Strony
▼
wtorek, 30 czerwca 2015
[Thorgal] "Ja, Jolan" Rosiński, Sente
Dopiero co rypnęło mnie w łeb rysunkami w całkiem nowym stylu, a tu kolejna zmiana - już nie Van Hamme. a Yves Sente zajął się scenariuszem kolejnych części Thorgala.
Sente zgrabnie wymigał się od konfrontacji ze swoim poprzednikiem, zajmując się nie losami Thorgala, a jego syna Jolana. Jolan dopiero wkracza w dorosły świat i jest to świat zupełnie różny od thorgalowego - więc można było pozwolić sobie na odcięcie pępowiny.
Co z tego wyszło? Drużyna Pierścienia, niestety. Jolan jak Legolas z nieodłącznym łukiem, butny synek arystokraty Arlac przypomina Boromira, lewitujący Draye to Gandalf, gruboskórna i nieźle wykształcona (naprawdę nieźle, kształty takie, że panowie, palce lizać) Xia - hm, no może Gimli, a także bystra Ingvilda to dwaj hobbici razem wzięci. Każdy ma jakieś moce, wszyscy ścierają się ze wszystkimi, próba sił i charakterów - a to wszystko po to, by załapać fuchę ucznia u Manthora w międzyświecie, jakby to był jakiś megaelitarny Hogwart.
W międzyczasie Sente serwuje jeszcze jedną historię, nieprawdopodobnie zawikłane drzewo genealogiczne Aniela. To, że jest synem Thorgala, to już wiadomo, ale jest też synem Kriss de Valnor, a ta jest córką Olgavy i Kahaniela de Valnor. Ten sam Kahaniel jest też ojcem Manthora (syna bogini Vilnii). Czyli Kriss i Manthor to rodzeństwo przez ojca. Ciekawe. Jeszcze ciekawsze jest to, że Kahaniel może odrodzić się w swoim wnuku, kiedy ten będzie miał dziesięć lat. Magia, czysta magia.
Czy jestem zadowolona ze zmiany scenarzysty? Na razie nie bardzo.
"Ja, Jolan", tom 30. serii Thorgal, rysunki Grzegorz Rosiński,scenariusz Yves Sente, tłumaczenie Wojciech Birek, Egmont Polska 2007.
poniedziałek, 29 czerwca 2015
Letni konkurs! Można wygrać wyjatkowy notes!
Jak stali czytelnicy wiedzą, od czasu do czasu piszę tu na blogu o notesach, w których piszę (vide poprzednia notka). Dla osób zakręconych, jak ja, na punkcie ręcznego pisania, mam do rozdania kilka egzemplarzy z mojej kolekcji.
Ale nie ma tak łatwo! Najpierw trzeba będzie odpowiedzieć na pytanie, który z recenzowanych już przeze mnie notesów podoba wam się najbardziej - żeby mieć przegląd, klikamy na etykietę "recenzja notatnika". Jeśli żaden z nich, to można też odpowiedzieć na pytanie alternatywne: który z notesów prezentowanych w tej kolekcji powinien być opisany szczegółowo w formie recenzji.
Odpowiedzi proszę udzielać w komentarzach pod postem, nie trzeba mieć bloga, żeby brać udział w konkursie, wysyłka na terenie Polski, termin nadsyłania odpowiedzi to poniedziałek, 6 lipca, do północy!. Potem wybiorę zwycięzców. Metodą sierotkową, z braku sierotki poproszę o pomoc Mariankę. Albo Krzysia. Koniecznie proszę zostawić adres emailowy do kontaktu!
A co jest do wygrania?
1. Notes Moleskine z limitowanej edycji Woodstock - sponsorem tej nagrody jestem ja.
2. Notes Rhodia Orange Clasic A4 (opisywany tutaj) - sponsorem tej nagrody jest TwojePióro.pl
3. Mały notes Verte, a dodatkowo kalendarz Moleskine na rok niestety dawno przeszły, ale można go wykorzystać do notatek - ta nagroda pochodzi z moich zasobów.
Życzę powodzenia!
Ale nie ma tak łatwo! Najpierw trzeba będzie odpowiedzieć na pytanie, który z recenzowanych już przeze mnie notesów podoba wam się najbardziej - żeby mieć przegląd, klikamy na etykietę "recenzja notatnika". Jeśli żaden z nich, to można też odpowiedzieć na pytanie alternatywne: który z notesów prezentowanych w tej kolekcji powinien być opisany szczegółowo w formie recenzji.
Odpowiedzi proszę udzielać w komentarzach pod postem, nie trzeba mieć bloga, żeby brać udział w konkursie, wysyłka na terenie Polski, termin nadsyłania odpowiedzi to poniedziałek, 6 lipca, do północy!. Potem wybiorę zwycięzców. Metodą sierotkową, z braku sierotki poproszę o pomoc Mariankę. Albo Krzysia. Koniecznie proszę zostawić adres emailowy do kontaktu!
A co jest do wygrania?
1. Notes Moleskine z limitowanej edycji Woodstock - sponsorem tej nagrody jestem ja.
2. Notes Rhodia Orange Clasic A4 (opisywany tutaj) - sponsorem tej nagrody jest TwojePióro.pl
3. Mały notes Verte, a dodatkowo kalendarz Moleskine na rok niestety dawno przeszły, ale można go wykorzystać do notatek - ta nagroda pochodzi z moich zasobów.
Życzę powodzenia!
niedziela, 28 czerwca 2015
[Notes] Voyages Journal z firmy Peter Pauper Press
Zaskoczył mnie ten notes bardzo. Znalazłam go w paczce od firmy Twoje Pióro (przyznaję się niniejszym na wstępie, że notka jest sponsorowana) i przyznam się, że jak zobaczyłam sprężynę, skrzywiłam się niechętnie i pomyślałam, że ktoś popsuł taki fajny notes. Sprężyna bowiem kojarzy mi się z bylejakością, z kołonotatnikami do szybkich notatek, nic trwałego, zapisać i wyrwać kartkę.
Wrzuciłam więc notes do torebki jadąc na spotkanie z koleżankami, myśląc sobie, że przyda się do wyrywania kartek, jakby były potrzebne. Hm, wyrywanie nie okazało się konieczne, za to po spotkaniu przyjrzałam się notatnikowi bliżej i przychylniej.
Co ten notes ma?
1. Twardą oprawę z tworzywa przypominającego czarny materiał, pośrodku jest wklejone zdjęcie wieży Eiffle'a, grzbiet jest z nieco innego matreriału, rudego i mechatego.
