Strony
▼
czwartek, 31 maja 2012
"Uwikłanie" Zygmunt Miłoszewski - poznałam Szackiego
Dostałam książkę w prezencie od Charliego, on się zachwycał, a ja wyraziłam zainteresowanie. Pamiętałam też, że Kasia była zachwycona Szackim, chyba nawet zakochana i że szerokim łukiem łukiem mam omijać ekranizację.
Kryminał to, zdawać by się mogło, klasyczny, oparty na klasycznych wzorach. W klasztorze znajduje się kilka osób odbywających coś w rodzaju terapii grupowej, i nagle jedna z osób ginie śmiercią bardzo gwałtowną. Udział osób trzecich jest prawie całkowicie wykluczony, zapowiada się więc smakowite, zamknięte śledztwo z coraz to nowymi, czasem mylnymi, czasem nie, tropami i poszlakami. Dopóki sieć się nie zaciśnie i przestępca nie zostanie ujęty.
Prawie tak się dzieje, ale tylko prawie, bo autor wprowadza sporo nowinek, udanych bądź nie.
Nowiną na przykład jest uczynienie głównym bohaterem nie oficera policji, nie detektywa czy reportera, tylko prokuratora. Jednocześnie pan Miłoszewski ustami tegoż prokuratora Szackiego, sugeruje nam, że śledztwa w Polsce prowadzą prokuratorzy, policja zaś tylko zabezpiecza ślady, przesłuchuje świadków - czyli wykonuje wszystkie nudne i obowiązkowe czynności nie wymagające polotu.
Ciekawy jest również rodzaj terapii omówiony w powieści - terapia ustawień. Nie słyszałam o niej wcześniej, a autor był na tyle uprzejmy, że wszystko dokładnie wyjaśnił, bo w dużej mierze na tym opierała się cała historia.
Mało udanym według mnie jest natomiast pomysł z wykopaniem spraw SB, bezpieki i silne umiejscowienie ich w tekście powieści. Ale mnie to razi dlatego, że nie lubię polityki, teczek, agentów i tym podobnych. Cóż, łączy się to ściśle z rozwiązaniem zagadki, tak sobie autor wykoncypował i nie czytać o tym nie mogę.
Szacki jest niezły, ale ile w tym autopromocji i autoprezentacji? Chyba jednak wolę mniej przystojnego (kłamię, Kenneth Branagh jest przystojny) Wallandera. Co oczywiście nie znaczy, że nie sięgnę jeszcze po kryminały Miłoszewskiego, bo sięgnę, szukając tego i owego. Na przykład oddechu Larssona ("ikeowska kanapa" [1]), spojrzenia Tyrmanda ("w tym miejscu kiedyś pojawił się Zły" [2]) czy niezwykle trafnego spostrzeżenia:
"Politycy żyli w wyizolowanym świecie, przekonani, że cały czas robią coś szalenie ważnego, o czym koniecznie trzeba opowiedzieć na konferencji prasowe. W przekonaniu o własnej ważności utwierdzali ich podekscytowani sprawozdawcy polityczni, którzy też wierzyli w wagę wydarzeń, zapewne po to, aby zracjonalizować swoją pozbawioną treści pracę. A i tak - mimo wysiłków obu grup i zmasowanego ataku medialnego nieważnych informacji przedstawianych jako istotne - cały naród miał ich w dupie" [3].
I co? To jest dobre, tak samo jak pomysł, by przed każdym rozdziałem zamieszczać aktualne wiadomości z kraju, świata, sportowe i pogodę. Po paru latach to nijaki prasowy bełkocik.
Jeszcze na koniec zagadka. Przeczytajcie to:
"Uścisnęli sobie dłonie.
- Wybierasz się potem na koktajl na Rozbrat? - zakpił policjant [Kuzniecow], poprawiając mu [Szackiemu] wyłogi marynarki". [2]
"- Chciałeś się ze mną spotkać, bo mnie lubisz - Kuzniecow pogłaskał prokuratora po jego białych włosach" [4].
