało olbrzymich pieniężnych wkładów, jak również i ... kłamstw. Pisze o tym dokładnie i wspaniale Boy w swojej książce »Dziewice konsystorskie«, która narobiła dużo szumu i była umieszczona przez Kościół na indeksie.[...]
Dla unieważnienia kościelnego małżeństwa istniały tylko dwa powody: non consumatum i małżeństwo pod przymusem. Lilka musiała więc udawać dziewicę, opuściła Bzowskiego i przeniosła się do rodziców"[2].
Drugiego męża Lilka kocha namiętnie i bałwochwalczo, ale stawianiem na piedestale rozbisurmaniła go strasznie, bo przygruchał sobie tancereczkę i zrobił jej dziecko. A od Lilki wymagał, by to dziecko adoptowała, jeśli chce z nim zostać. Nie chciała. Są jakieś granice, prawda?
Co potem? Lilka żyje, podróżuje, tworzy, a potem poznaje Jasnorzewskiego, lotnika, który ją szczerze pokochał i ona jego też.
Prawdziwe oparcie ma poetka w rodzinie, w Ojciu, Matce (Mamidle) i siostrze, z którymi przebywa tak często jak tylko może, a jak nie może, to koresponduje bardzo regularnie.
"Lilka lubi również sama pisać listy i pisze je wciąż. Jest to zresztą cecha rodzinna. Tatko pisuje do »Moma« co dzień, gdziekolwiek jest, i owych wspaniałych i ciekawych listów pozostało około tysiąca. Mama siada wieczorami przy swoim biurku i pisze listy - do męża, do córek i do wszystkich swoich kuzynek. Cóż to był za wspaniały zwyczaj, szkoda, że dziś zupełnie zaginął. Gdyby nie listy, nie wiedzielibyśmy nic o pannie de Lespinasse, bardzo mało o George Sand, a o płomiennej miłości Sobieskiego do Marysieńki nie mielibyśmy pojęcia. A poza tym ta troska rodziny, aby się owe listy zachowały!
Ale jakież listy godne byłyby dzisiaj chowania w tajemnej skrytce? Owszem, przechowuje się pieczołowicie rachunki za gaz, za elektrykę, różne listy handlowe. A listy miłosne? Czy one jeszcze istnieją? Czy ktoś nadal pisze płomienne słowa i tak zwane wówczas »zaklęcia«?"[3].
Portret Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, jaki wyłania się z kart tej książki, jest jakby otulony, jak szalem, siostrzaną miłością. Wzruszające.
Jeszcze tak na koniec dodam parę uwag już nie na temat, ale okołotematowych. O tych dziewicach konsystorskich czytałam po raz pierwszy u Pruszkowskiej, jak przysyłała list i klucz, po czym pożyczyłam od koleżanki "Reflektorem w mrok" Boya, ciężar tomu mnie ogłuszył i nie dałam rady całości, natomiast o dziewicach przeczytałam.
A ten fragment o listach cudny, nieprawdaż? Mam gdzieś upchnięte stosy listów do i od mojego byłego, pisaliśmy do siebie bardzo często. Jak się rozstaliśmy, oddał mi wszystkie listy, które mu napisałam, ostatnio zastanawiałam się, czy ich nie wyrzucić, teraz już wiem. Nie wyrzucę.
---
[1] "Zalotnica niebieska" Magdalena Samozwaniec, Świat Książki, Warszawa 1997, s.194
[2] Tamże, s.116
[3] Tamże, s. 182
sobota, 15 września 2012
"Każdy umiera w samotności" Hans Fallada - jeszcze raz o wojnie, tylko inaczej
W literaturze polskiej, światowej zresztą też, wojna (druga światowa) została opisana wszerz i wzdłuż, jednak takich pozycji jak ta nie ma wielu. Takich, które opisują życie Niemców, zwykłych mieszkańców, cywilów, którzy do wszelakich partii czy zgromadzeń należą nie z przekonania, tylko z przymusu. Taka była "Złodziejka książek" czy "Pozwólcie nam krzyczeć", taka jest też powieść "Każdy umiera w samotności".