Grzbiet notatnika |
Informacje na naklejce |
2. Mocną sprężynę trzymającą równie mocne kartki.
3. Zamknięcie na czarną gumkę.
Mocna gumka |
5. Liniatura i wszelkie nadruki w kolorze sepii
6. Wyklejkę - mapa oraz mnóstwo cytatów podróżników.
Co mnie tak mocno zaskoczyło? Papier! Kartki mocne, sztywne, zer szans na przypadkowe wyrwanie ze sprężyny, całkiem nieźle przyjmujące atrament. A potem przyglądałam się dokładniej i coraz więcej szczegółów mi się podobało. Mapka na wyklejce w przepięknym stylu dawnych map. Strona tytułowa z nazwą notesu, symbolem graficznym, czyli różą wiatrów, nazwiskiem twórcy - wszystko w jednolitym kolorze sepii.
Wyklejka i strona tytułowa |
Cytaty na górze strony |
Cytaty na całej stronie |
Ach, te kolory. Sepia druku, rudy grzbiet okładki i miedziana spirala tworzą dopracowaną kolorystycznie całość.
Jednak jeśli przejdziemy do pisania wiecznym piórem, muszę nadmienić, że nie jest to papier idealny do atramentu. Pisze się co prawda całkiem gładko i przyjemnie, atrament nie przebija ani nie prześwituje na drugą stronę, ale pojawiają się mikroskopijne pajączki. Czyli takie maluteńkie kreseczki, gdzie atrament rozlewa się podczas pisania. Uczciwie przyznam, że pajączki widać dopiero pod lupą, więc pewnie mało komu będzie to przeszkadzało. Mnie nie przeszkadzało.
Próbki pisma |
Próbki pisma zbliżenie |
Twoje Pióro, dziękuję za notes! Aha, można go obejrzeć tu: link.
piątek, 26 czerwca 2015
"Kotek Mamrotek" Piotr Olszówka, Kacper Dudek
Po raz pierwszy w życiu widzę takiego kota! Pokraczny jak mało co: wielka paszcza z wystającymi kłami, ogromny nos, zezowate oczy, różnego koloru uszy i niezgrabne, chude kończyny bez pazurów. Karykatura kota! A jednak mimo tych pokraczności to bardzo miły kot! Trochę przewrotny, ociupinę naiwny i dobroduszny, biorący wszystko za dobrą monetę, czasem nieco złośliwy.
Bardzo mocno oddzielają się tu dwie warstwy: słowna i wizualna. Przy czym obydwie są tak nietypowe, oryginalne i zaskakujące, że ich połączenie daje mieszankę naprawdę nietuzinkową.
Co z tym elementem słownym? Ano, to przysłowia, aforyzmy, czasem takie, jakie znamy ze słyszenia czy z książek, a czasem odrobinę przekształcone, dopasowane do kociej pomysłowości czy do kociego rozumu. Za każdym razem czytałam z przyjemnością te celne, trafne i zabawne puenty.
Jeśli chodzi o warstwę wizualną, to określę ją jednym słowem: niezwykła. Mocno kontrastowa, tylko czerń i biel. Mocno geometryczna (och, deszcz padający pod linijkę jest cudny) i nieco przerysowana. Brak niuansów, półcieni, odcieni szarości sprawia, że oko się czasem gubi i nie wie, jak sobie uporządkować to, co widzi.
Źródło: komiks.gildia.pl |
Takie problemiki z uporządkowaniem miałam ja, natomiast moje dzieci przepadają za pokracznym kotkiem Mamrotkiem i jego kumplem psem. Książka przeczytana wzdłuż i w poprzek. Dobrze, że mamy jeszcze Wielką Księgę Świerszczyka, a tam jest jeszcze trochę kotka.
Bardzo dziękuję za książkę Wydawnictwu Nasza Księgarnia!
"Kotek Mamrotek" Piotr Olszówka, ilustracje Kacper Dudek, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
środa, 24 czerwca 2015
"Emma" Kaoru Mori
Druga manga, za jaką się złapałam i... i to jest naprawdę świetne! Mam co prawda trochę zastrzeżeń, o których napiszę, ale czyta się to i ogląda znakomicie.
Emma jest pokojówką u emerytowanej guwernantki. Jest śliczna, słodka, cicha, pracowita i bardzo przywiązana do swojej pracodawczyni. Jej jedyną wadą jest wada wzroku. Pff, ta wada dodaje jej jeszcze uroku, gdy patrzy na świat wzrokiem zranionej sarenki. Nic dziwnego, że ma adoratorów na pęczki. Ale (wzorem Stefci Rudeckiej) wybrała najbogatszego i wysoko ustawionego młodzieńca. No dobrze, wysoko ustawiony to nie dobrze urodzony, Thomas pochodzi z rodziny kupieckiej, tyle że z ambicjami.
A że takie rodziny, świeżo przyjęte do elity, są bardzo czułe na uchybienia towarzyskie, miłość Thomasa, najstarszego syna, do Emmy jest dla nich nie do zaakceptowania. Pierworodny się niby buntuje, ale jakoś nawet na porządny bunt go nie stać. Rozpieszczony? Obowiązkowy? Za mało zakochany?
Ona wyjeżdża, on ją bardzo niemrawo goni, podążając na dworzec, po czym smutno patrzy na puste tory. Ona w tym samym czasie smutno patrzy przez okno w dal.
Smutasy, nie?
Do tego autorka genialnie złamała poukładany londyński światek egzotycznym gościem z Indii. Czy wiecie, że Hakim przyjechał do swojego przyjaciela Thomasa na słoniach i ze świtą godną księcia? Czad. Oczywiście jego też zauroczyły łagodne oczy Emmy, myślałam, że to będzie pretekst do jakiegoś pojedynku, ale nie. Środek ciężkości zawsze spoczywa na Emmie i Thomasie.
Cudna opowieść i bardzo bym chciała poznać jej zakończenie. Pobawię się nieco, jak może potoczyć się ta historia.
1. Panicz może ożenić się z pokojówką, rodzina się go wyrzeknie, więc będą sobie mieszkać w lichej dziurze i klepać słodką biedę.
2. Może też powtórzyć się motyw z "Trędowatej" - Emma zostanie (siłą) wprowadzona na salony, ale zadziobią ją kruki i wrony. Umrze.
4. Co jeszcze? Z rozmachem: Emma okaże się dawno zaginioną brytyjską następczynią tronu i w świetle powyższego małżeństwo z kupcem będzie dla niej poniżej godności.
4. Thomas, zacisnąwszy zęby, dla dobra rodziny rezygnuje z Emmy, a wtedy Hakim skwapliwie korzysta z okazji i wywozi dziewczynę do Indii.
