Strony
▼
sobota, 28 września 2013
"Sprawa podwójnej tożsamości" E.S.Gardner - czy wiecie, kto jest najlepszym przyjacielem kobiety?
Targi targami, nabytki nabytkami, a książki do opisania czekają! Oto kolejny "gardnerek", kryminał, który kupiłam, żeby móc poczytać w oczekiwaniu na jedzenie w knajpie. Spełnił moje oczekiwania.
Główną bohaterką jest dziewczyna, której majętny i ponętny narzeczony okazał się oszustem, a ona wstydzi się tego tak bardzo, że chciałaby zapaść się pod ziemię. No i robi to, może nie aż tak dosłownie. Wrzuca po prostu torebkę do auta i jedzie w siną dal, po drodze zabierając autostopowiczkę.
Bach! Wypadek, autostopowiczka ginie, a dziewczyna, niewiele myśląc, przejmuje jej tożsamość, w nadziei, że to załatwi jej problemy. Nie załatwiło, przysporzyło tylko kolejnych, z których oczywiście tylko Mason może ją uratować.
Do zapamiętania: najlepszym przyjacielem kobiety wcale nie jest diament.
" - Zaczekaj tu, Mildred. Wychodzę, ale za chwilę wrócę ze szpikulcem do lodu.
- Szpikulcem do lodu?! - wykrzyknęła przerażona Mildred.
Kitty pokiwała głową.
- To najlepszy przyjaciel kobiety, najlepsza broń, jaką możesz mieć. Poleciła mi go przyjaciółka. Ona z kolei usłyszała o tym od pewnego policjanta. W przeszłości tradycyjną bronią kobiety była szpilka do włosów i, wierz mi, że to była skuteczna broń. Mężczyzna instynktownie cofa się na widok czegoś długiego i ostro zakończonego. Moja przyjaciółka mieszkała w okolicy, w której grasowali ekshibicjoniści. Policjant poradził kobietom, którym zdarzało się wracać do domu samotnie po ciemku, żeby nosiły przy sobie szpikulce do lodu. Na czubek szpikulca można nałożyć kawałek korka i nosić go w torebce. Wierz mi, jeśli kiedykolwiek znajdziesz się sama na ciemnej ulicy, przyznasz, że szpikulec może być wart tyle złota, ile waży!" *
Tak więc, kochane czytelniczki, w te pędy do sklepu i kupujemy szpikulce.
---
* "Sprawa podwójnej tożsamości" E.S.Gardner, przełożyła Anna Kosińska, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, rok wydania nieznany, s.50.
Tom 56.cyklu o Masonie.
czwartek, 26 września 2013
Targi Książki w Katowicach - dla mnie wyjątkowo intensywne
"Dlatego właśnie wybywam zaraz na Targi Książki w Katowicach, gdzie
obejrzę rozdanie eBuki, wezmę udział w panelach dyskusyjnych dla
blogerów, oddam książkę dla dzieci w szpitalach, zapoluję na autograf
jednego czy dwóch autorów, może coś kupię... a potem pójdę do knajpy z
podobnymi sobie i będziemy gadać. Mam nadzieję, że nie tylko o książkach
:)"
Tak pisałam przed wyruszeniem, udało się wszystko? Już piszę.
Rozdanie eBuki obejrzałam i mam mieszane uczucia. Raczek zły na Targi na brak logo i ogólne zwieszenie nosa na kwintę, Jarek Czechowicz zły na Raczka za wytykanie uchybień publicznie, a główny zwycięzca, Oisaj, zdaje się, że nie dostał nawet mikrofonu do ręki, żeby podziękować. Co nie zmienia faktu, że był to jeden z tych momentów na scenie, gdzie coś się DZIAŁO, były brawa, były krzyki (raz krzyknęłam, przyznaję się, po czym ucichłam, bo nikt mojego okrzyku nie podchwycił, może i faktycznie się wyrwałam), prowadzący opowiadał o tym, co robi i nie nudził. W przyszłym roku też biorę udział, a co!
Panele dyskusyjne organizowane przez ŚBK były świetne, szkolenia dla blogerów nietrafione. O tych panelach zdałoby się więcej napisać, ale Silagui ma zamiar je podsumować, to dam linka.
Zapomniałam wziąć książki dla dzieci w szpitalach, ech, moja głowa.
Zapolowałam na autograf Roberta M. Wegnera, co prawda jeden już miałam, ale w notesie, nie w książce, a w książce zawsze jakoś bardziej na miejscu. Niestety, nie mogłam być na spotkaniu autorskim, ale za to udało mi się go spotkać w kawiarence i zajęłam mu chwilę, dopytując o różne dziwne rzeczy. Np czy ma jakiegoś betaczytacza (nie ma, żona nie chce nim być), czy podczas pisania bierze pod uwagę gust czytelników (nie bierze, ma swój) i czy Kenneth ma swój pierwowzór wśród znajomych pisarza (nie ma). Odniosłam niejasne wrażenie, że pan Robert jest nieco zaskoczony swoją popularnością i nie bardzo wie, co z nią zrobić, więc na razie ją bardzo ostrożnie oswaja.
Może coś kupię - napisałam. Może. MOŻE - tak napisałam. O ja głupia i naiwna. Kupiłam mnóstwo rzeczy. Przede wszystkim książki. Przede wszystkim dla dzieci. Ale też notes. Przecież notesy to moja mała namiętność. Kartki papieru czerpanego na stoisku firmy ART-PAPIER. Tam zabawiłam dłużej, bo dopytywałam się, czy na takim można pisać piórem i się nie rozleje. Otóż nic się nie rozleje, bo to jest porządny papier czerpany, taki, jak to drzewiej robili, a drzewiej wszak piórami pisali i niczym więcej. Dodatkowo dostałam receptę, jak wyprostować niechciane zagięcia na arkuszu. Zdjęcia nabytków w tej notce.
Sporo łaziłam i rozmawiałam z przedstawicielami wydawnictw - szukałam pozycji, które w jakiś sposób oswajają spojrzenie na ludzi niepełnosprawnych. Szczerze powiem, że jestem na początku poszukiwań, więc nie orientuję się dobrze - ale nie wypada to dobrze. Jedynym wydawnictwem, które miało coś na ten temat w swojej ofercie, to Dreams. Z tym że jedna książka (o niesłyszącej dziewczynie) adresowana była do nastoletniego czytelnika, a ja szukałam albo dla dorosłych, albo dla dzieci. Zakupiłam "Konia na receptę", sprawdzę, co to. Dla dzieci nie znalazłam nic, pani Magdalena Rykiel z tegoż wydawnictwa zgodziła się ze mną, że szkoda. Mam w planach korespondencję z nią. I z kilkoma innymi wydawnictwami również - Dwie Siostry, Bajki-grajki, NK, MG, Bona - chciałabym zainteresować tym tematem. Fundacja Vespa organizowała na targach szkolenie dla rodziców na ten temat - niestety nie zdążyłam. Ale dowiedziałam się, że pod ich patronatem wydano książeczkę dla dzieci. Poszukam, no jasne.