We wstępie przeczytałam: "Wydarzenia opisane w tej powieści oparte są zasadniczo na aktach Gestapo dotyczących nielegalnej działalności pary berlińskich robotników w latach 1940-1942".* Para berlińskich robotników to Anna i Otton Quanglowie. On jest stolarzem, majstrem w fabryce mebli, ona przy mężu, mają jednego syna, aktualnie na froncie. Akcja zaczyna się od wiadomości o śmierci syna. To straszliwy wstrząs dla rodziców, nic więc dziwnego, że ich wybija z utartych kolein życiowych. Chcą coś zrobić, cokolwiek, coś, co byłoby protestem przeciwko faszystom, przeciwko Hitlerowi, wojnie i całemu temu świństwu, w którym grzęzną.
I co robią? Piszą kartki i listy. Kartki pocztowe z antyfaszystowskimi hasłami, oskarżające Führera o morderstwa, okrucieństwo i egoizm nie są nigdzie wysyłane, tylko podkładane w różnych miejscach w całym Berlinie. Otton Quangel liczy na to, że kartki będą wędrować z rąk do rąk, że dotrą do sumień i serc, że spowodują wzrost świadomości... Marzą mu się niemalże zamieszki społeczne, rewolucja, a jego kartki mają być tym kamyczkiem poruszającym lawinę.
Och, naiwny! Kartki nigdzie nie wędrują, tylko są w panice oddawane władzom, ludzie są bowiem tak zastraszeni, że boją się wszystkiego, nawet doczytać do końca przekaz ze znaleziska. Być może Otton to przeczuwa, choć się do tego nie przyznaje i twardo pisze dalej. Z drugiej strony kartki twardo przechwytuje komisarz Escherich z Gestapo i szuka ich autora. Znajdzie, nie znajdzie? Nie chcę zdradzać zbyt dużo... Zresztą i tak to nie jest najważniejsze, ważniejsza jest konsekwencja, upór - z każdej strony, zaznaczam. Ech, przejmujące.
Nie potępiajmy Niemców w czambuł, wszystkich jak leci. Ludzie jak ludzie, są różni, nie narodowość jest ważna, tylko to, co jest w środku.
Pominęłam wiele z tej książki, choćby to, co sygnalizuje tytuł. Odkryjcie to na własną rękę, ja zachęcam.
* - "Każdy umiera w samotności" Hans Fallada, przełożyła Daria Kuczyńska-Szymala, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2011, s. 5.
czwartek, 13 września 2012
"Dajcie mi jednego z was" Jacek Getner - ja podziękuję, nie chcę
Niby to kryminał, ale jakoś wymyka się wytycznym gatunku. Albo raczej - odbiega od głównego nurtu, gdzie to najpierw pada zimny trup, a potem przez całą książkę ktoś się gimnastykuje, żeby złapać mordercę.
Mamy tu cztery osoby: Kaprala, Proroka, Szczęściarza i Przystojniaka. Krótkie scenki pokazujące, jak ci panowie są zgarniani i pakowani do piwnicy (tak, to porwanie) jednocześnie przybliżają czytelnikowi osobę każdego z nich. W piwnicy Głos (coś jakby Wielki Brat z Big Brother) uświadamia całej czwórce uwięzionych, że są źli, wredni i w ogóle niegodni, żeby ich matka ziemia na grzebiecie nosiła. Toteż on im źle życzy z całego serca i dołoży starań, żeby im życie uprzykrzyć, ma zresztą ku temu osobiste powody, bo spotkał każdego z nich i od każdego dostał po nosie. Teraz się mści. Zemsta jest słodka.
Ale uwaga, Głos pozuje na wielkodusznego i obiecuje uwięzionym, że wypuści trzech z nich, pod warunkiem, że jednogłośnie wybiorą czwartego na stracenie.
To wcale nie takie łatwe, żeby trzech nieznanych sobie gości skrzyknęło się przeciwko czwartemu, równie nieznanemu. Toteż Kapral. Prorok, Szczęściarz i Przystojniak powoli zaczynają się poznawać, chyba w najprostszy możliwy sposób: opowiadają o sobie. Czasem też o którymś z nich opowiada Głos, tak, żeby wszyscy słyszeli. Zamiast snuć intrygi i zmawiać się jeden z drugim (ten mechanizm znamy z różnych reality show, w domu wielkiego brata czy na bezludnej wyspie) - oni gawędzą. Czy tylko mnie to wydaje się mało prawdopodobne?