Uff, to na razie tyle, zobaczymy, co będzie, ale w międzyczasie podpytałam Szyszkę i chyba nic z tego, co powyżej, nie sprawdzi się.
Teraz zastrzeżenia, bo obiecałam napisać. Też w punktach.
1. Mało oryginalna fabuła dla tych, co znają Stefcię Rudecką.
2. Twarze rysowane są na jedno kopytko (do czego zresztą autorka szczerze się przyznaje), a postacie rozróżniałam po fryzurze, ubraniu i kontekście.
3. Mnogość niemych dymków! Zatrzęsienie! Nieme dymki to są dymki z trzema kropkami. Szyszka mówi, że w oryginale są znaki przedstawiające jakieś odgłosy: ciche westchnienie, zawstydzone milczenie i takie tam. Po polsku wszystko to wpycha się do trzykropkowego wora.
Co nie zmienia faktu, że to super komiks! Do tego fajny jest zamieszczony na końcu (początku) odautorski, rysunkowy komentarz do prac. Dowcipny, szczery i bardzo ciekawy.
Na koniec: przeczytałam dwa tomy, a potem popatrzyłam na kolorowe okładki (sam komiks jest czarno-biały). Ach. Gdyby całość była kolorowa, byłoby to mistrzostwo świata.
Szyszka, dzięki!
"Emma" Kaoru Mori, tom 1 i 2, tłumaczenie Paulina Ślusarczyk, Wydawnictwo Studio JG, Warszawa 2013.
wtorek, 23 czerwca 2015
"Zbrodnia w szkarłacie" Katarzyna Kwiatkowska
"Zbrodnia to niesłychana,
pani zabija pana"[1].
Zawsze mi się to zdanie ciśnie do głowy, jak biorę kryminał Katarzyny Kwiatkowskiej do ręki. Te retro kryminały bardzo pasują do powyższego cytatu (niezależnie od tego, czy trupem pada pan czy pani).
Wszystkie książki autorki stanowią zgrabny cykl, którego główną postacią jest Jan Morawski lub, w jednym przypadku, Konstancja Radolińska. "Zbrodnia w szkarłacie" jest w tym cyklu umiejscowiona wszędzie. Czyli nie ma w niej wyraźnych odniesień, które by ustawiały powieść w konkretnym miejscu na osi czasu głównego bohatera. Przyznam, że to bardzo zręczne posunięcie, bo pozwala czytelnikowi zapoznać się z Janem Morawskim bez dyskomfortu, że to już czwarta część, a poprzednich się nie czytało. Spokojnie. Można zacząć od tego tomu i będzie dobrze.
O Janie Morawskim pisałam już w notce o "Zbrodni w błękicie". W "Zbrodni w szkarłacie" przybywa do majątku Jeziory, by znaleźć skarb. W majątku jest panienka na wydaniu, Helena, której narzeczony niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, wyglądając ślubu, a która za mąż iść nie chce, bo nie ma posagu. Majątek zaś bardzo bardzo zadłużony i nawet nie ma skąd na posag pożyczyć. Wiadomo jednak, że dziadunio panienki zostawił dla niej skarb, ukrył i zaszyfrował miejsce ukrycia. Tak dobrze zaszyfrował, że nijak nie można skarbu znaleźć, próbowali wszyscy Jezierscy, bezskutecznie, dlatego zawezwali Jana, specjalistę od rozwiązywania zagadek. Janowi, niestety, też nie idzie najlepiej.
Ach, pewnie dlatego, że tyle się dzieje w majątku i to wszystko go rozprasza: gospodarzom na głowie siedzi kapryśna krewna z pasierbicą, do Jezior przybywa lichwiarz z pretensjami, w najlepsze trwa remont, panienka odwołuje ślub....
... i pada strzał!
W końcu Jan może wykazać się bystrością umysłu, jakoś to lepiej mu idzie niż poprzednie zadanie. Ale uwaga, ma konkurenta, pruskiego urzędnika, czyli detektywa Niemca. Morawski musi rozstrzygnąć, co mu się bardziej opłaca: współpraca czy działania na własną rękę? Próbował jednego i drugiego, ale chyba jednak... a nie, tego już zdradzać nie będę. W każdym razie bardzo ładnie fabularnie to autorka ujęła, problem "pracy" z przedstawicielem wrogiego narodu.
Jeszcze wielkie ukłony za fantastyczny zabieg z zapiskami panny na wydaniu. Genialne!
Podczas czytania pilnie rozglądałam się za czymś na miarę drylowanych porzeczek. Znalazłam opis zawartości spiżarni, ach, czegóż tam nie było!
"W skrzyniach i workach spoczywały kasze, mąki, suszony groch, fasola i soczewica, obok nich stały gary powideł, beczułki solonego masła, a także obowiązkowe beczki z zasolonymi ogórkami i kiszoną kapustą, bez których nie mógł funkcjonować żaden polski dom. Półki uginały się pod ciężarem butelek z sokami, garnków z konfiturami, słojów z marynatami, baniek z miodem, olejem, smalcem, zakwasami i octami domowymi, a z sufitu zwieszały się połcie słoniny, wędzone szynki, wędliny, półgęski i wianki suszonych grzybów" [2].
Przygotowywany ślub dał okazję do zaprezentowania w powieści, jak wyglądała taka impreza, co się zamawiało i przygotowywało. Ach, potrawy, napoje, słodycze, torty, nakrycia do stołu, wyprawa panny młodej, bielizna pościelowa, stroje, fryzury.. Wszystko to arcyciekawe dla mnie.
Nie ograniczyła się jednak pani Kwiatkowska do intrygi kryminalnej i wątków towarzyskich. Mocno widać tu tło społeczne. Bo wiecie, to nie było tak, że właściciele majątków gospodarowali sobie, brali śluby i składali sobie wizyty.
Wciąż trwała walka pomiędzy Polakami i zaborcami, cicha wojna gospodarsko-patriotyczna. Walka o to, by nie oddać Niemcom ani kawałka ziemi, nie sprzedać, nie oddać w zastaw, trzymać się polskiej ziemi do upadłego. Nierzadko trzeba było uciekać się do pożyczek, niestety, można było wpaść w pułapkę lichwiarską, jak właściciel opisywanego majątku. Można było jednak liczyć na sąsiadów i znajomych, którzy ratowali choćby wiedzą prawniczą, wykorzystując każdy kruczek, by ratować polskie ziemie przed przekazaniem w obce ręce. To naprawdę wzruszające.
Patriotyzm.
Dziś to takie chyba niemodne słowo - a właściwie nie do końca niemodne, a raczej wprawiające w zakłopotanie. Bo jak dziś okazywać patriotyzm, jak nie można iść na wojnę i własną piersią bronić ojczyzny? Wywieszać flagę?Może warto poczytać o tym, jak to słowo rozumieli nasi pradziadowie, warto spojrzeć wstecz.