Nie zdążyłam pobuszować na stoiskach antykwarycznych. Ech. Ale i tak miałam wrażenie, że te stoiska to jakiś mizerna cząstka tego, co było rok temu.
Cieszy mnie, że pojawiła się biżuteria książkowa. Cudne zawieszki, broszki i kolczyki książkowe cieszyły się sporą popularnością. W tle notesy.
Wielkie podziękowania dla Sławomira Krempy za to, że zgodził się przechować na stoisku (Granice.pl) mój ciężki plecak z książkami (zwroty do biblionetkowiczów miałam). Za to samo dla Agnieszki Tatery i stoiska Czarnej Owcy. Oprócz tego podziękowania dla Moisesa - za komiks do recenzji (wyprosiłam, wiem, ja jestem bardzo łapczywa na komiksy, bo z dostępem do takowych słabo) i za dyskusję o różnicach pomiędzy dwoma częściami jednego komiksu. I jeszcze - Agnieszko, świetnie Ci w nowej fryzurze!
Teraz tak sobie myślę, że zapomniałam zupełnie o pani Annie Kańtoch, którą miałam molestować o szczegóły zakończenia "Przedksiężycowych". I tak by mi ich pewnie nie zdradziła, ale i tak mi szkoda.
Spotkałam się z Martą Kisiel! Nic się nie zmieniła, nic a nic. Wciąż wpisuje sążniste dedykacje do książek, a jak ktoś nie ma książki, to wpisuje na kartce. No, teraz nosi różowy szaliczek, wcześniej tego nie było (mam podejrzenia, że różowy szaliczek pożyczyła od dziecka. Małe dziewczynki kochają różowy kolor. Tfu, wróć, producenci ubrań dla małych dziewczynek kochają różowy kolor. Idioci. Jest tyle innych pięknych kolorów). Ale wracając do Marty - pożaliłam się, że mój egzemplarz "Dożywocia" od bodajże dwóch lat jest u kolegi i tam jest i jest i wciąż z dedykacji nici. A dziś (wtorek) cud - rzeczony kolega zadzwonił, że książkę rzeczywiście długawo przetrzymuje, więc natychmiast zaprosiłam go na kawę. Z książką. Już się cieszę z tej wizyty i wcale nie chodzi tylko o książkę.
Udało mi się też spotkać z biblionetkową Imarbą, czyli Iwoną Banach, autorką kilku książek, w tym najnowszego "Szczęśliwego pecha". Żałowałam okropnie, że nie mam jej żadnej książki do podpisu, bo jak tu nie wykorzystać takiej okazji? Traf chciał, że po drugim panelu dla blogerów otrzymałam od pani z NK książkę do recenzji. Jaką? Iwony Banach! Najnowszą :) Och, ale Iwona już wyjechała... Nie szkodzi, przeczytam, a potem jej wyślę do podpisu.
Ponieważ uwielbiam spotkania biblionetkowe, wsiadłam w auto i pojechałam do Babuni, gdzie właśnie trwała impreza. Oddałam książki, uwolniłam Jolę od słusznego ciężaru trzech dorodnych tomów Pana Lodowego Ogrodu, po czym wdałam się w dysputę z misiakiem na temat najnowszego kryminału Saszy Hady. On był na nie, a ja na tak. Czas mnie jednak gonił, bo byłam umówiona na...
Afterparty dla blogerów ŚBK (i nie tylko!). Było tłocznie, było głośno, było gwarnie, było fajnie. Mogłam w końcu coś zjeść (godzina 18.00, a ja tylko śniadanie bladym świtem), wielki burger. Uff. Naprawdę wielki.
Na koniec przydługawej notki wrzucam kamyki do ogródka organizatorów: dlaczego nie była czynna
szatnia? Dlaczego w sali nr 2 czy 3 (tej od paneli) było tak sakramencko
zimno? Dlaczego blogerzy dostali setki ulotek i naklejek i co mają z
nimi zrobić? I dlaczego mikrofon w sali nr 3 raz działał, a raz nie działał?
Tak pisałam przed wyruszeniem, udało się wszystko? Już piszę.
Rozdanie eBuki obejrzałam i mam mieszane uczucia. Raczek zły na Targi na brak logo i ogólne zwieszenie nosa na kwintę, Jarek Czechowicz zły na Raczka za wytykanie uchybień publicznie, a główny zwycięzca, Oisaj, zdaje się, że nie dostał nawet mikrofonu do ręki, żeby podziękować. Co nie zmienia faktu, że był to jeden z tych momentów na scenie, gdzie coś się DZIAŁO, były brawa, były krzyki (raz krzyknęłam, przyznaję się, po czym ucichłam, bo nikt mojego okrzyku nie podchwycił, może i faktycznie się wyrwałam), prowadzący opowiadał o tym, co robi i nie nudził. W przyszłym roku też biorę udział, a co!
Powyżej grupa blogerów po rozdaniu eBuki
Panele dyskusyjne organizowane przez ŚBK były świetne, szkolenia dla blogerów nietrafione. O tych panelach zdałoby się więcej napisać, ale Silagui ma zamiar je podsumować, to dam linka.
Blogerzy na sali - trwa rozmowa z przedstawicielami wydawnictw
Zapomniałam wziąć książki dla dzieci w szpitalach, ech, moja głowa.
Zapolowałam na autograf Roberta M. Wegnera, co prawda jeden już miałam, ale w notesie, nie w książce, a w książce zawsze jakoś bardziej na miejscu. Niestety, nie mogłam być na spotkaniu autorskim, ale za to udało mi się go spotkać w kawiarence i zajęłam mu chwilę, dopytując o różne dziwne rzeczy. Np czy ma jakiegoś betaczytacza (nie ma, żona nie chce nim być), czy podczas pisania bierze pod uwagę gust czytelników (nie bierze, ma swój) i czy Kenneth ma swój pierwowzór wśród znajomych pisarza (nie ma). Odniosłam niejasne wrażenie, że pan Robert jest nieco zaskoczony swoją popularnością i nie bardzo wie, co z nią zrobić, więc na razie ją bardzo ostrożnie oswaja.