No, ale dzięki tym opowieściom możemy zajrzeć każdemu w duszę i każdego znielubić. Głos też jest do znielubienia, chłodny, bezosobowy i okrutny.
To dla mnie była największa wada tej książki: nie ma kogo polubić, nie ma nawet komu kibicować, a ja tak lubię, żeby za bohatera, czarnego czy białego, obojętnie, można było trzymać kciuki.
Druga wada to koszmarna interpunkcja, zwłaszcza w dialogach. Oj, mógł ktoś to przejrzeć i dodać mnóstwo zgubionych kropek. To boli, taka niestaranność. Zwątpiłam w pewnym momencie i już nie wiedziałam, jak powinien wyglądać prawidłowy zapis dialogu. Tak nie powinno być, książka nie może wprowadzać w błąd czytelnika!
Co do zalet: autor bez pardonu przyznaje się do inspiracji "Wizytą starszej pani" Dürrenmatta - i świetnie, z dobrych wzorców można i należy czerpać. No i czyta się całkiem sprawnie, nie powiem. Ale to jednak ciut za mało, żebym sięgnęła po coś innego tego autora, no cóż.
Dziękuję autorowi za egzemplarz i życzę mu powodzenia!
"Dajcie mi jednego z was" Jacek Getner, Wydawnictwo Najlepszy Seler, 2005.
wtorek, 11 września 2012
"Dickens, cukrowa wata i inne smakołyki" Philippe Delerm - coś z niczego, nic z cosia
Cieniutka, niepozorna książeczka o niczym. To garść króciutkich esejów o różnego rodzaju banialukach, wspominkach, skojarzeniach. Nic z tego nie wynika, nic nie zostaje w pamięci. To znaczy prawie nic, bo pozostaje wrażenie lekkości, bezpretensjonalności, uśmiechu, odrobiny zadumania. Widać, że autor dobrze się bawił przy pisaniu.
Ja zaś dobrze się bawiłam przy czytaniu, jakoś taka ogólnie pozytywna jest ta książka. To wszystko, co mogę o niej napisać, nie za dużo, co? ;) No ale przecież nie każda pozycja zasługuje na sążnisty elaborat.
"Dickens, cukrowa wata i inne smakołyki" Philippe Delerm, tłumaczyła Hanna Tygielska, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006.
niedziela, 9 września 2012
Targi Książki w Katowicach - relacja krótka i węzłowata, najlepiej w punktach
- Dojechałam, zaparkowałam, bilet kupiłam, stoiska obejrzałam (rękodzieła śliczne, ale za mało z książką związane, jak ja bym chciała, żeby książkową biżuterię można było kupić, a tam właściwie tylko zakładki książkowe, a reszta to ogólne), po czym skierowałam się na płytę, pod scenę, gdzie ujrzałam Sardegnę i od razu zaczęłyśmy plotkować, po czym do plotek wciągnęłyśmy Jarka Czechowicza z fotela obok. Uwielbiam plotkować książkowo, a Wy?
Od razu przyznam się, że zdjęcie powyżej, na którym widnieję ja, Sardegna, Isadora i Silaqui bezczelnie zwinęłam z bloga Sardegny, co prawda zapytałam, ale odpowiedzi jeszcze nie uzyskałam. Najwyżej mnie obije :)
- Co targi, to ja sobie jeden jedyny autograf zdobywam, ale ze mnie łowca. W zeszłym roku to była Marta Kisiel, w tym zaś dopadłam Roberta Wegnera, jak sobie spokojnie w kawiarence siedział. Zapewniłam go solennie, że cokolwiek napisze, to ja kupię, a on w zamian podpisał mi się w zeszycie i zdradził, że wyjdzie w październiku tom opowiadań zawierający jego tekst. Muszę tego poszukać w zapowiedziach.
- eBukę zdobył Beznadziejnie Zacofany w Lekturze, o czym pisze tutaj, a tuż przed ogłoszeniem wyników Sardegna mnie pyta, na kogo stawiam, właściwie się wcześniej nie zastanawiałam, ale zapytana oznajmiłam, że ZWL. No i proszę, trafiłam!
- Po eBuce gadaliśmy z panem rednaczem z DużeKa, Grzegorzem Raczkiem, człowiek z pasją!