Bardzo dziękuję autorce oraz wydawnictwu Znak za możliwość przeczytania książki. Pani Katarzyno - wielkie ukłony za pracę włożoną w powieść, widać na tych blisko czterystu stronach, że dogłębnie zbadała pani tę epokę. Dziękuję także za mapkę i plany pomieszczeń, świetny dodatek.
Polecam mocno!
---
[1] "Lilije" Adam Mickiewicz
[2] "Zbrodnia w szkarłacie" Katarzyna Kwiatkowska, Znak, 2015, s.119
niedziela, 21 czerwca 2015
ŚBK - Wakacyjne czytanie
Post tematyczny ŚBK - czyli temat o wakacyjnym czytaniu.
Zajrzałam w swoje zapiski, jak to było z moim czytaniem w letnich miesiącach (lipiec i sierpień):
2008 - 44 książki
2009 - 29
2010 - 18
2011 - 30
2012 - 14
2013 - 18
2014 - 37
W zeszłym roku trochę nadgoniłam Thorgalami, ale zwróćcie uwagę na rok 2008. Czterdzieści cztery pozycje!
Ale przede wszystkim odkryliśmy baseny termalne w Besenovej. Cudowne miejsce! Można się taplać, można w wodzie leżeć, namakać do upadłego, można też wylegiwać się na trawie i czytać. I to właśnie robiliśmy, mąż bardziej namakał, ja bardziej czytałam.
Tak wygląda obiekt zza płotu. Ze środka nie mam zdjęcia, nie brałam aparatu, brałam ręcznik i książki. Ach, jak się się uśmiecham przy pisaniu tej notki, wspominając tamte wakacje...
Tegoroczne będą raczej hamakowe, jak na pierwszym zdjęciu. Też dobrze. :)
A wasze wakacyjne czytanie jak wygląda?
Zajrzałam w swoje zapiski, jak to było z moim czytaniem w letnich miesiącach (lipiec i sierpień):
2008 - 44 książki
2009 - 29
2010 - 18
2011 - 30
2012 - 14
2013 - 18
2014 - 37
W zeszłym roku trochę nadgoniłam Thorgalami, ale zwróćcie uwagę na rok 2008. Czterdzieści cztery pozycje!
To były moje najbardziej zaczytane wakacje życia.
Pojechaliśmy z mężem na Słowację. Zatrzymaliśmy się w malutkim pensjonacie i robiliśmy wypady, poszukując okolicznych atrakcji. Znaleźliśmy aqua park (Tatralandia), jaskinie, góry, jeziora i zamki, stare młyny i kolejkę na Chopok. Oprócz tego pola słoneczników, urokliwe knajpki i jagody w lesie.Ale przede wszystkim odkryliśmy baseny termalne w Besenovej. Cudowne miejsce! Można się taplać, można w wodzie leżeć, namakać do upadłego, można też wylegiwać się na trawie i czytać. I to właśnie robiliśmy, mąż bardziej namakał, ja bardziej czytałam.
Tak wygląda obiekt zza płotu. Ze środka nie mam zdjęcia, nie brałam aparatu, brałam ręcznik i książki. Ach, jak się się uśmiecham przy pisaniu tej notki, wspominając tamte wakacje...
Tegoroczne będą raczej hamakowe, jak na pierwszym zdjęciu. Też dobrze. :)
A wasze wakacyjne czytanie jak wygląda?
piątek, 19 czerwca 2015
[Thorgal] "Ofiara" Rosiński, Van Hamme
To jest tom, w którym fabułę, prawdę mówiąc, pamiętam jak przez mgłę. To przez to, że Grzegorz Rosiński zupełnie, ale to ZUPEŁNIE zmienił sposób rysowania komiksu. Nie ma już czarnej, konturowej kreski, pastelowych wypełnień, kreskowania piórkiem.
Jest za to malarski rozmach, dużo bogatsza paleta barw, miękkość pędzla. Cudownie. Oczu nie mogłam oderwać. Zmieniły się nieco twarze, Thorgal się postarzał, ale i wyszlachetniał, Jolanowi pojaśniały włosy, a w spojrzeniu widać mu teraz jakiś twardy błysk. Aaricia też jakaś inna, prawdziwsza.
Szokująca zmiana, ale jestem nią zachwycona. Deszcz, który tak podobał mi się w "Mieście zaginionego boga", blednie zupełnie w obliczu jasnych kropel padających na twarz Jolana. (s.4)
Mogłabym jeszcze się pozachwycać, ale pewnie jeszcze będzie okazja (następne tomy), a tymczasem może zdanie lub dwa o tym, co się dzieje.
Aaricia z dziećmi i wciąż nieprzytomnym mężem popada w tarapaty - napotkani przypadkowo ludzie z pobliskiego zamku chcą ją spalić na stosie jako czarownicę. Pojawia się na to bóg Vigrid, znany już księżniczce z dawnych lat i pomaga całej rodzinie. Wystarczy, że Thorgal z Jolanem trafią do międzyświata (ani ludzkie, ani boskie miejsce), a znajdzie się tam ktoś, kto będzie w stanie pomóc ojcu rodziny wyrwać się ze śpiączki.
Po drodze panowie muszą pokonać wiele przeciwności, wiecie: próby siły, charakteru, męstwa i rozumu. Udaje im się, spotykają Manthora, a ten leczy Thorgala. Żąda jednak za to ofiary.
Jolana.
A Jolan zgadza się być ofiarą. Na szczęście nie jest to ofiara śmiertelna. A jaka? O tym dowiemy się w następnym tomie.
"Ofiara", tom 29. serii Thorgal, scenariusz Jean Van Hamme, rysunki Grzegorz Rosiński, przekład z francuskiego Wojciech Birek, Egmont Polska, 2006.
środa, 17 czerwca 2015
"Zuzia dostaje kieszonkowe" Liane Schneider
Książka z serii "Mądra Mysz", czyli taka, którą rodzic ma przeczytać dziecku, po czym omówić, objaśnić, co tam jeszcze zostało do objaśnienia i odpowiedzieć na pytania. Dodatkowo w "Zuzia dostaje kieszonkowe" trzeba przygotować się na wyciągnięcie portfela i prezentację posiadanych zasobów gotówki (i biada nam, jeśli gotówki nie mamy!).
Po co ta prezentacja? A po to, żeby uświadomić kilkulatka, że:
- towary kupuje się za pieniądze (zabawki też są towarem)
- co oznaczają różne nominały na monetach i banknotach
- jak się dodaje pieniądze (nie liczymy monet na sztuki!)