Czy Kuzniecow podrywa prokuratora Szackiego? ;)
---
[1] "Uwikłanie" Zygmunt Miłoszewski, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2009, s. 14
[2] Tamże, s. 18
[3] Tamże, s. 112-113
[4] Tamże, s. 82
poniedziałek, 28 maja 2012
"Za wszystko trzeba płacić" Aleksandra Marinina - poznałam Anastazję Kamieńską, równa babka
Jako że to audiobook, zdarzyło mi się tak, że w 3/4 słuchanej książki pogubiłam się w osobach, musiałam usiąść i narysować sobie schemat. O taki:
Fabuła książki opiera się na dość makabrycznym pomyśle. Oto utalentowany rosyjski uczony wynajduje specyfik, który wzmacnia drzemiące w człowieku talenty. Po czym umiera, sam z siebie, bo to człowiek w podeszłych latach już, zabierając tajemnicę cudownego balsamu* do grobu, ku rozpaczy współpracowników, którzy już węszyli okazję do wzbogacenia się. Jednakowoż nie rezygnują z okazji, jakieś tam strzępki wiedzy na temat posiadają, więc eksperymentują z tym, co mają. A makabreska polega na tym, że eksperymentują na żywych ludziach; zaś wynik tych badań jest taki, że ludzie wprawdzie zwielokrotniają swój potencjał, czy to intelektualny, czy artystyczny, ale za to po kilku, najdalej kilkunastu dniach umierają na skutek efektów ubocznych. Jak w starym dowcipie: "operacja się udała, pacjent zmarł".
Ludziom tym potrzebna jest pomoc w postaci archiwum zmarłego uczonego, tyle że wywędrowało ono na Zachód wraz z wdową po nim. Trzeba je odzyskać, tu wkraczają do akcji wynajęci przedstawiciele świata przestępczego, padają trupy i tu właśnie pojawia się Kamieńska, która jak rozumiem, jest główną bohaterką serii. Tyle że wkracza tu ona nie wprost, lecz bocznymi drzwiami, jako osoba poproszona o pomoc przy śledztwie w sprawie morderstwa popełnionego na Zachodzie (ha, wdówka!). I to poproszona przez przestępcę! Konsekwencje będą poważne, Anastazja zostanie zawieszona w obowiązkach służbowych, co absolutnie nie przeszkodzi jej w dociekliwym dochodzeniu prawdy. Czy jej się uda? Sami zobaczycie, jeśli sięgniecie po książkę.
Minusy? A są. Głupota przestępców w zakresie zdobywania archiwum uczonego. Nadmierna komplikacja fabuły wątkiem Arsena i Firmy tylko po to, by pokazać, jaka ta Kamieńska jest świetną babką- chcą ją zwerbować do organizacji mało legalnej, za to dość dochodowej. Na marginesie przyznam się, że do tej pory nie wiem, czym zajmuje się Firma. No i całkiem jak dla mnie na siłę doklejony wątek zabójstwa deputowanego, na siłę, żeby zamotać to i owo.
Plusem zaś niewątpliwym jest sama osoba Kamieńskiej, bo to naprawdę równa babka i podoba mi się, jak pracuje: konsekwentnie, z uporem, ale i z polotem. Podobało mi się też wprowadzanie poszczególnych osób do powieści - jak u Faulknera, powoli, bardzo dokładnie i szczegółowo, ale nie nużąco.
No i szczerze ubawił mnie motyw imprezy na komendzie. W biały dzień, w godzinach urzędowania trafia Anastazja na zamknięte drzwi, a kiedy udaje się jej tam wejść, okazuje się, że impreza jak u Twardowskiego (tańce, hulanki, swawola), co dziwi tylko do momentu, gdy pozna się powód. Otóż, proszę państwa - Żora Stukałkin skończył czternaście lat! No i co to ma do rzeczy, zapytacie. Ano, Żora to takie dziecko ulicy, ma na koncie mnóstwo włamań i kradzieży, jednym słowem, utrapienie policji i wrzód na jej, pardąsik, dupie - a że mocno nieletni, to nie ma go jak utemperować, bo nie podlega dostępnym milicji metodom temperowania. Statystyki tylko psuje! Ale, uwaga, jak ma skończone czternaście lat, to już podlega urzędowym trybom i cieszą się milicjanci, że go tam czym prędzej wetkną i niech go mielą tryby. Obśmiałam się.