- Złota Zakładka - imponujący stos dyplomów robił wrażenie, takoż i szereg szklanych zakładek. Jedna się stłukła, albo Prokop, albo Hołownia będą się musieli obejść bez. Albo się podzielą. W tym roku moje typy nie odniosły znaczącego sukcesu, no, Maciej Grabski trzecie miejsce.
- Z zakupów książkowych najbardziej był zadowolony mój syn, bo dostał "Dawno temu w Mamoko" Mizielińskich, "Samotnego Jędrusia" Widłaka, "Bajki przez telefon" Rodariego oraz "Pan Brumm jedzie pociągiem" Nappa. Tą ostatnią przeczytałam mu od razu jakieś trzy razy, a czwarty raz przed snem, po czym zasnął z nią w objęciach niemalże.
- Dla siebie wyniosłam z targów "Strażników historii. Nadciąga burza" Dibbena - udało mi się wygrać w konkursie pytań i odpowiedzi po debacie blogerów, druga to "Kwiaty Albarossy" z antykwariatu, prezent (dziękuję! za zakładkę też!).
- Rozglądałam się za audiobookami, tylko W.A.B takowe oferował, z lekką zniżką od ceny rynkowej (zresztą, te ceny, to żadne tam okazje, niestety), mocno się zastanawiałam nad Marininą, ale ostatnio trochę jej pobrałam na fincie i pogubiłam się trochę, co już mam, co do mnie jedzie i czego mi brakuje, więc ostatecznie nie nie wzięłam i teraz troszkę żałuję.
- Debata blogerów bardzo ciekawa, całe mnóstwo tematów i oczywiście za mało czasu na porządne omówienia, wniosłam trochę dla siebie i zamierzam wykorzystać, bardzo ciekawie to opisała Klaudyna tutaj, z mnóstwem zdjęć.
- Udział wzięłam w akcji Qulturki i książkę dla dzieci oddałam, w zamian otrzymałam przemiłą przypinkę.
- Krzysiowi zakupiłam też farbki do kąpieli :)
- Udały mi się Targi, udały spotkania, udały zakupy, udały rozmowy i ploteczki, bardzo jestem zadowolona. W przyszłym roku również postaram się być, warto!
sobota, 8 września 2012
eBuka 2012
Jest sobie taka jedna strona, czyli duże Ka, czyli portal bardzo kulturalny. I redaktor tejże strony, właściciel i głównodowodzący wymyślił kiedyś nagrodę dla najlepszego bloga książkowego (chyba on wymyślił, jeśli nie, niech mnie ktoś skoryguje). W zeszłym roku pilnie obserwowałam przebieg wyłaniania zwycięzcy, a już całkiem dech mi zaparło, jak zobaczyłam nagrodę - wypasiony kufer z książkami. No jakiemu molowi by tchu nie zaparło, no?
Toteż w tym roku i ja się zgłosiłam, bo ten kufer nęci i nęci, namawiałam też Bazyla, ale nie chciał, a długo namawiałam, bo uważam, że potencjał w nim siedzi. Nie chciał. Kufra nie chciał!
Wyłoniono finałową dziesiątkę, świetne blogi, niektóre z nich czytam regularnie od dawna, oto ona:
Książki Zbójeckie
Słowem malowane
Beznadziejnie zacofany w lekturze
Kreatywa
Książki na czacie
Czytajki - dziecięcych książek czar
... ale ja wolę sobie poczytać
Lektury wiejskiej nauczycielki
Czytam dzieciom i sobie też
Myśli, wrażenia, interpretacje
Brawa dla nich!
Kto wygra, mam nadzieję dowiedzieć się na targach w Katowicach, lada moment.
Jeśli zaś ktoś zechce zagłosować na mnie w kategorii "Nagroda czytelników", to może, oczywiście że może. Wysyła się maila z nazwą mojego bloga, czyli Dowolnik w tytule na adres konkursy@duzeka.pl
Treść, zdaje się, nie jest wymagana żadna. Można głosować do 21 października. Będzie mi bardzo bardzo miło, jeśli komuś Dowolnik spodoba się na tyle, że maila wyśle.
Ale uwaga, cała lista zgłoszonych blogów jest tutaj: LISTA - jeśli jakiś blog bardziej się wam podoba, to zagłosujcie właśnie na niego!