- jak można pieniądze oszczędzać i co się z tego ma
Jak widać, to podstawy ekonomii.
Zuzia, bohaterka książki, chce dostać nową zabawkę, ale nie ma tak łatwo, że pstryknie palcami i już. Ma sobie zaoszczędzić pieniądze. Tata zobowiązuje się do wypłacania dziewczynce kieszonkowego, a Zuzia dostaje świnkę skarbonkę na oszczędności.
I ja osobiście na tym etapie (podarowania dziecku świnki) bym skończyła. Zrobiłabym błąd. Bo skoro my, dorośli, już nie odkładamy kasy do skarpetki, tylko lokujemy na koncie, to dlaczego od razu nie uczyć tego dzieci? Więc skarbonka tak, ale też i konto oszczędnościowe w banku, które Zuzi zakładają rodzice. I już wiadomo, po co trzyma się kartę do konta w portfelu, jak się wyciąga kasę z bankomatu i dlaczego nie można wyciągnąć więcej niż się ma na koncie. Dla dorosłych to truizmy, dzieciom to trzeba porządnie i dokładnie wytłumaczyć. Nie przejmując się, jak czegoś nie zrozumie od razu. Wcześniej czy później zrozumie. A ta książka na pewno w tym pomoże.
Jeszcze sobie tylko powspominam - za moich czasów w szkole miało się książeczki SKO. Szkolna Kasa Oszczędnościowa - tam się wpłacało pieniądze i zbierało na coś wypasionego. Albo i nie zbierało i przepuszczało kasę na lody. Ech, nie pamiętam, czy zbierałam, czy przepuszczałam...
Jedno zdanie na temat ilustracji- są ładne, jasne i czytelne, ale najprzyjemniejsze jest w nich to, że wszyscy tam się uśmiechają! Jakie to miłe.
Bardzo dziękuję za książkę wydawnictwu Media Rodzina.
"Zuzia dostaje kieszonkowe" Liane Schneider, ilustracje Annette Steinhauer, tłumaczyła Emilia Kledzik, Media Rodzina, Poznań 2014.
wtorek, 16 czerwca 2015
[Notes] Rhodia Classic A4 Black/Orange
Zeszyty o formacie A4 jakoś nigdy nie budziły mojego szczególnego zainteresowania. Za duże, żeby nosić w torebce, za wysokie, żeby ustawić na półce z notesami. Kiedy dostałam przesyłkę, w której były dwa zeszyty Rhodia w tym właśnie formacie, zamyśliłam się: jak je wykorzystać? Nie leżały zbyt długo, zabrałam się bowiem do sporządzania drzewa genealogicznego dla mojej mamy. Kartki z tego notesu bardzo mi się przydały do robienia szkiców poszczególnych gałęzi. Wyrywałam ze środka, bo wtedy miałam do dyspozycji format A3. Uwierzcie mi, takie drzewa zajmują bardzo dużo miejsca. Poniżej zeszyt, po bokach szkice, a pod spodem jeszcze większe szkice.
Jak mi się pisało? Znakomicie. Papier w Rhodii jest bardzo dobrej jakości, gładki i bardzo przyjemny. Fantastycznie przyjmuje atrament, nie zaobserwowałam strzępienia ani przebijania atramentu na drugą stronę kartki. Nawet prześwitywanie widać tylko w minimalnym stopniu, choć do testów użyłam pióra Pelikan Script o dość szerokiej stalówce 1,5. Dużo atramentu tą stalówką spłynęło na kartkę, ale po drugiej stronie ledwo to widać. Poniżej strona zapisana tym Pelikanem, a jeszcze niżej, jak to wygląda po przewróceniu kartki. Drobniejsze pismo to Lamy Safari.
Pisałam tylko piórem, więc nie wiem, jak na papierze będzie zachowywał się długopis, ale z doświadczenia wiem, że jeśli coś jest dobre do pióra wiecznego, to nada się też do długopisu. Odwrotnie nie zawsze się sprawdza. Długopisów nie lubię i nimi nie piszę, ale mam pod ręką dwa pióra kulkowe. Zabieram się za Parkera, kreślę kilka słów i zaglądam na drugą stronę kartki. Efekt jest taki jak przy piórze - leciutkie prześwitywanie. A teraz pióro kulkowe Sheaffer, które zapodaje nieco więcej tuszu niż parkerowskie. I ta zależność widoczna jest po drugiej stronie kartki, ale śmiem przypuszczać, że zauważy to tylko wprawne oko. Dla przeciętnego użytkownika nie będzie to w ogóle uciążliwe.
Poniżej fotka z próbkami pisma piórami kulkowymi i ich drugie strony.
Na uwagę zasługuje okładka. Myślałam, że jest z tworzywa sztucznego, na stronie twojepioro.pl piszą, że laminowana. Pewnie to jedno i to samo. Jest elastyczna, można zeszyt zwinąć w rulon, wpakować do torebki czy kieszeni, po czym wyjąć i rozwinąć, bez żadnej szkody dla kartek czy okładki. Całkiem na marginesie marginesów napomknę, że ta okładka świetnie sprawdza się jako podkładka pod myszkę ;)
Tak sobie myślę, że firma Rhodia naprawdę dba o klientów i swoje produkty dopieszcza. Tak, zdaję sobie sprawę, że wiąże się to z odpowiednią ceną. Jakość kosztuje.
Jeszcze dwie fotki kawałków okładki z tyłu - mamy wszelkie niezbędne informacje w pigułce plus certyfikat PEFC. Wiecie, co to? Świadczy to o tym, że papier użyty do produkcji notatnika pochodzi z lasów zagospodarowanych w zrównoważony sposób. Żadnego wycinania na pałę (jak idą pod piłę lasy amazońskie), tylko tniemy, sadzimy i dbamy.
Na koniec garść informacji technicznych (chyba powinny być na początku, ale mi się zapomniało):
- 96 stron w linię
- wymiary 21x29,7 cm
- gramatura papieru 80 g/m2
- papier bezkwasowy o neutralnym pH
- brzegi kartek zaokrąglone
- notes zszyty trzema zszywkami
- linie w kolorze bladofioletowym co 8mm
- okładka laminowana w kolorze czarnym lub pomarańczowym
Dla mnie Rhodia aktualnie jest na samym szczycie listy notesów dla piórmaniaka.
Za notesy bardzo dziękuję firmie Twojepióro.pl.
P.S. W następnym odcinku o notesach napiszę o czymś, co mnie BARDZO zasokoczyło.
poniedziałek, 15 czerwca 2015
"Silver Spoon" Hiromu Arakawa - manga!