Mój egzemplarz "Nieba ze stali"
Może coś kupię - napisałam. Może. MOŻE - tak napisałam. O ja głupia i naiwna. Kupiłam mnóstwo rzeczy. Przede wszystkim książki. Przede wszystkim dla dzieci. Ale też notes. Przecież notesy to moja mała namiętność. Kartki papieru czerpanego na stoisku firmy ART-PAPIER. Tam zabawiłam dłużej, bo dopytywałam się, czy na takim można pisać piórem i się nie rozleje. Otóż nic się nie rozleje, bo to jest porządny papier czerpany, taki, jak to drzewiej robili, a drzewiej wszak piórami pisali i niczym więcej. Dodatkowo dostałam receptę, jak wyprostować niechciane zagięcia na arkuszu. Zdjęcia nabytków w tej notce.
Sporo łaziłam i rozmawiałam z przedstawicielami wydawnictw - szukałam pozycji, które w jakiś sposób oswajają spojrzenie na ludzi niepełnosprawnych. Szczerze powiem, że jestem na początku poszukiwań, więc nie orientuję się dobrze - ale nie wypada to dobrze. Jedynym wydawnictwem, które miało coś na ten temat w swojej ofercie, to Dreams. Z tym że jedna książka (o niesłyszącej dziewczynie) adresowana była do nastoletniego czytelnika, a ja szukałam albo dla dorosłych, albo dla dzieci. Zakupiłam "Konia na receptę", sprawdzę, co to. Dla dzieci nie znalazłam nic, pani Magdalena Rykiel z tegoż wydawnictwa zgodziła się ze mną, że szkoda. Mam w planach korespondencję z nią. I z kilkoma innymi wydawnictwami również - Dwie Siostry, Bajki-grajki, NK, MG, Bona - chciałabym zainteresować tym tematem. Fundacja Vespa organizowała na targach szkolenie dla rodziców na ten temat - niestety nie zdążyłam. Ale dowiedziałam się, że pod ich patronatem wydano książeczkę dla dzieci. Poszukam, no jasne.
Nie zdążyłam pobuszować na stoiskach antykwarycznych. Ech. Ale i tak miałam wrażenie, że te stoiska to jakiś mizerna cząstka tego, co było rok temu.
Cieszy mnie, że pojawiła się biżuteria książkowa. Cudne zawieszki, broszki i kolczyki książkowe cieszyły się sporą popularnością. W tle notesy.
Zdjęcie z exposilesia.pl - biżuterię i notesy robi Krystyna Zimnal
Wielkie podziękowania dla Sławomira Krempy za to, że zgodził się przechować na stoisku (Granice.pl) mój ciężki plecak z książkami (zwroty do biblionetkowiczów miałam). Za to samo dla Agnieszki Tatery i stoiska Czarnej Owcy. Oprócz tego podziękowania dla Moisesa - za komiks do recenzji (wyprosiłam, wiem, ja jestem bardzo łapczywa na komiksy, bo z dostępem do takowych słabo) i za dyskusję o różnicach pomiędzy dwoma częściami jednego komiksu. I jeszcze - Agnieszko, świetnie Ci w nowej fryzurze!
Teraz tak sobie myślę, że zapomniałam zupełnie o pani Annie Kańtoch, którą miałam molestować o szczegóły zakończenia "Przedksiężycowych". I tak by mi ich pewnie nie zdradziła, ale i tak mi szkoda.
Spotkałam się z Martą Kisiel! Nic się nie zmieniła, nic a nic. Wciąż wpisuje sążniste dedykacje do książek, a jak ktoś nie ma książki, to wpisuje na kartce. No, teraz nosi różowy szaliczek, wcześniej tego nie było (mam podejrzenia, że różowy szaliczek pożyczyła od dziecka. Małe dziewczynki kochają różowy kolor. Tfu, wróć, producenci ubrań dla małych dziewczynek kochają różowy kolor. Idioci. Jest tyle innych pięknych kolorów). Ale wracając do Marty - pożaliłam się, że mój egzemplarz "Dożywocia" od bodajże dwóch lat jest u kolegi i tam jest i jest i wciąż z dedykacji nici. A dziś (wtorek) cud - rzeczony kolega zadzwonił, że książkę rzeczywiście długawo przetrzymuje, więc natychmiast zaprosiłam go na kawę. Z książką. Już się cieszę z tej wizyty i wcale nie chodzi tylko o książkę.
Marta Kisiel, ja oraz Jan z KochamKsiazki.pl
Wspólne zdjęcie biblionetkowiczów - uwielbiam was wszystkich, wiecie?
Ponieważ uwielbiam spotkania biblionetkowe, wsiadłam w auto i pojechałam do Babuni, gdzie właśnie trwała impreza. Oddałam książki, uwolniłam Jolę od słusznego ciężaru trzech dorodnych tomów Pana Lodowego Ogrodu, po czym wdałam się w dysputę z misiakiem na temat najnowszego kryminału Saszy Hady. On był na nie, a ja na tak. Czas mnie jednak gonił, bo byłam umówiona na...
Afterparty dla blogerów ŚBK (i nie tylko!). Było tłocznie, było głośno, było gwarnie, było fajnie. Mogłam w końcu coś zjeść (godzina 18.00, a ja tylko śniadanie bladym świtem), wielki burger. Uff. Naprawdę wielki.
Olbrzymi burger. Pycha. Zjadłam prawie cały
Zanim zjadłam, zawracałam głowę Oisajowi
Można było pogadać, można było posłuchać, można było pogratulować Oli udanego wystąpienia. Można było się odprężyć. :) Lubię to.
niedziela, 22 września 2013
Zdobycze targowe i nie tylko targowe
Relacja porządna z Targów (ej no, jaka tam porządna, zwyczajna) będzie później, bo jeszcze liczę na zdjęcia z różnych źródeł (sama nie wzięłam aparatu), a na razie, szybciutko, to, co udało mi się z Katowic przywieźć.