Pozdrawiam, i niech kufer będzie z wami :P
czwartek, 6 września 2012
"Saga rodu Forsyte'ów. Posiadacz" John Galsworthy - początek znajomości z londyńską rodzinką
No i co tu napisać o klasyce?
John Galsworthy odmalował fragment dziejów bogatej mieszczańskiej rodziny z Londynu. Rodziny bardzo przywiązanej do tradycji, dystyngowanej, z manierami, skostniałej i sztywnej do szpiku kości. Nudnej? A gdzież tam! Wystarczy poskrobać troszeczkę paznokciem, a już się ujawniają skryte namiętności, miłość, przywiązanie do rodziny, tak jak i do tejże rodziny pogarda... Cała gama! Wszystkiego!
Taki Jocelyn, na przykład, nestor rodu, godny i poważny, a nade wszystko straszliwie samotny; zdawać by się mogło, że nic nie jest w stanie wyrwać go ze szponów konwenansu, a tu proszę - godzi się ze swoim synem, dawno temu wykluczonym z rodziny. Wzruszające, bo wcale staruszkowi to nie przyszło łatwo.
Albo Soames. Poznał pewną kobietę i nie spoczął, póki jej nie zdobył, choć długo mu się opierała i ogólnie była mu niechętna. Potęga miłości? Namiętność? Czy też chęć posiadania czegoś (właściwie kogoś) wyjątkowego? Zapewne wszystko naraz.
Ta kobieta to Irena, piękna i nieszczęśliwa, jak słowik zamknięty w złotej klatce.
A młodziutka June - jakby nie z tej rodziny, drobna osóbka z burzą włosów i ognistym temperamentem, szaleńczo zakochana w przystojnym architekcie bez grosza przy duszy...
No i co? Prawda, jak bogata i różnorodna ta galeria postaci? A przedstawiłam zaledwie ułamek rodziny Forsyte'ów. Zaś ich losy na zmianę - nudne są i szalenie interesujące, leniwe i dynamiczne.
Jest jednak z nimi, z dynastią Forsyte'ów, jeden problem. Nie wiem, czy ich polubiłam. Raczej nie. Są na to zbyt zapatrzeni w siebie, zbyt dumni, trochę zakłamani.
Jeszcze Londyn, piękny, mglisty, słoneczny, gwarny Londyn. Miasto, które bardzo mi się podoba i mniemam, że autorowi również, bo czuć to między wierszami.
Niezła książka i dobrze mi się ją czytało, choć przyznam, że czasami prześlizgiwałam się tylko wzrokiem po szczególnie drobiazgowym i mało interesującym monologu wewnętrznym któregoś Forsyte'a. Poszukam reszty, bo przecież ledwo liznęłam całość.
"Saga rodu Forsyte'ów. Posiadacz" John Galsworthy, przełożyła Róża Centnerszwerowa, Książka i Wiedza, 1987.
niedziela, 2 września 2012
"Zła matka" Ayelet Waldman - cytaty
Pisałam już o niej tutaj.
Fragment rozdziału 4 "Nie ma to jak pierś"
"Prawie każde moje działanie w zakresie macierzyństwa da się skrytykować - nawet ja to potrafię. Rodzicielstwo to strasznie ciężka praca, nawet jeśli nie musisz patrzeć przez ramię, czy aby na pewno robisz to tak, jak twoi sąsiedzi (prawdziwi i wirtualni) by sobie tego życzyli. Czy nie moglibyśmy wszyscy wyświadczyć sobie drobnej przysługi zajęcia się swoimi sprawami? A jeśli to niemożliwe, wróćmy do czasów, gdy byliśmy nieprzyjemni i krytyczni, ale za plecami innych". [1]
Rozdział 5 "Wsparcie techniczne"
"Jedyną rzeczą, którą jesteśmy w stanie zrobić, to pamiętać, że internet może być ciastkiem nadziewanym trucizną, szczególnie dla matek, i kiedy korzystamy z jego dobrych stron, nie wolno nam zapomnieć, by jeść małymi kęsami". [2]
[1] "Zła matka" Ayelet Waldman, tłumaczyła Katarzyna Janusik, Znak, 2011, s.81
[2] Tamże, s. 92
sobota, 1 września 2012
"Lampy naftowe" Teresa Jabłońska - ależ uciechy miałam z czytania i mówienia o tej książce
*
Druga książka z serii "Ocalić od zapomnienia", którą miałam sposobność przeczytać (a trzecią mam w zasięgu ręki) i muszę przyznać, że to znakomita merytorycznie i edytorsko seria. Pierwsze, co zwraca uwagę, to staranne przygotowanie do tematu. Solidne fundamenty to podstawa - chyba taką dewizę wyznają autorzy.