Moje pierwsze spotkanie z mangą! Dotychczas broniłam się rękami i nogami. Bo wiecie, te mangi, to mają stronę tytułową z tyłu! Do tego postacie jak krzyczą, to im się jama gębowa rozciąga piętnastokrotnie. A dziewczyny mają oczy na pół głowy i kreskę zamiast ust. Dzikie, nie?
Ponieważ jednak koleżanka Szyszka postawiła mnie przed kilkoma mangami i powiedziała "spróbuj", a nie było gdzie uciekać, to spróbowałam.
Co z tego wyszło? Hehe, radocha. Główny bohater dostarczył mi sporo uciechy. Hachiken Yugo, nastolatek świeżo po gimnazjum trafia do szkoły średniej. To szkoła rolnicza, ma własne uprawy, hodowlę krów, świń, stajnie i kurzą fermę. Chłopak o rolnictwie wie tyle, że istnieje, a szczegółów dowiaduje się od kolegów (pochodzących w większości z gospodarskich rodzin), albo od wykładowców. Nieładnie jest się tak wyśmiewać z niewiedzy, biję się w piersi ze skruchą, ale doprawdy, przerażenie Hachikena dowiadującego się, skąd się biorą jajka, jest przekomiczne.
Dobrze, skąd on tam się wziął w takim razie? Tego na razie nie wiem, wiadomo jedynie, że chłopak chciał wyjechać jak najdalej od domu. Węszę tu jakąś mroczną rodzinną tajemnicę lub też ekstremalny przypadek młodzieńczego buntu, w ostateczności może to też być molestowanie seksualne.
Powracając do mangi: rozwija się całkiem nieźle, choć i schematycznie. Najpierw Hachiken czuje się obco, potem poznaje otoczenie i ludzi, pojawia się dziewczyna, pojawiają się też zainteresowania i różne osiągnięcia. Rety, aż mi się czasy szkoły średniej przypomniały! Też tak miałam - najpierw samotność (mieszkałam w internacie, daleko od domu), potem jakoś się poukładało i poszło w dobrym kierunku. Ciekawam, jak pójdzie Hachikenowi.
Przyznam się, że cholernie trudno było przestawić się na czytanie od tyłu i od prawej do lewej. Uff, dobrze, że nie od dołu do góry!
"Silver Spoon" Hiromu Arakawa, tłumaczenie Janek "Jonas" Świderski i Aleksandra Kuklińska, Waneko, Warszawa, 2013.
sobota, 13 czerwca 2015
[Sława Pawłysz] "Biała śmierć" Kir Bułyczow
Zbieram sobie te opowiadania o Pawłyszu jak grzybki do koszyka. I każde kolejne odkryte sprawia mi frajdę. Co tym razem u Pawłysza słychać?
Ma trzydzieści cztery lata, jest lekarzem pokładowym na statku "Kompas". Ten statek właśnie leży rozbity na planecie Posterunek, a Sława jest jedynym pozostałym przy życiu członkiem załogi, nie licząc tych zahibernowanych.
Ach, jakie dramatyczne okoliczności. Planeta kompletnie nie odwiedzana, statek rozbity tak przemyślnie, że chociaż załoga we śnie ocalała, to obudzić jej nie sposób, bo aparatura wybudzająca padła. Łączności też nie ma - i co teraz? Nawet ziemniaka nie ma.
Mogłoby się wydawać, że to będzie lekcja przetrwania na obcej planecie, ale to przecież Bułyczow, on nie pisze survivalowych poradników, wiem, że wymyśli coś ciekawego.
Pawłysz spostrzega w oddali błyskające światełko, co oznacza jakiś odprysk cywilizacji. Wyrusza więc w drogę do światełka, mniemając, że to jedyna szansa na ratunek. Co kryło się za ognikiem, zaskoczyło Sławę i mnie. Otóż, ktoś tam sobie przeprowadzał rozbudowany eksperyment socjologiczny, zaś Pawłysz wlazł w prace badawcze z butami i jeszcze porządnie podeptał grządki.
Postępował według norm moralnych obecnych w każdym uczciwym człowieku, zaś eksperymentatorzy zarzucili mu niepotrzebne i nieprofesjonalne uleganie emocjom. On ratował istoty, którym groziło niebezpieczeństwo, oni beznamiętnie patrzyli, jak dobór naturalny robi swoje. Konflikt, wydawałoby się, nie do rozwiązania. A jednak działania Pawłysza przynoszą efekty, które naprawdę przydadzą się badaczom, choć sam eksperyment wziął w łeb i dalsze jego kontynuowanie nie ma sensu.
Ciekawe jest to, że autor wmanewrował Pawłysza w sytuację, gdzie spotyka naraz dwie obce rasy: a bardzo wysokim stopniu rozwoju oraz na niskim. Jakoś w ogóle szczegóły dotyczące tych pierwszych wcale Sławy nie interesują. Woli pochylić się nad maluczkimi. Ot, jaki święty Franciszek z niego. Teraz się chyba inaczej pisze, żądni jesteśmy wiedzy i nowinek technicznych, nieprawdaż?
Kwestie społeczne mocno obecne, jak w mojej ulubionej "Osadzie", ale całe opowiadanie, choć ciekawe, jakoś nie powala. Nic nie szkodzi, i tak lubię Pawłysza.
Dzięki, Ola, za pożyczkę!
"Biała śmierć" Kir Bułyczow, ze zbioru "Galaktyka I", Iskry, Warszawa, 1987
piątek, 12 czerwca 2015
"Apostezjon" Edmund Wnuk - Lipiński
Ciekawe doświadczenie. Zafundowałam sobie jednocześnie powrót do przeszłości oraz nowe wrażenia. A wszystko za sprawą trylogii "Apostezjon", składającej się z trzech części: "Wiru pamięci", "Rozpadu połowicznego" oraz "Mordu założycielskiego".
"Wir pamięci" czytałam już wcześniej, duuuużo wcześniej. Miałam wtedy jakieś, no sama nie wiem, dziesięć czy dwanaście lat. Trudno mi teraz powiedzieć, ile wtedy zrozumiałam z lektury. Z całą pewnością nie miałam pojęcia o konotacjach ustroju Apostezjonu z ustrojem, w jakim żyłam. Ot, mojej rodziny nie bawiła polityka, a komentowanie rzeczywistości bardziej skupiało się na sprawach przyziemnych, a nie na omawianiu rządu i rządzących. Chłopski pragmatyzm.
Zdaje mi się, że powieść odebrałam jako swoisty kryminał - co prawda bez trupa, ale ze skomplikowaną zagadką do rozwiązania. To dlatego, że w kryminałach byłam obczytana koncertowo - leżały w domu wszędzie i nie mieściły się w szafkach.