Od lewej: ten malutki stosik to ze spotkania biblionetkowego (ha, zdolna jestem, udało mi się być!), czyli od dołu:
- "Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa" Dawkinsa
- "Rozwód niedoskonały" Nepomuckiej
- "Miniatury bez morału" Bałdy - prezent
Stos środkowy to książki z TK, czyli od dołu:
- "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - komiks od wydawnictwa Czarna Owca
- "GABI Gabriela Kownacka" Dziewońskiego - to dla mamy i siostry, telefonicznie sobie zażyczyły
- "Gucio i Cezar" Boglar, Butenko - zbiorcze wydanie, cudo
- "Tajemnicza szafa" Rekosza - wcale nie miałam zamiaru tego kupować, ale autor mnie zaczarował :)
- "Szczęśliwy pech" Iwony Banach (to skomentuję później) od wydawnictwa do recencji
- "Koń na receptę" Widzowskiej-Pasiak
- "Origami z wierszykami" Agnieszki Frączek i Doroty Dziamskiej, dwa różne egzemplarze
I na końcu zdobycze okołoksiążkowe:
- kilka arkuszy papieru czerpanego, min. z rzeżuchą
- bajeczka na CD "Knyps z czubkiem"
- notes "Great Ideas"
I to by było na tyle. Relacja, a raczej wrażenia, będą później, albowiem jutro i pojutrze będziemy w Kajetanach. Jedziemy przebadać Mariankę i ustawić procesor.
Od lewej: ten malutki stosik to ze spotkania biblionetkowego (ha, zdolna jestem, udało mi się być!), czyli od dołu:
- "Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa" Dawkinsa
- "Rozwód niedoskonały" Nepomuckiej
- "Miniatury bez morału" Bałdy - prezent
Stos środkowy to książki z TK, czyli od dołu:
- "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - komiks od wydawnictwa Czarna Owca
- "GABI Gabriela Kownacka" Dziewońskiego - to dla mamy i siostry, telefonicznie sobie zażyczyły
- "Gucio i Cezar" Boglar, Butenko - zbiorcze wydanie, cudo
- "Tajemnicza szafa" Rekosza - wcale nie miałam zamiaru tego kupować, ale autor mnie zaczarował :)
- "Szczęśliwy pech" Iwony Banach (to skomentuję później) od wydawnictwa do recencji
- "Koń na receptę" Widzowskiej-Pasiak
- "Origami z wierszykami" Agnieszki Frączek i Doroty Dziamskiej, dwa różne egzemplarze
I na końcu zdobycze okołoksiążkowe:
- kilka arkuszy papieru czerpanego, min. z rzeżuchą
- bajeczka na CD "Knyps z czubkiem"
- notes "Great Ideas"
I to by było na tyle. Relacja, a raczej wrażenia, będą później, albowiem jutro i pojutrze będziemy w Kajetanach. Jedziemy przebadać Mariankę i ustawić procesor.
sobota, 21 września 2013
ŚBKowe zboczenia książkowe
Na stronie ksiazka.net podano 25 oznak uzależnienia od książek. Dobrze, że mamy to podane na tacy, można się sprawdzić. Toteż się sprawdzam, odpowiedzi pozytywne zaznaczę na zielono, negatywne na czerwono. Okaże się!
Jeśli to oznacza, że każdą chwilę potrafiłam spędzić na czytaniu, nie słyszałam, co się do mnie mówi i dotkliwie cierpiałam odcięta od słowa pisanego - to tak, książki były moimi najlepszymi przyjaciółmi.
Nieeeee, o nie. Lata lecą, o organizm trzeba dbać. No dobra, jedzenie można sobie odpuścić, ale picie pod ręką być musi. Hm, co do snu, i tak nie potrzebuję go zbyt wiele (od kiedy mam dzieci, nauczyłam się mniej spać).
Nie. Absolutnie nie.
Traumę? Nie.
Cóż, nie używam biblioteki :)
I znów pudło. To nie "nasza" seria, więc jakoś mi nijak się do tego odnieść. Od razu widać, że te 25 pytań przywędrowało do nas zza granicy.
O, nie nie nie. Deszczu nie lubię. Mokro, nie można wyjść, dzieciaki marudzą, tak czy siak czytać się nie da.
Nie. To nie jest idealny dom. Od kiedy posiadam czytnik, jakoś mniej chętnie spoglądam na stosy książek ułożone na podłodze. Na półkach - owszem. Ale wszędzie, gdzie to możliwe? Nie nie.
Kiedyś tak miałam, mąż mnie odciągał. Sprawiłam sobie jednak odwyk - z powodzeniem. Teraz książek szukam na wyprzedażach, pożyczam, biorę na fincie, wymieniam... Do księgarni, owszem, ale po to, żeby obejrzeć komiksy i książki dla dzieci. Co do sprzedawcy, kiedyś wyszłam oczarowana sprzedawcą w empiku, naprawdę znał się na książkach. Och. Miał dredy i w ogóle nie był przystojny - ale słuchałam go jak zaczarowana. Więcej takich sprzedawców proszę, to może znów zacznę kupować w empiku!
Ech, nie. Takie czasy, że teraz wszystkiego szuka się w internecie...
Kiedyś, kiedyś, miałam takie ciągoty, ale mi przeszło, od kiedy przeczytałam książkę Pennaca i jego stwierdzenie "masz prawo do nieczytania". Trafiło to do mnie i potrząsnęło. Każdy ma takie prawo i już. Szydzić nie wolno.
Nie, gadamy sobie. Książka zamiast rady? E, nie. Oprócz, to tak.
Nie. Moja walizka wygląda tak:
O tak. Przecież na plaży jest nudno! Trzeba mieć coś do czytania! Umarłabym, gdybym nie miała książki czy choćby gazety, może z nudów zaczęłabym pisać własną książkę?
Taki stos posiadam, ale dziecięcych, do czytania nieletnim przed zaśnięciem. Mają większy format i są cieńsze. :)
Mmmmm.... no coś w tym jest.... ;)
Nie. Czasem coś małego i niby niepozornego nieźle szoruje po mózgownicy.
Nie oceniam, to głupie. Ale owszem, patrzę, jakie ma książki. To na wypadek, gdyby były tam jakieś super egzemplarze, może da się pożyczyć do przeczytania? ;) Książki są lepsze od zmagania się z ludźmi, to prawda, ale to tylko dla tych, którzy muszą się zmagać.
Tak! Bezapelacyjnie i bezdyskusyjnie. Świat staje się piękniejszy. Dlatego lubię pisać, kto mi książkę polecił, żeby przywrócić komuś wiarę w ludzi.
Nie. :)
Nie, wolę perfumy. Dobre. Na przykład "Ogrody Nilu", ale już ich nie produkują. Ale DKNY z werbeną też śliczne.
Sama nigdy nie szkodzę książkom, więc chyba tak (tak naprawdę to napisałam, że tak, żeby mieć więcej zielonych odpowiedzi).
Oczywiście, że nie! Nie lubię, jak książki leżą na podłodze, już pisałam o tym!
24. Zachowujesz się czasami jakbyś cierpiała/ł na bezsenność. A kiedy już zasypiasz, to zwykle z książką w ręku.
Trochę tak, ale nigdy nie zasypiam z książką w ręku.