Zobaczcie sami: tytuł książki to "Lampy naftowe", a pierwszy rozdział to "Najdawniejsze sposoby oświetlenia" i traktuje "O życiodajnym Słońcu i jego kulcie, nieśmiertelnych rumakach Heliosa, iskrach skradzionych przez Prometeusza, hubkach i krzesiwach, łuczywach i pochodniach, czerwonej lampce z Lascaux, wiecznie płonących lampach oliwnych oraz magicznej lampce Tutanchamona" *.
Patrzę, a kolejne rozdziały szczegółowo opisują świeczniki, lampy olejne, lampy naftowe, osobę Ignacego Łukasiewicza, producentów lamp naftowych, a także (bardzo ciekawe!) motyw światła w sztuce i literaturze.
Wszystko to bogato ilustrowane zdjęciami (choć do tego jeszcze się później przyczepię) i cytatami z literatury, okraszone przysłowiami i powiedzeniami oraz objaśnieniami trudniejszych słów.
Podczas czytania zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mnie ominęła ta epoka i nie pamiętam lamp naftowych w użyciu - no tak, za późno się urodziłam. Szkoda mi! Jak widzę te lampy prześliczne, to mi szkoda. A potem sobie uprzytomniłam, że jako dziecko mieszkałam na wsi i te bogato zdobione, kolorowe i bajeczne lampy naftowe byłyby poza moim zasięgiem, a właściwie poza zasięgiem mojej rodziny. Jeśli już, to w domu byłaby najprostsza i najzwyczajniejsza lampa ze szklanym kloszem i szklanym zbiornikiem na naftę. Muszę wypytać mamę - pomyślałam. Wypytałam, mama potwierdziła, że zwykła, po czym zamyśliła się.
- A wiesz, że ta lampa to chyba jeszcze gdzieś jest? Poszukam, była też lampa do wozu, z zadrutowanym kloszem... - powiedziała i poszła szukać. Lampy do wozu nie znalazła, ale domową tak. Straszliwie zakurzoną i porządnie zardzewiałą.
O, proszę:
Szklanego klosza oczywiście brak, bo to chyba pierwsze, co się tłukło. Ale za to knotek jest, długi, schowany w zbiorniku na naftę. Wysunąć przez szczelinę już go się nie dało, bo pokrętło całkiem zardzewiało. Patrzę na lampę, wycierając ją z kurzu (swoją drogą, dziecięce chusteczki dodupne są naprawdę znakomite do porządków domowych) i majaczy mi się, że klosz, a właściwie nie klosz, tylko szkiełko, tak się właśnie mówiło, szkiełko do lampy, to on był z dziurką, okrągłą, na poziomie knota. Jakby do zapalania? Ale do zapalania to się zdejmowało... Pytam mamę, skarbnicę mądrości wszelakiej, ona myśli, marszczy czoło, kręci głową. Nie pamięta. Pewnie mi się pokićkało z tymi zniczami stylizowanymi na lampy, tam otworek jest niezbędny, by sięgnąć zapałką.
To drugie zdjęcie to lampa sąsiadki, mamy koleżanki.
Byłyśmy z wizytą, to zapytałyśmy przy okazji o lampę. Też prościutka, też bez szkiełka, tylko w lepszym stanie, bo zakonserwowana, no i z lusterkiem, czyli odbłyśnikiem.Sąsiadka postawiła odkurzoną lampę na stole, po czym westchnęła.
- Były jeszcze dwie, znacznie porządniejsze, miały szkiełka i wszystko, ale oddaliśmy naprzeciwko, a teraz tam zamknięte, bo nikogo nie ma. I nie ma jak obejrzeć, szkoda.
Naprzeciwko jest stary, maleńki domek przerobiony na letnisko, więc zamieszkały bardzo sporadycznie. Bez prądu, więc te oddane lampy naftowe to nie do kolekcji czy podziwiania, tylko do używania. Chociaż właściwie teraz to używają tam świec, jednak wygodniejsze niż grzebanie w nafcie...