Polubiłam i Kamieńską i Marininę i cieszę się, że miałam okazję się z nimi dwiema zapoznać. A to wszystko dzięki Bibliotece Akustycznej - bardzo jestem wdzięczna za audiobooka! No i Roch Siemianowski, i tu już chyba nic nie trzeba dodawać, bo ja z grona gorących wielbicielek tego pana.
* - nie uważam, by nazywanie balsamem specyfiku, który się pije, było najszczęśliwszym pomysłem, mnie się cały czas kojarzyło z balsamem do ciała.
"Za wszystko trzeba płacić" Aleksandra Marinina, przełożyła Alesandra Stronka, Biblioteka Akustyczna 2012.
"Milczące słowa" - wyniki losowania!
Uwaga, oto wyniki: do losowania zgłosiło się piętnaście osób.
Wykorzystałam stronę random.org i padło na zgłoszenie numer 4. A pod tym numerem kryje się...
Gratuluję i bardzo proszę o zgłoszenie się pod tym adresem w celu podania danych do wysyłki książki.
niedziela, 27 maja 2012
"Pasja według Einara" Elżbieta Cherezińska - proszę, w końcu o facecie
Trzecia część sagi "Północna Droga" znów mnie zaskoczyła. Bo tak: pierwsza część była o słodkiej Sigrun, druga o żelaznej Halderd, trzecia, myślę, będzie o facecie, w końcu poleje się krew, bitwy jakieś, wikingowie z toporami i brodami zaplecionymi w warkoczyki. Arrghhh!
Figa tam.
Einar jest chrześcijaninem, co jak na wikinga jest dość zaskakujące. Jak to się stało? Jako dziecko trafił do klasztoru - kiedy bowiem jego ojciec, augur (taki wikiński szaman i wróżbita ceniony wielce) zmarł śmiercią nieprzypadkową, chłopaka trzeba było gdzieś ukryć przed wrogami ojca. No a jak klasztor, to i nowicjat, chrzciny, śluby zakonne i tak dalej. Po drodze zaś Einar zaplątuje się w jakieś dziwne bractwa, mocno upolitycznione, bardzo tajemnicze i mało kościelne. Sporo czasu musi poświęcić, by się z tego wyplątać. Po czym natychmiast zaplątuje się w romans, gorący, wieloletni i trzymany w ścisłej tajemnicy (ma facet talent do plątania się, prawda?).
Tym samym jego cel, hm, zaraz, właściwie do końca nie wiem, co jest jego celem: czy niesienie kaganka wiary w ciemną dzicz jego pobratymców, czy uzyskanie godności kościelnych, czy budowa kościoła, czy jeszcze coś innego? Nie jestem pewna. A on, czy jest pewien? Właśnie tego nie potrafiłam wyczuć. A, zaraz, jego cel, jaki by on nie był, wciąż odsuwa się w czasie. On ciągle za czymś goni, a to coś cały czas mu umyka.
Chyba nie polubiłam Einara, w każdym razie nie do końca, ale naprawdę wcale mi to nie przeszkadzało w czytaniu, z zainteresowaniem pochłaniałam książkę i polecam, polecam, polecam.
Po trzykroć polecam.
"Pasja według Einara" Elżbieta Cherezińska, Zysk i S-ka, Poznań 2011.
piątek, 25 maja 2012
"Ja jestem Halderd" Elżbieta Cherezińska - niepospolita kobieta
Ktokolwiek namawiał mnie na kontynuowanie sagi "Północna Droga" - miał rację. Autorka bowiem ustrzegła się przed częstym efektem "drugich tomów". Ten efekt to brak świeżości tomu pierwszego i zawiązane, ale nie rozwiązane wątki, które rozwiązują się dopiero w tomie trzecim i to pod koniec (jeśli to trylogia). Jak się ustrzegła? Ano, napisała po prostu odrębną książkę, z innym narratorem, nie taką przesłodzoną jak u Sigrun, ale równie ciekawą.
Narratorką jest Halderd, sąsiadka Sigrun, pani na Ynge. W pierwszym tomie poznajemy ją jako chłodną, wyniosłą wdowę z szóstką synów. Tu zaś poznajemy całe jej życie, od najwcześniejszych, dziecięcych lat.