Tak, z oderwaniem się od naprawdę dobrej książki jest problem. Jeszcze się tam "siedzi"...albo inaczej, książka siedzi w głowie i głupio wpychać na jej miejsce inną. Tak od razu, na chama. Dobra książka powinna mieć to prawo - do zamieszkania na czas potrzebny, by ją przemyśleć.
I co wyszło? Na zielono 7,5. Na czerwono 17,5. Nie jestem uzależniona od książek. Hura, nie jestem zboczona! :D
Ale z całą pewnością jestem uzależniona od czytania, od pisania o książkach, od blogowania...
Dlatego właśnie wybywam zaraz na Targi Książki w Katowicach, gdzie obejrzę rozdanie eBuki, wezmę udział w panelach dyskusyjnych dla blogerów, oddam książkę dla dzieci w szpitalach, zapoluję na autograf jednego czy dwóch autorów, może coś kupię... a potem pójdę do knajpy z podobnymi sobie i będziemy gadać. Mam nadzieję, że nie tylko o książkach :)
Jeśli to oznacza, że każdą chwilę potrafiłam spędzić na czytaniu, nie słyszałam, co się do mnie mówi i dotkliwie cierpiałam odcięta od słowa pisanego - to tak, książki były moimi najlepszymi przyjaciółmi.
Nieeeee, o nie. Lata lecą, o organizm trzeba dbać. No dobra, jedzenie można sobie odpuścić, ale picie pod ręką być musi. Hm, co do snu, i tak nie potrzebuję go zbyt wiele (od kiedy mam dzieci, nauczyłam się mniej spać).
Nie. Absolutnie nie.
Traumę? Nie.
Cóż, nie używam biblioteki :)
I znów pudło. To nie "nasza" seria, więc jakoś mi nijak się do tego odnieść. Od razu widać, że te 25 pytań przywędrowało do nas zza granicy.
O, nie nie nie. Deszczu nie lubię. Mokro, nie można wyjść, dzieciaki marudzą, tak czy siak czytać się nie da.
Nie. To nie jest idealny dom. Od kiedy posiadam czytnik, jakoś mniej chętnie spoglądam na stosy książek ułożone na podłodze. Na półkach - owszem. Ale wszędzie, gdzie to możliwe? Nie nie.
Kiedyś tak miałam, mąż mnie odciągał. Sprawiłam sobie jednak odwyk - z powodzeniem. Teraz książek szukam na wyprzedażach, pożyczam, biorę na fincie, wymieniam... Do księgarni, owszem, ale po to, żeby obejrzeć komiksy i książki dla dzieci. Co do sprzedawcy, kiedyś wyszłam oczarowana sprzedawcą w empiku, naprawdę znał się na książkach. Och. Miał dredy i w ogóle nie był przystojny - ale słuchałam go jak zaczarowana. Więcej takich sprzedawców proszę, to może znów zacznę kupować w empiku!
Ech, nie. Takie czasy, że teraz wszystkiego szuka się w internecie...
Kiedyś, kiedyś, miałam takie ciągoty, ale mi przeszło, od kiedy przeczytałam książkę Pennaca i jego stwierdzenie "masz prawo do nieczytania". Trafiło to do mnie i potrząsnęło. Każdy ma takie prawo i już. Szydzić nie wolno.
Nie, gadamy sobie. Książka zamiast rady? E, nie. Oprócz, to tak.
Nie. Moja walizka wygląda tak:
O tak. Przecież na plaży jest nudno! Trzeba mieć coś do czytania! Umarłabym, gdybym nie miała książki czy choćby gazety, może z nudów zaczęłabym pisać własną książkę?
Taki stos posiadam, ale dziecięcych, do czytania nieletnim przed zaśnięciem. Mają większy format i są cieńsze. :)
Mmmmm.... no coś w tym jest.... ;)
Nie. Czasem coś małego i niby niepozornego nieźle szoruje po mózgownicy.
Nie oceniam, to głupie. Ale owszem, patrzę, jakie ma książki. To na wypadek, gdyby były tam jakieś super egzemplarze, może da się pożyczyć do przeczytania? ;) Książki są lepsze od zmagania się z ludźmi, to prawda, ale to tylko dla tych, którzy muszą się zmagać.
Tak! Bezapelacyjnie i bezdyskusyjnie. Świat staje się piękniejszy. Dlatego lubię pisać, kto mi książkę polecił, żeby przywrócić komuś wiarę w ludzi.
Nie. :)
Nie, wolę perfumy. Dobre. Na przykład "Ogrody Nilu", ale już ich nie produkują. Ale DKNY z werbeną też śliczne.
Sama nigdy nie szkodzę książkom, więc chyba tak (tak naprawdę to napisałam, że tak, żeby mieć więcej zielonych odpowiedzi).
Oczywiście, że nie! Nie lubię, jak książki leżą na podłodze, już pisałam o tym!
24. Zachowujesz się czasami jakbyś cierpiała/ł na bezsenność. A kiedy już zasypiasz, to zwykle z książką w ręku.
Trochę tak, ale nigdy nie zasypiam z książką w ręku.
Tak, z oderwaniem się od naprawdę dobrej książki jest problem. Jeszcze się tam "siedzi"...albo inaczej, książka siedzi w głowie i głupio wpychać na jej miejsce inną. Tak od razu, na chama. Dobra książka powinna mieć to prawo - do zamieszkania na czas potrzebny, by ją przemyśleć.
I co wyszło? Na zielono 7,5. Na czerwono 17,5. Nie jestem uzależniona od książek. Hura, nie jestem zboczona! :D
Ale z całą pewnością jestem uzależniona od czytania, od pisania o książkach, od blogowania...
Dlatego właśnie wybywam zaraz na Targi Książki w Katowicach, gdzie obejrzę rozdanie eBuki, wezmę udział w panelach dyskusyjnych dla blogerów, oddam książkę dla dzieci w szpitalach, zapoluję na autograf jednego czy dwóch autorów, może coś kupię... a potem pójdę do knajpy z podobnymi sobie i będziemy gadać. Mam nadzieję, że nie tylko o książkach :)
poniedziałek, 16 września 2013
"Ślepowidzenie" Peter Watts - nabrał mnie autor czy nie?
To dziwna książka. Czytałam ją z zajęciem i zainteresowaniem. Uznałam, że jest trudna i wymagająca. Często zdarzało mi się, że musiałam cofnąć się o stronę czy dwie, bo miałam wrażenie, że coś mi umknęło, czegoś nie zrozumiałam lub nie doczytałam wystarczająco uważnie.
Co trochę nachodziły mnie myśli "łał, jakie to głębokie, łał, jakie skomplikowane, łał, po prostu łał".