Mama ogląda książkę pani Jabłońskiej, przewraca kartki, ogląda zdjęcia i pomrukuje pod nosem:
- Piękne, piękne. Te klosze, te abażury, kwiaty, obrazki.... Na wsiach takich nie było, kto by tam mógł sobie na taką pozwolić. Chociaż właściwie to była jedna, świętej pamięci Franciszek miał taką, ciekawe, co się z nią stało po jego śmierci?...
Razem oglądamy w telewizji "Noce i dnie" i wołamy do siebie:
- O, a zobacz tę lampę na biurku! Albo tę na ścianie, to też naftowa!
Jedna książka, a tyle wspomnień, rozmów, zamyśleń. Dobra książka.
Miałam jeszcze na koniec doczepić się do zdjęć, ale ostatecznie się nie doczepię, bo jest ich dużo, są piękne, tylko nie są tak starannie rozmieszczone i tak starannie umiejscowione w tekście jak w książce o kapliczkach - tam to już było mistrzostwo pod tym względem, jak widać, trudno osiągalne.
Za książkę bardzo dziękuję panu Arturowi z wydawnictwa MUZA. Bardzo! I moja mama też dziękuje, bo książka ostatecznie zostaje u niej :)
P.S. No tak, jeszcze zapomniałabym napisać, że Łukasiewicz wzbudził mój podziw talentem, uporem i dobrym sercem.
P.P.S. A mój podziw wzbudziła też mama, która idąc za ciosem, a właściwie za serią, wybrała się do biblioteki i przywiozła jeszcze trzy książki z tej serii, po czym ułożyła gustowny stosik. Piękne te stroje, piękna biżuteria, szkoda, że czasu miałam niewiele i starczyło tylko na przekartkowanie pobieżne. Ale z książki o biżuterii dowiedziałam się na przykład, że nazwa "paciorki" pochodzi od pacierzy, czyli "Pater noster".
* - "Lampy naftowe" Teresa Jabłońska, seria "Ocalić od zapomnienia", Sport i Turystyka - MUZA SA, Warszawa 2012, s. 8
Druga książka z serii "Ocalić od zapomnienia", którą miałam sposobność przeczytać (a trzecią mam w zasięgu ręki) i muszę przyznać, że to znakomita merytorycznie i edytorsko seria. Pierwsze, co zwraca uwagę, to staranne przygotowanie do tematu. Solidne fundamenty to podstawa - chyba taką dewizę wyznają autorzy.
Zobaczcie sami: tytuł książki to "Lampy naftowe", a pierwszy rozdział to "Najdawniejsze sposoby oświetlenia" i traktuje "O życiodajnym Słońcu i jego kulcie, nieśmiertelnych rumakach Heliosa, iskrach skradzionych przez Prometeusza, hubkach i krzesiwach, łuczywach i pochodniach, czerwonej lampce z Lascaux, wiecznie płonących lampach oliwnych oraz magicznej lampce Tutanchamona" *.
Patrzę, a kolejne rozdziały szczegółowo opisują świeczniki, lampy olejne, lampy naftowe, osobę Ignacego Łukasiewicza, producentów lamp naftowych, a także (bardzo ciekawe!) motyw światła w sztuce i literaturze.
Wszystko to bogato ilustrowane zdjęciami (choć do tego jeszcze się później przyczepię) i cytatami z literatury, okraszone przysłowiami i powiedzeniami oraz objaśnieniami trudniejszych słów.
Podczas czytania zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mnie ominęła ta epoka i nie pamiętam lamp naftowych w użyciu - no tak, za późno się urodziłam. Szkoda mi! Jak widzę te lampy prześliczne, to mi szkoda. A potem sobie uprzytomniłam, że jako dziecko mieszkałam na wsi i te bogato zdobione, kolorowe i bajeczne lampy naftowe byłyby poza moim zasięgiem, a właściwie poza zasięgiem mojej rodziny. Jeśli już, to w domu byłaby najprostsza i najzwyczajniejsza lampa ze szklanym kloszem i szklanym zbiornikiem na naftę. Muszę wypytać mamę - pomyślałam. Wypytałam, mama potwierdziła, że zwykła, po czym zamyśliła się.