Życie ciężko doświadczyło Halderd. Jej rodzina gwałtownie podupadła finansowo, a potem to już było z górki: strata ziemi i dworu, życie w nędznej chałupie, starszy brat okazał się przestępcą, a dwaj młodsi braciszkowie tragicznie zginęli. Kiedy więc przyszedł na Halderd czas na zamążpójście, zgodnie z zasadą "biedny i na ptysiu ząb złamie", dostał jej się mąż dziki, nieokrzesany, taki prawdziwy wiking, co to od kielicha, bab i łupieskich wypraw nie stroni. Nic więc dziwnego, że nasza bohaterka go nienawidzi i unika jak może, co właściwie przychodzi jej łatwo, bo albo ona jest w ciąży lub w połogu, albo mąż na wyprawie.
Trudne życie ma ta dziewczyna, właściwie już kobieta. Czy to dlatego tak skostniała wewnętrznie, ochłodła i zamknęła się? Do czasu, gdy... ale nie, nie uprzedzajmy faktów.
Autorka doskonale sportretowała bohaterkę nie tylko przez opisanie jej losów, ale i przez język, jakiego używa Halderd: zwięzły, celny, czasem oschły, czasem ostry, czasem wyniosły, a czasem ognisty.
Niepospolita kobieta.
Tak na marginesie - brawo dla pani Cherezińskiej za imienne tytułowanie tomów sagi, od razu wiadomo, z jakim tomem ma się do czynienia.
"Ja jestem Halderd" Elżbieta Cherezińska, Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Rozdawajka, czyli książka do wzięcia!
Jakiś czas temu udało mi się wygrać książkę Jagody Wochlik "Milczące słowa". Zaczęłam czytać i okazało się, że to zupełnie nie moje klimaty - postanowiłam więc książkę puścić dalej, niech trafi do kogoś, kto lubi wampiry.
Cytat z noty wydawcy:
Henry Got jest wampirem z ponad czterystuletnim stażem, co niejako ułatwiło mu zostanie bardzo poczytnym pisarzem fantasy. A jednak, nawet jego można jeszcze zaskoczyć. Pewnego dnia w poukładane, spokojne życie wampira wkracza Zuzanna.
Chętnych proszę o zgłoszenie się w komentarzu, czas do, hm, powiedzmy, niedzieli, do końca niedzieli, 27.05.
Uwaga: egzemplarz z autografem autorki! :)
wtorek, 22 maja 2012
"Piaskowa Góra" Joanna Bator - ładne, ale mnie nie porwało
Wysłuchałam tej książki, ale jakoś tak... bez entuzjazmu i bez zapału.
To historia Jadzi Chmury, która przyjeżdża ze wsi do wujka w Wałbrzychu, tam znajduje chłopaka, wychodzi za mąż (dość pospiesznie), rodzi dziecko, pracuje, starzeje się, traci męża, zyskuje kochanka, traci kochanka, zyskuje ojca... To również historia matki Jadzi, Zofii, która w czasie wojny... i tu bym mogła napisać równie długie i równie skrótowe zdanie jak poprzednie. No i oczywiście to historia córki Jadzi, Dominiki, która jak wyżej. Tak jak i historia Stefana, męża Jadzi, który jak poprzednio. A także historia Haliny, matki Stefana. która... no właśnie.
Ale to nie jest kilka historii, to opowieść o dziejach jednej rodziny z bloku na Piaskowej Górze w Wałbrzychu, dzieje te mocno osadzone w PRL-u, ale sięgają, jak mackami, to w przód, to w tył, to na boki, do dalszej rodziny, przyjaciół i nieprzyjaciół. Mnóstwo dygresji, małe, wielkie, głośne i ciche tragedie, dużo zwyczajności. Wszystko napisane ładnym, żywym, czasami poetyckim językiem. Więc co nie grało?
Nic, naprawdę. Tylko tyle już tych książek powstało, wspominających PRL, te blokowiska, szare ulice, oranżady w proszku, czeszki, gumy Donald i Pewexy. Wszystko w mieście!