Niezły magik z tego Wattsa. Wpadł na jeden dobry pomysł i tak go zręcznie opakował. że powstała z tego powieść, która wygląda na epokową i odkrywczą. Wygląda, ale nie jest. To zwykła, całkiem niezła niezła powieść s-f, ale żaden Koh-i-noor literatury. Ha, wychodzi z tego, że Watts mnie nabrał, a ja się dałam nabrać. No trudno.
Ludzkość staje w obliczu kontaktu, przepraszam, Kontaktu. Jednakowoż Kontakt jest tak niejednoznaczny, że ludzie postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i wysyłają ekspedycję w kosmos, w miejsce, gdzie widziano coś dziwnego, co może mieć związek z Obcymi. Załoga to kilkoro specjalistów z różnych dziedzin (jak Lemowy Fizyk czy Inżynier z "Edenu"), każdy z kopią zapasową w komorze hibernacyjnej, plus jeszcze sprawozdawca niesportowy, czyli gość z wyciętą połową mózgu. Ach, jeszcze wampir (jak to czytałam, pomyślałam "litości!") oraz komputer pokładowy
Ekipa dociera na miejsce, gdzie znajduje się dziwne Coś, po czym zabiera się za zbieranie informacji o Cosiu. Ginie jedna osoba z załogi, ale ponieważ jest zastępca, misja trwa nadal. Wampir wszystkimi dyryguje, a wszyscy (oprócz Kapitana) boją się go śmiertelnie.
Konkluzja jest taka, że autor chciał napisać książkę o tym, że świadomość nie jest równoznaczna z inteligencją. Dowiedziałam się o tym z posłowia autora, opatrzonego setką przypisów (dokładnie 144, tak, poszalał z tym Watts). Owo Coś bowiem to jest miejsce, budowla, statek, wylęgarnia, gniazdo, fabryka (niepotrzebne skreślić) pełne istot, które są inteligentne, ale nie są świadome (mam nadzieję, że niczego nie pomyliłam i nie jest odwrotnie).
Te istoty to wężydła, takie tam z mackami czy segmentowymi ramionami. Brzydactwa. Do tego potrafią zrobić krzywdę człowiekowi. Zresztą cała atmosfera Cosia jest szkodliwa dla ludzi, a pole elektromagnetyczne daje niezły wycisk ludzkim mózgom - co autor starannie opisał, wszystkie zwidy, halucynacje, majaki. Taki trochę "Wurt" czy "Pyłki" Noona - te wszystkie odjazdy.
Co to jest ślepowidzenie, autor również starannie objaśnił. Zapisałam sobie nawet, dla siebie i dla potomności.
" - Ślepowidzenie?
- Kiedy z receptorami wszystko w porządku - odpowiedział z roztargnieniem. - Mózg przetwarza obraz, ale nie ma do niego dostępu. Pień mózgu przejmuje kontrolę.
- Pień widzi, ale ty nie?
- Coś w tym stylu".
Jak ów Kontakt się kończy, zdradzić nie mogę, ale powiem, że zwroty akcji są naprawdę, naprawdę niezwykłe.
Książkę bardzo dobrze mi się czytało, przez chwil kilka czułam się głupsza niż jestem. Rewelacja. W sumie już nie jestem pewna, czy Watts mnie nabrał, czy nie. Może jednak nie?
piątek, 13 września 2013
"Tort urodzinowy" Sven Nordqvist - i ja taki tort piekłam
Kiedyś na jakąś kinder zabawę zrobiłam torcik naleśnikowy, bo prosty jak konstrukcja kija. Naleśniki się sporządza, po czym przekłada czym tam się ma, no i na koniec dekoruje.
Uczciwie muszę przyznać, że tort nie cieszył się powodzeniem. Moja wina, przełożyłam bowiem na zmianę, nutellą i dżemem z gatunku tych kwaśnych (może czarna porzeczka, a może wiśnia, już nie pamiętam), no i ten dżem położył sprawę. Dzieci nie lubią kwaśnych tortów, nawet jak jest tam upiornie słodka nutella. Wyciągnęłam wnioski na przyszłość i na następne zabawy już nie sporządzałam tortów naleśnikowych, tylko piekłam ciasta.
Pettson natomiast takiej wybrednej klienteli nie ma, toteż torty naleśnikowe piecze dla Findusa na okrągło, a przynajmniej trzy razy w roku (tyle razy Findus obchodzi urodziny, szczęściarz). Ale przy jednym torcie Pettson trochę się potknął i czasowo obsunął. Zabrakło mu mąki, po którą trzeba by było jechać do sklepu, to nie problem, bo jest rower, ale pechowo ma dziurę w oponie. To wszak bagatelka, można załatać, tylko że, ach, niefart, zaginął klucz od szopy z narzędziami... i tak dalej. Jak w rosyjskiej bajce o kogucie, kokoszce i żywej wodzie, tylko bardziej śmiesznie.
Findus tu w ogóle nie psoci, tylko się oburza, bo Pettson rzuca na niego podejrzenia. Pettson zaś oprócz rzucania stara się ze wszystkich sił, by upiec ten tort, tylko jakoś przeciwności losu mu się pod nogi rzucają.
Sąsiedzi Pettsona zaś uważają całe to towarzystwo: staruszka, kota i kury - za lekko szurnięte. Co do kur, nie jestem pewna, co do staruszka i kota, to wiem, że są całkiem normalni, w dodatku bardzo sympatyczni.
"Tort urodzinowy" Sven Nordqvist, ilustracje też Sven, przekład Barbara Hołderna, Wydawnictwo Media Rodzina, 2006.
środa, 11 września 2013
"Przedksiężycowi" tom I i II Anna Kańtoch - powieści tak dobre, jak piękne są ich okładki, a nawet lepsze
Przeczytałam ciurkiem dwa tomy i jestem sfrustrowana. Po pierwsze wciąż nie wiadomo, kim są Przedksiężycowi. Po drugie, tom drugi to nie koniec serii i wciąż nie wiem, czy Kairze się udało, co się stanie z Danielem Pantalekisem i w ogóle co czeka Lunapolis. I co zamierza Brin Issa. I jeszcze... no mnóstwo mam pytań, mnóstwo!
Byłam przekonana, że to dylogia, no ok, moja wina, nie sprawdziłam. Nastawiłam się na rozwiązanie wszystkich wątków w drugim tomie, a tu ciach, urwało się. Muszę czekać na następny tom. Tomy? Sprawdzę.