A teraz? Teraz to wiadomo. Aparat władzy, terrorystyczno-farmakologiczne trzymanie społeczeństwa za mordę, represje i nierówna walka jednostki z systemem. Przyznam się jednak, że to wszystko odnalazłam dopiero w drugim i trzecim tomie trylogii, w pierwszym nie (choć przecież tkwi to tam jak pestka w śliwce), bo mi się tryb wspomnieniowy włączył. Zadziwiające, jak wiele fragmentów pamiętałam po latach! Ucieczkę Iry Dogowa z mieszkania, współpracę z temporystami, pamiętam grupę speców (policjantów) szukającą zbiega oraz drugą grupę, też poszukiwawczą, której intencji długo nie byłam w stanie zrozumieć.
Pomysł na poszukiwanie swojej tożsamości przez Irę zachwycił mnie jednocześnie (błyskotliwy umysł) i przeraził (jak to jest już nie być sobą?). Wiersz, tak lubiany przez bohaterów powieści, czytałam, przypominając sobie wers po wersie...
Dobrze, tak się rozwodzę nad meandrami pamięci, ale co dalej z Apostezjonem? Ano to, co zwykle była z takimi ustrojami. W końcu niepokoje społeczne, buzujące cicho pod pokrywką, przybiorą na sile i wykipią. Po drodze funduje mi autor opis obozów hm, resocjalizacyjnych; pracę oddziałów specjalnych; szukanie własnej drogi przez bohaterów, którzy albo nigdy nie wierzyli albo zwątpili w system. Przewroty wojskowe, postać Wargacza, który niczym Mesjasz wyzwala ludzi z okowów własnego umysłu - wszystko to porywa podczas czytania. Jak "Przenicowany świat" Strugackich.
czwartek, 11 czerwca 2015
"Masza i niedźwiedź"
Znacie bajkę "Masza i niedźwiedź"? Trzy miesiące temu jeszcze jej nie znałam, ale jakoś odkryły ją moje dzieci i pokochały głęboką miłością (kanał ABC, godzina dwudziesta z minutami). Kiedy dostałam pakiet książek z Maszą od wydawnictwa, były przeszczęśliwe.
Kim jest Masza? Dziewuszką. Właśnie tak, nie dziewczynką, a dziewuszką. Bajka jest rosyjska (choć zdaje się produkowana na zachodzie), więc Masza ma chustkę na głowie i tradycyjną sukienkę. Zaś niedźwiedź to emerytowany cyrkowiec - to zdaje się domena rosyjskich cyrków: misie na rowerach.
Jak się dogadują miś i dziewuszka? Fantastycznie. Dzięki nieziemskiej cierpliwości i pomysłowości niedźwiedzia, który umie Maszę zabawić, nakarmić i wyprowadzić w pole (niekiedy do lasu). Bo Masza ma niespożyte pokłady energii oraz nietypowe pomysły na zabawy, toteż czasem trzeba jej te pomysły wybijać z głowy. Masza i miś razem są cudowni.
Książki wydawane przez Egmont oparte są na bajce telewizyjnej - ilustracje są grafikami z bajki - prześlicznymi zresztą. Historyjki opowiedziane w książeczkach są napisane ładnym, poprawnym językiem, takim, które dzieci bez problemu zrozumieją, ale nie przesłodzonym ani nie uproszczonym (ech, kiedyś trafiłam na bajki dla dzieci, które pisał ktoś albo niedouczony, albo na ciężkim kacu).
Ale zalecałabym większą staranność w przekładaniu bajki filmowej na pisaną - jedna ze scenek w "Pierwszym spotkaniu" została błędnie zinterpretowana i opisana. Dziecko mi na to zwróciło uwagę, od tego czasu muszę pamiętać, by przy czytaniu zmieniać nieco treść.
Oprócz klasycznych książek mieliśmy też możliwość zapoznania się z kolorowankami i zeszytami zadań. Do tego naklejki. Dzieci kochają naklejki, a moje nie są wyjątkami. Zeszyty są bardzo zróżnicowane: są zwykłe kolorowanki, są labirynty, są obrazki "znajdź pięć różnic", ćwiczenia spostrzegawczości, koncentracji, pamięci, ćwiczenia grafomotoryczne, sekwencje, czytanie, kategoryzowanie... I to wszystko w lekkiej i dowcipnej formie. Udała się ta Masza!
Są też i zastrzeżenia. Bardzo proszę o dbałość o szczegóły (jest krzyżówka - pomylona jest numeracja haseł, gdzieś tam trafia się literówka) oraz o bardzo uważne wybieranie drukarni. Jeden z zeszytów ma okropne naklejki, w ogóle nie podocinane, nie do użycia (próbowałam, tylko podarłam wszystko). Drukowany w Krakowie. Pozostałe dwa, drukowane w Łodzi, mają naklejki idealne, dla trzylatki to była czysta przyjemność odklejać i naklejać.
EDIT: Zdaje się, że trafiłam na felerny egzemplarz "Skarbczyka filmowego", bo okazało się, że z trzech kartek z naklejkami tylko pierwsza była nie podocinana, pozostałe dwie już w całkowitym porządku. Gilotyny stępione czy co?
Bardzo dziękuję wydawnictwu Egmont za książki!
"Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie" O. Kuzovkov, Ilya Trusov
"Masza i Niedźwiedź. Podrzutek" O. Kuzovkov, Ilya Trusov
"Masza i Niedźwiedź. Księga zabaw. Na rybach" M. Shantyko, N. Zalomaeva
"Masza i Niedźwiedź. Koloruj i naklejaj."
"Masza i Niedźwiedź. Skarbczyk filmowy"
środa, 10 czerwca 2015
"Pamięć wszystkich słów" Robert M. Wegner
Nie macie pojęcia, jak ja na to czekałam! A może i macie, bo czekaliście tak samo niecierpliwie jak ja.
Jednak jako że miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu z wydawcą, czyli z ekipą Powergraphu na Polconie w B-B, dowiedziałam się co nieco o tym, jak się książki pisze, poprawia, sprawdza i redaguje. To procesy wymagające czasu, dokładności i staranności - warto więc poczekać, żeby dostać coś naprawdę dopracowanego.
Pamiętacie, o czym pisał autor w poprzednich częściach cyklu? Ja niestety nie bardzo. Trochę mi to przeszkadzało na początku, nie umiałam się odnaleźć w powieściowym świecie. Przez jakieś 100 stron. Potem machnęłam ręką i obiecałam sobie, że jak skończę "Pamięć...", to biorę się za cały cykl od początku - i wtedy wszystko, co niejasne, na pewno się wyjaśni.