- A wiesz, że ta lampa to chyba jeszcze gdzieś jest? Poszukam, była też lampa do wozu, z zadrutowanym kloszem... - powiedziała i poszła szukać. Lampy do wozu nie znalazła, ale domową tak. Straszliwie zakurzoną i porządnie zardzewiałą.
O, proszę:
Szklanego klosza oczywiście brak, bo to chyba pierwsze, co się tłukło. Ale za to knotek jest, długi, schowany w zbiorniku na naftę. Wysunąć przez szczelinę już go się nie dało, bo pokrętło całkiem zardzewiało. Patrzę na lampę, wycierając ją z kurzu (swoją drogą, dziecięce chusteczki dodupne są naprawdę znakomite do porządków domowych) i majaczy mi się, że klosz, a właściwie nie klosz, tylko szkiełko, tak się właśnie mówiło, szkiełko do lampy, to on był z dziurką, okrągłą, na poziomie knota. Jakby do zapalania? Ale do zapalania to się zdejmowało... Pytam mamę, skarbnicę mądrości wszelakiej, ona myśli, marszczy czoło, kręci głową. Nie pamięta. Pewnie mi się pokićkało z tymi zniczami stylizowanymi na lampy, tam otworek jest niezbędny, by sięgnąć zapałką.
To drugie zdjęcie to lampa sąsiadki, mamy koleżanki.
Byłyśmy z wizytą, to zapytałyśmy przy okazji o lampę. Też prościutka, też bez szkiełka, tylko w lepszym stanie, bo zakonserwowana, no i z lusterkiem, czyli odbłyśnikiem.Sąsiadka postawiła odkurzoną lampę na stole, po czym westchnęła.
- Były jeszcze dwie, znacznie porządniejsze, miały szkiełka i wszystko, ale oddaliśmy naprzeciwko, a teraz tam zamknięte, bo nikogo nie ma. I nie ma jak obejrzeć, szkoda.
Naprzeciwko jest stary, maleńki domek przerobiony na letnisko, więc zamieszkały bardzo sporadycznie. Bez prądu, więc te oddane lampy naftowe to nie do kolekcji czy podziwiania, tylko do używania. Chociaż właściwie teraz to używają tam świec, jednak wygodniejsze niż grzebanie w nafcie...
Mama ogląda książkę pani Jabłońskiej, przewraca kartki, ogląda zdjęcia i pomrukuje pod nosem:
- Piękne, piękne. Te klosze, te abażury, kwiaty, obrazki.... Na wsiach takich nie było, kto by tam mógł sobie na taką pozwolić. Chociaż właściwie to była jedna, świętej pamięci Franciszek miał taką, ciekawe, co się z nią stało po jego śmierci?...
Razem oglądamy w telewizji "Noce i dnie" i wołamy do siebie:
- O, a zobacz tę lampę na biurku! Albo tę na ścianie, to też naftowa!
Jedna książka, a tyle wspomnień, rozmów, zamyśleń. Dobra książka.
Miałam jeszcze na koniec doczepić się do zdjęć, ale ostatecznie się nie doczepię, bo jest ich dużo, są piękne, tylko nie są tak starannie rozmieszczone i tak starannie umiejscowione w tekście jak w książce o kapliczkach - tam to już było mistrzostwo pod tym względem, jak widać, trudno osiągalne.
Za książkę bardzo dziękuję panu Arturowi z wydawnictwa MUZA. Bardzo! I moja mama też dziękuje, bo książka ostatecznie zostaje u niej :)
P.S. No tak, jeszcze zapomniałabym napisać, że Łukasiewicz wzbudził mój podziw talentem, uporem i dobrym sercem.
P.P.S. A mój podziw wzbudziła też mama, która idąc za ciosem, a właściwie za serią, wybrała się do biblioteki i przywiozła jeszcze trzy książki z tej serii, po czym ułożyła gustowny stosik. Piękne te stroje, piękna biżuteria, szkoda, że czasu miałam niewiele i starczyło tylko na przekartkowanie pobieżne. Ale z książki o biżuterii dowiedziałam się na przykład, że nazwa "paciorki" pochodzi od pacierzy, czyli "Pater noster".
* - "Lampy naftowe" Teresa Jabłońska, seria "Ocalić od zapomnienia", Sport i Turystyka - MUZA SA, Warszawa 2012, s. 8