Niech ktoś napisze książkę o PRL-u na zapyziałej wsi! Oczywiście z perspektywy dziecka ("Ksiądz Rafał" się nie liczy, choć wieś jest, ale tam nie ma dzieci). Odpadłyby wtedy kolejki, ale zostałyby kartki na mięso i czekoladę, odpadłaby polityka i czołgi, zostałyby pachnące chińskie gumki, odpadłyby Pewexy, zostałyby.... no, coś by zostało.
"Piaskowa Góra" - dobra książka, ale po "Chmurdalia", czyli jej kontynuację, raczej nie sięgnę. Nie ciągnie mnie.
niedziela, 20 maja 2012
"Potem" Rosamund Lupton - - taki orzech laskowy
Rany, jaka ja byłam niechętnie nastawiona do tej książki! Przez
szalenie nietypowy i bardzo męczący sposób narracji. Na to samo, czyli
trudność w czytaniu, skarżyła się i moja siostra, właścicielka książki, i
jej córka.
Narratorką jest Grace. Grace leży nieprzytomna w szpitalu po wypadku, któremu uległa ratując z pożaru nastoletnią córkę. Coś jej spadło na głowę, no i Grace ma teraz status warzywa, oddycha przez rurkę i odżywia się kroplówką. Do tego swobodnie wędruje po szpitalu, w towarzystwie wspomnianej córki, Jennifer (Jen leży na oddziale oparzeniowym). Obie występują w charakterze dusz uwolnionych z ciał.
No dobrze, ale co z tą narracją jest nie tak? Otóż Grace nie zwraca się do czytelnika, tylko do swojego męża, który miota się pomiędzy łóżkiem żony, córki, policją i domem, gdzie został młodszy syn, Adam. Próbka narracji:
"Zauważyłam, że gdy uścisnął Ci dłoń, drugą poklepał Cię po ramieniu. Zorientowałam się po tym, że też jest ojcem.
- Proszę wejść. I usiąść/ Pan usiądzie...
Stałeś jak zawsze, gdy jesteś spięty. Kiedyś powiedziałeś mi, że to atawizm, zwierzęcy pierwiastek - jesteś gotów do natychmiastowej walki lub ucieczki. Aż do tej pory tego nie rozumiałam". *
Fragment jest do przyjęcia, ale cała książka napisana w ten sposób staje się trudna w odbiorze. Naprawdę. Nie wiem, czy autorka chciała być oryginalna i się wyróżniać sposobem narracji, czy też podkreśla w ten sposób siłę uczucia bohaterki do męża - jakie by to nie były powody, efekt mnie nie zachwycił.
Na szczęście cała reszta jest bardzo dobra. Ta reszta to próba rozwikłania zagadki, kto jest winien podpalenia szkoły (w tym właśnie pożarze ucierpiały matka i córka), dlaczego zrzuca winę na Adama, ośmioletniego brata Jen, kto czyha na życie nieprzytomnej Jennifer i doprowadza ją na skraj śmierci - mnóstwo zagadek, rozwiązanie jednej powoduje pojawienie się następnej, akcja kluczy, zwalnia, przyspiesza, coś się dzieje, jest ruch w interesie. Bardzo dobrze.
Do tego Grace odkrywa, co dla niej jest najważniejsze w życiu - rodzina, miłość, wzajemne oparcie, zrozumienie - i w bardzo przekonywujący, osobisty sposób o tym mówi. To ciekawy aspekt książki. Całkiem niezłej książki z zaskakującym zakończeniem.
Maciupkie zastrzeżenia do przypisów. Jeśli się w przypisach wyjaśnia, co to jest haiku, to zakłada się, iż czytelnik mało literacko wyrobiony i trzeba mu to objaśnić. Ok. Ale jak się to zakłada, to powinno też się używać swojskiego Tamże, a nie Ibidem! Czy to nie logiczne?
Poza tym cała reszta przypisów bardzo pomocna.
P.S. Co z tym orzechem? Bo trzeba się przebić przez twardą skorupkę sposobu narracji, żeby wydłubać smacznego orzeszka.