Do przeczytania zachęciła mnie Eruana, publikując świetną recenzję, a właściwie dwie, tomu pierwszego i drugiego. Nie tylko zachęciła, ale umożliwiła lekturę, pożyczając swoje egzemplarze. DZIĘKI!
Powieść zaczyna się jakoś mało oryginalnie: statek kosmiczny zbacza z trasy, trafia na jakieś, pardon, zadupie, członkowie załogi wychodzą na rekonesans, po czym spotyka ich cała seria nieszczęśliwych wypadków. Wręcz tragicznych. Udaje się ujść z życiem tylko jednej osobie, to Daniel Pantalekis, już wspomniany wyżej. Wrócę do niego później.
Teraz hop siup - przenoszę się do Lunapolis i zaglądam przez ramię Finnenowi.To młody chłopak, trochę malarz, trochę poeta, trochę aktor. Właśnie przygotowuje się do Skoku. Cóż to jest Skok? Mnie to przypominało przesiewanie. Jakby Przedksiężycowi (panowie? bogowie? nadzorcy?) gigantycznym przetakiem nabierali ludzi, potrząsali i jednym ruchem odsiewali zbędną część. Przy pierwszym Skoku opisanym w powieści była to jedna piąta populacji miasta. Odsiane odpady nie giną w niebycie, tylko zostają w świecie identycznym jak ten w Lunapolis, tylko o większej entropii. Ile Skoków, tyle tych światów. Im dawniejszy Skok, tym świat bardziej zniszczony, rozlatujący się w proch i rdzę.
Och, chętnie bym jeszcze popisała na temat Lunapolis, miasta, które na skutek interwencji Przedksiężycowych zamknęło sobie jedna kierunki rozwoju, a nadmiernie rozbudowało inne. Gdzie dzieci projektowane są przez duszoinżynierów, gdzie można sobie genetycznie poprawić lub wszczepić talent taki czy owaki. Gdzie buduje się mechanoidy (automaty) w kształcie zwierząt kierowane przez wyszkolonych animatorów, a jednocześnie nie ma w użyciu żadnego pojazdu wykorzystującego koło!
Nie mniej ciekawe są stosunki społeczne w mieście. Jak to zwykle bywa, jest elita, która dużo może i plebs, który może mniej. Ciekawy jest zakres i rodzaj tego "dużo", zainteresowanych odsyłam do książki, ja zaś chciałam przejść do głównych bohaterów.
Finnen, o którym już wspominałam i Kaira, córka arystokraty. Dziewczyna bez żadnych specjalnych talentów, nie tknięta przez duszoinżynierów. Surowo traktowana przez ojca Brina Issę (o, z tego też niezły ptaszek, skomplikowana osobowość i patologiczna próżność), wrażliwa, myśląca i... chciałam napisać miła, ale Kaira nie jest miła. To słowo implikuje, nie wiem czemu, jakąś spolegliwość i bezmyślność, a ona taka nie jest. Kaira jest stanowcza, potrzebuje tylko celu. I kiedy go dostanie, staje się twarda jak skała. Zwiewa ojcu, wykorzystując Finnena i innych, ukrywa się w dolnych światach z grupą zapaleńców, którym przewodzi jej były nauczyciel, no i wszyscy razem realizują PLAN.
Z drugiej strony PLAN, tylko inny, realizuje inna grupa, czyli jej ojciec, Brin Issa i jego poplecznicy. W jakiś mglisty sposób i niesprecyzowany sposób ten konflikt pomiędzy uprzywilejowaną grupą a bandą wyrzutków przypomina mi "Przenicowany świat" Strugackich. To bardzo pozytywne skojarzenie, bo Strugackich to ja kocham.
Wracając do Pantalekisa (obiecywałam, że wrócę), przystał do zwolenników Brina Issy, jest wyjątkowo niesympatycznym draniem i ma pewne zdolności czy właściwości, które mogą być pomocne przy Skoku. Wracając do Kairy i Finnena, to już nic nie napiszę, bo ich historia wcale się jeszcze nie skończyła i nie wiem, czy Kairze się udało, co zamierza Brin Issa, co czeka Lunapolis i kim są Przedksiężycowi.
Zapomniałam wspomnieć o wątku kryminalnym! Och, moja głowa... ale to już może wspomnę przy okazji pisania o kolejnej części "Przedksiężycowych", które oby udało mi się przeczytać jak najszybciej.
Powieści są świetne, wlazły mi jak bułka z masłem i dżemem, potknęłam się tylko na jednym fragmencie:
"Jest tu mała dziewczynka, nazywa się Prisha i dawniej mieszkała przy Schodach Łańcuchów pod numerem 43. Tutaj jej ulubiona lalka spłonęła w pożarze, mógłby ktoś się zlitować i przynieść tę lalkę z górnego świata?". [1]
Potknęłam się, bo to pisze ktoś z dolnego, tego odrzuconego, odsianego świata, pisze o dziecku, które w tym dolnym świecie jest, a w pierwszym tomie stoi:
"Ponieważ Skok zabierał niemal wyłącznie dorosłych [...]".[2]
Ach! No tak, teraz rozumiem, umknęło mi to słówko "niemal". Dobra, w takim razie nie mam się o co przyczepić.
Bardzo podoba mi się też wydanie. Powergraph się postarał, solidna twarda oprawa, książka jest szyta i (coś pięknego!) otwarta i rozłożona na stole pozostaje otwarta i rozłożona. Mało książek tak potrafi, zaprawdę powiadam wam, sami spróbujcie.
Okładki też są cudne. Autorstwa Rafała Kosika i Adelevin (kim jest Adelevin?). Gratulacje.
---
[1] "Przedksiężycowi II" Anna Kańtoch, Powergraph, Warszawa 2013, s. 256
[2] "Przedksiężycowi I" Anna Kańtoch, Powergraph, Warszawa 2013, s.169.
niedziela, 8 września 2013
"Zagłada domu Usherów" Edgar Allan Poe - nie dla mnie te frykasy
Litości, litości, po trzykroć litości. Myślałam sobie, że wstyd nie znać niczego autorstwa tego słynnego pisarza, więc sięgnęłam po "Zagładę domu Usherów". Niestety, doczytałam z trudem opowieść o tym, jak do Rodericka Ushera przyjeżdża jego przyjaciel z dzieciństwa.
Usher jest bliski szaleństwa, a co najmniej rozstroju nerwowego; jego siostra, lady Magdalena, stoi nad grobem, dom ich jest posępny jak czarna noc listopadowa, a przyjaciel przygląda się temu wszystkiemu w osłupieniu i ze zgrozą w oku. Dalej jest jeszcze gorzej. Trupy, wichury, złowrogie krypty, straszliwe wycia, dreszcze, chorobliwe uśmiechy, niewytłumaczony i nieznośny strach - od tego wszystkiego aż się roi na kartach opowieści. Brr.