Ten tom cyklu skupia się na dwóch wątkach i na bohaterach znanych nam już z poprzednich części. Pierwszym jest Altsin, kiedyś złodziej, obecnie mnich, kryjący się w klasztorze w mieście Kamana na wyspie Amoneria. Druga osoba to Deana z plemienia Issaram, która z powodu konfliktu musi udać się na (nieco przydługawą, jak się okaże) pielgrzymkę.
Altsin ma w głowie boga, który bardzo mu się w tej głowie rozpycha i w ogóle chciałby być głównodowodzącym w tej parze. Ale gospodarz mu na to nie pozwala i z całych sił szuka sposobu, by się nieproszonego gościa pozbyć. Ma mu w tym pomóc wiedźma, ale zdaje się, że jedna wiedźma to będzie za mało...
Deana opuszcza wioskę nie tyle z chęci odbycia pielgrzymki, ale by nie musieć wychodzić za mąż za zupełnie obcego jej faceta (ach, te wyroki starszyzny wioskowej czasem są niezbadane). Wędrówka przez pustynię przynosi jej kolejno: porwanie przez bandytów, ucieczkę z współtowarzyszami niedoli, pobyt w mieście w luksusowych warunkach, romans, znów ucieczkę oraz walkę. Plus, jak wisienka na torcie, obserwacja miasta i jego mieszkańców (bodaj najciekawsza część książki). Biblioteka w mieście, ach, cóż za piękna scena.
Pomiędzy Deaną i Atlsinem plączą się jeszcze bogowie i boginie i półbogowie... cała chmara. Och, jak mnie ten wątek irytował! Był taki mglisty, niejednoznaczny, wrr! Jak rozmawia bóg z bogiem, to tylko po to, żeby im szczęki nie zardzewiały, wiecie? I dlatego wypowiadają na głos (i do czytelnika) co trzecie zdanie, reszta jest nadawana telepatycznie.
Czy pod koniec tomu wyjaśnia się nieco sprawa z bogami? Trochę, ale nie do końca. Trzeba pamiętać, że to dopiero czwarty tom, nie można za wcześnie rozwiązywać wątków!
Czytam tak sobie i czytam, obserwuję zmagania Atlsina z bogiem i Deany z własnym sercem i coś mi spokoju nie daje. No właśnie, gdzie są Krwawe Szóstki i mój ulubiony rudy porucznik? Na szczęście, objawili się pod koniec, ale chyba tylko po to, żeby nie zawieść wiernych wielbicieli - i znikli.
A ty czekaj, człowieku, na następny tom!
Robert M. Wegner tak pisze powieści, że się w ten jego meekhański świat wpada i zostaje długo. To niebezpieczne. Kilka dni po skończeniu "Pamięci..." jeszcze tam siedziałam i nie umiałam się wydostać. Żadna inna książka, komiks, nic nie wchodziło, Meekhan i koniec! Zastanawiałam się, co mnie tak w tej książce przyciąga. Chyba najbardziej bohaterowie. Są w porządku. Mają czasami za uszami, ale przeważnie są z gatunku takich, co to znienacka nie wsadzą ci kosy pod żebro. Mają wątpliwości czy rozterki, to stan doskonale znany każdemu, ale wszelkie dylematy starają się uczciwie rozstrzygać, w zgodzie z sobą. Podoba mi się to.
Co innego bogowie, ale już od dawna (od greckiej i rzymskiej mitologii poczynając) wiadomo, że to podstępne i dwulicowe bestie. Za grosz nie można takim wierzyć.
Jeszcze malutkie słówko o języku. Nie ma udziwnień, nie ma wydumanych porównań, nie ma quasi-zabawnych powiedzonek, jest prosto. Przypomina to sposób pisania braci Strugackich, którzy też nie silili się na cuda wianki językowe, ale to, co napisali, dawało do myślenia.
Kończę te przydługawe wynurzenia, ale nie rozpaczliwym pytaniem "kiedy następny tom?", bo odpowiedź akurat na to pytanie znam. Byłam na spotkaniu autorskim i się dowiedziałam, że będzie, jak się napisze. Kończę apelem.
Panie Robercie, niech pan pisze! Znakomicie to panu wychodzi!
Kasiu, bardzo dziękuję za książkę. Wydajesz tak dobre i dobrze zredagowane książki, że tylko pozazdrościć.
"Pamięć wszystkich słów" Robert M. Wegner, Powergraph, Warszawa 2015
niedziela, 7 czerwca 2015
"Fistaszki zebrane 1969-1970" Charles M. Schulz
Czy jest ktoś, kto nie zna "Fistaszków"? Mnie wydaje się to niemożliwe, ale ja z tych, co lubią i cenią komiksy. Jest natomiast trochę osób, które nie znają takiej literatury, albo też znajomość ta zaczęła się i skończyła na Tytusie, Romku i A'Tomku. Tych ludzi chciałabym zachęcić do czytania komiksów. A "Fistaszki" świetnie się nadają na początek przygody z obrazkami.
Pozwolę sobie zamieścić krótką ściągę - czyli z czym to się je.
1. Autor.
Charles M. Schulz to Amerykanin, z wykształcenia rysownik (po kursie korespondencyjnym). Publikował paski komiksowe w gazetach. Z grubsza rzecz biorąc, z tego żył.2. Jego dzieło.
Olbrzymia ilość pasków (dokładnie 17897) rysowanych przez całe lata, od 1950 do 1999 roku.3. Bohaterowie.
Grupka dzieciaków w wieku wczesnoszkolnym plus pies plus ptak.4. O czym to?
Ha! Czy ktokolwiek kiedykolwiek zdołał to jednoznacznie określić? Ale nie martwcie się, ja zdołam i wam przekażę.Otóż to jest o życiu, o nadziejach, złudzeniach, marzeniach i rzeczywistości. O zderzeniu wewnętrznego "ja" z kamiennie obojętnym światem.
Słuchajcie: niech was nie zwiodą obrazki, te dzieci z dużymi głowami - to NIE JEST radosny dziecięcy świat.
"Fistaszki" są pełne smutku, kompleksów, neurastenii i zawiedzionych nadziei. Pamiętajcie o tym, gdy weźmiecie je do ręki. I weźcie je do ręki, bo są mądre, prawdziwe i znakomicie narysowane. I można w nich znaleźć słońce.
Oraz dobre rady.
Bardzo dziękuję za egzemplarz wydawnictwu Nasza Księgarnia.
"Fistaszki zebrane 1969-1970" Charles M. Schulz, przełożył Michał Rusinek, Nasza Księgarnia 2014.