---
* - "Potem" Rosamund Lupton, przełożyła Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, Świat Książki, Warszawa 2012, s. 30
Narratorką jest Grace. Grace leży nieprzytomna w szpitalu po wypadku, któremu uległa ratując z pożaru nastoletnią córkę. Coś jej spadło na głowę, no i Grace ma teraz status warzywa, oddycha przez rurkę i odżywia się kroplówką. Do tego swobodnie wędruje po szpitalu, w towarzystwie wspomnianej córki, Jennifer (Jen leży na oddziale oparzeniowym). Obie występują w charakterze dusz uwolnionych z ciał.
No dobrze, ale co z tą narracją jest nie tak? Otóż Grace nie zwraca się do czytelnika, tylko do swojego męża, który miota się pomiędzy łóżkiem żony, córki, policją i domem, gdzie został młodszy syn, Adam. Próbka narracji:
"Zauważyłam, że gdy uścisnął Ci dłoń, drugą poklepał Cię po ramieniu. Zorientowałam się po tym, że też jest ojcem.
- Proszę wejść. I usiąść/ Pan usiądzie...
Stałeś jak zawsze, gdy jesteś spięty. Kiedyś powiedziałeś mi, że to atawizm, zwierzęcy pierwiastek - jesteś gotów do natychmiastowej walki lub ucieczki. Aż do tej pory tego nie rozumiałam". *
Fragment jest do przyjęcia, ale cała książka napisana w ten sposób staje się trudna w odbiorze. Naprawdę. Nie wiem, czy autorka chciała być oryginalna i się wyróżniać sposobem narracji, czy też podkreśla w ten sposób siłę uczucia bohaterki do męża - jakie by to nie były powody, efekt mnie nie zachwycił.
Na szczęście cała reszta jest bardzo dobra. Ta reszta to próba rozwikłania zagadki, kto jest winien podpalenia szkoły (w tym właśnie pożarze ucierpiały matka i córka), dlaczego zrzuca winę na Adama, ośmioletniego brata Jen, kto czyha na życie nieprzytomnej Jennifer i doprowadza ją na skraj śmierci - mnóstwo zagadek, rozwiązanie jednej powoduje pojawienie się następnej, akcja kluczy, zwalnia, przyspiesza, coś się dzieje, jest ruch w interesie. Bardzo dobrze.
Do tego Grace odkrywa, co dla niej jest najważniejsze w życiu - rodzina, miłość, wzajemne oparcie, zrozumienie - i w bardzo przekonywujący, osobisty sposób o tym mówi. To ciekawy aspekt książki. Całkiem niezłej książki z zaskakującym zakończeniem.
Maciupkie zastrzeżenia do przypisów. Jeśli się w przypisach wyjaśnia, co to jest haiku, to zakłada się, iż czytelnik mało literacko wyrobiony i trzeba mu to objaśnić. Ok. Ale jak się to zakłada, to powinno też się używać swojskiego Tamże, a nie Ibidem! Czy to nie logiczne?
Poza tym cała reszta przypisów bardzo pomocna.
P.S. Co z tym orzechem? Bo trzeba się przebić przez twardą skorupkę sposobu narracji, żeby wydłubać smacznego orzeszka.
---
* - "Potem" Rosamund Lupton, przełożyła Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, Świat Książki, Warszawa 2012, s. 30
sobota, 19 maja 2012
"Tatiana i Aleksander" Paullina Simons, romansu ciąg dalszy
Tom drugi o tych namiętnych kochankach przeczytałam jak burza. Wcale nie dlatego, że takie super wciągające, tylko zwyczajnie chciałam wiedzieć, jak to się skończy i przerzucałam kartki, byle prędzej.
Aleksander został uwięziony, a Tatianie udało się uciec z Rosji. Rozłąka to woda na młyn pani Simons - z zapałem opisuje a to wierną i oddaną Tatianę, nie ustającą w wysiłkach, by odnaleźć męża; to niezłomnego i bohaterskiego Aleksandra, który jest żywotny i ruchliwy jak wesz na grzebieniu, ani władza ludowa nie zdołała go utłuc, ani wróg.
Ten tom był wyjątkowo nudny. Głowna bohaterka jest nudna i bezbarwna, nic tylko prowadzi cnotliwe życie aniołka i szuka męża. Mąż nic, tylko się szlaja po krajach i udaje McGyvera. Nawet tracheotomię umie robić, skubany.