Całkiem i zupełnie nie dla mnie, rzekłam. No, ale przynajmniej nie mogę już powiedzieć, że Poego nie znam.
P.S. A ta wesolutka, kolorowa okładeczka to niezły żarcik, hehe.
czwartek, 5 września 2013
"Lady Susan" Jane Austen - piszmy listy!
Powieść epistolarna (czego się właśnie dowiedziałam, bo wcześniej bym napisała: powieść w formie listów), czyli jedna pani drugiej pani pracowicie gęsim piórem liściki skrobie. Druga pani skrobie do trzeciej, ta znów do czwartej, czwarta do pierwszej i tak w kółko Macieju.
Intryga raczej nie najwyższych lotów: oto ponętna wdówka lady Susan próbuje ułożyć sobie jakoś życie, w czym przeszkadza jej nastoletnia córka. Upycha więc pannę po szkołach, krewnych, próbuje wydać za mąż. Jak tylko uda jej się zostać samą, roztacza swe wdzięki przed interesującymi panami.
Sprytna jest lady Susan i niezła z niej intrygantka, potrafi nieźle zamydlić oczy. Ale nie ma takiej baby, która by potrafiła oszukać drugą babę. Toteż intryga, jaka by nie była zawikłana, wychodzi w końcu na wierzch. Co nie zmienia faktu, że cała ta powieść to taka wiktoriańska paplanina, ściśnięta nieco gorsetem. Nie wrócę do niej.
Jednak to całe pisanie listów wcale nie jest takie głupie. Zajrzyjcie na stronę Marzycielska Poczta. Jest cała masa chorych dzieci, które ucieszy kartka z wakacji, pocztówka z miasta, czy list. Przyznam się, że napisałam już trzy listy i wcale nie zamierzam na tym skończyć. Przy okazji trenuję na Konkurs Ładnego Pisania Wiecznym Piórem, na który się zapisałam.
wtorek, 3 września 2013
"Abel i Kain" Katarzyna Kwiatkowska - dajcie mi gęsie pióro i porzeczkę!
Gdy skończyłam "Zbrodnię w błękicie", natychmiast sięgnęłam po "Abla i Kaina" tej samej autorki (tak na marginesie to długi czas czytałam tytuł "Kain i Abel", to przez książkę "Kane i Abel" Archera, skądinąd świetną). Byłam ciekawa, z kim lub z czym tym razem zmierzy się Jan Morawski. Pomijając morderstwo, oczywiście.
Trafił ten nasz bystrzak nieciekawie. W majątku seniora rodu spotykają się jego dwaj synowie, z okazji mało radosnej - pogrzeb żony jednego z braci. Wdowiec to łajdak, hulaka i okrutnik. A, i jeszcze hazardzista i narkoman. Brat wręcz przeciwnie, cichy i pokornego serca. Pierwszy ginie zastrzelony (jak u Gardnera, tam też giną nędzne kreatury), drugi trafia do więzienia za zabójstwo. Kain i Abel. Morawski ma zbadać sprawę, bo sporo tam niejasności. Co najlepsze, wcale nie chodzi o wykrycie sprawcy przestępstwa, tylko o to, by udowodnić niewinność oskarżonego, bo go lubią i nie chcą, żeby zgnił w więzieniu. On sam zaś milczy jak zaklęty.
Odrobinkę przygotowana poprzednią książką na to, że winną okazuje się osoba najmniej podejrzana, miałam pewne podejrzenia co do sprawcy, nie powiem, słuszne. Potencjalnych czytelników zachęcam do kombinowania, jest frajda.
Jednak autorka zaskarbiła sobie mój podziw czymś zupełnie innym:
"Przy stole kuchennym siedziały naprzeciwko siebie dwie dziewczyny w niebieskich sukniach i ciemnych fartuchach. Na stole między nimi stał durszlak pełen czerwonych porzeczek. Służące sięgały po kuleczki i piórkiem gmerały w gronkach. Były całkowicie skoncentrowane na swoim zajęciu i Janowi przypomniała się precyzja, jakąś kiedyś widział u łowickiej gospodyni malującej pisanki.[...]
- Co one robią?
- Drylują porzeczki.
- Żartuje pani sobie?
- Ależ skąd. Trzeba usunąć pestki gęsim piórkiem, zanim usmażymy konfitury - miała miły, łagodny głos.
- Przecież te pestki są wielkości ziaren piasku - oszołomiony Jan przeczesał włosy i oznajmił Mateuszowi: - Od dziś nie jem porzeczek. W przetworach."[1]
Przeczytałam to mamie i siostrom. Wywołałam ogólne osłupienie i uśmiech. No genialne. Absolutnie w to wierzę, drzewiej nie takie rzeczy robili. Ależ bym coś takiego zjadła! Niestety, nie umiem drylować nic mniejszego od wiśni czy czereśni. O, a propos czereśni:
"Tekla [...] rozłupała jeden owoc, spojrzała i się zdziwiła:
- O, tu jest robak.
Pochylili się jak na komendę. Rzeczywiście, był. [...] Rzucili się do pozostałych owoców i otworzyli je wszystkie. Sto procent czereśni miało lokatora. Spojrzeli na stos pestek po zjedzonych owocach i poczuli, jak zaczyna im się przewracać w żołądkach". [2]
A skoro już o jedzeniu mowa, to wydłubałam sobie jeszcze to:
"Przerzucił kilka stron »12/07/00 kolacja - kurczęta pieczone w słoninie«, »13/07/00 obiad - karp smażony«. Jan zaczął głośno się śmiać. Tercjusz, niczym wielki Pepys, zapisywał każdego dnia, co zjadł!"[3]
Lubię Pepysa i mam prośbę do zacofanego w lekturze, żeby wrzucił na płaszcz kilka kulinarnych fragmentów z jego dziennika.
Do powieści "Abel i Kain" mam tylko jedno, malutkie zastrzeżenie, a właściwie nawet nie zastrzeżenie, tylko pytanie. W scenie, gdzie Jan i Mateusz rozmawiają z wioskową zielarką - po co rozstrzelony druk w słowach takich jak "z a r a", "p r z e c a", "t r z a"? Podkreślenie, że to gwara? Przecież widać, że gwara, od razu widać.
Dziękuję Eruanie za możliwość przeczytania książki!
---
[1] "Abel i Kain" Katarzyna Kwiatkowska, Novae Res, Gdynia 2013, s. 136
[2] Tamże, s. 249
[3] Tamże, s. 352-353