Czy im się uda? No przecież to romans, musi im się udać.
"Tatiana i Aleksander" Paullina Simons, tłumaczyła Katarzyna Malita, Świat Książki, Warszawa 2007.
piątek, 18 maja 2012
"Jeździec miedziany" Paullina Simons - ognisty romans, pfe
Pierwszy tom epopei nienarodowej. Zabrałam się za to z ochotą, skuszona nadzwyczaj wysoką oceną na biblionetce.
Czytam więc, zaczyna się znakomicie - oto Leningrad i jego mieszkańcy, którzy właśnie dowiedzieli się, że Związek Radziecki przystąpił do wojny. Rodzina Mietanowów: Dasza, Tatiana, Pasza oraz ich rodzice zastanawiają się, co robić, bo coś robić trzeba. Pasza, brat bliźniak Tatiany, zostaje wysłany na obóz młodzieżowy w nadziei, że tam będzie bezpieczny i nie zostanie wcielony do wojska. Dasza, wbrew okolicznościom, jest szczęśliwa, bo właśnie się zakochała w wyjątkowym chłopaku. A Tatianę wysłano na zakupy. Trzeba się zaopatrzyć na wojnę, tylko skąd siedemnastolatka ma wiedzieć, co się przyda w czasie wojny? Nie wie. Ale nie przejmuje się tym za bardzo, siada na ławce, je lody i cieszy się pięknym, słonecznym dniem. Śliczna, promienna, w białej sukience w czerwone róże - istna Wiosna.
Taką ją zobaczył Aleksander i zakochał się z miejsca. Z wzajemnością.
Bum, bum! Właśnie autorka kafarem wbiła wielgachny filar, na którym opiera się cały "Jeździec miedziany", "Tatiana i Aleksander", a zapewne też i "Ogród letni". Wielka miłość Tatiany i Aleksandra to ten filar. Natomiast wspaniały obraz Leningradu to tylko tło, szkoda, bo świetnie (nie mówię, że z przyjemnością, tylko że świetnie) się czytało o oblężonym i głodującym mieście. Widziałam kiedyś film osadzony w tym samym miejscu i tym samym czasie - te głodowe przydziały na kartki, chleb z trocin, napady, rabunki, morderstwa... Co za przejmujące oblicze wojny.
Na tym tle - Tania.Anioł w ludzkiej skórze, dzielna, wytrwała, niezłomna, maszerująca codziennie rano po przydziałowy chleb, opiekująca się rodziną, ukradkiem dokarmiająca dziecko sąsiadów i do tego opatrująca rannych w szpitalu. Napisałabym, że Matka Teresa z Kalkuty, ale ona była zakonnicą, a Tania zakonnicą nie jest, bo kocha Aleksandra nad życie. Do tego ta miłość jest z przeszkodami, bo Aleksander okazuje się tym wyjątkowym chłopakiem Daszy, a Tania, jako idealna siostra, nie zabierze przecież Daszy chłopaka.
No i tak to się toczy, oni się kochają, ukrywając wzajemną fascynację przed wszystkimi, Leningrad przymiera głodem i wymarza, rodzina Tatiany mimo jej starań i pomocy Aleksandra powoli, acz nieubłaganie wymiera...
... i tu właściwie chciałam streszczać fabułę dalej, co by mi zajęło mnóstwo słów, a i tak by nikt nie czytał, ale się zreflektowałam w porę. Bo tak naprawdę to chciałam napisać o tym, że to wyjątkowo rosyjski i wyjątkowo przerysowany romans. Aż mi zgrzytało w zębach podczas czytania. Bo ileż można tłuc o tym, jaki to z Tani dobry duch, ideał bez skazy. Ileż można o tym, jaki to ten Aleksander męski, jak kocha, to na zabój, a jaki zazdrosny, hoho, jak się wścieknie, to dziurę w ścianie pięścią wybije (co nie świadczy najlepiej o stanie budownictwa mieszkaniowego w Rosji), i w ogóle. Za dużo, za mocno, za bardzo.
Do tego te opisy rozpasanego i namiętnego seksu zdały mi się wulgarne, no ale po przepięknych opisach pióra pani Cherezińskiej w "Sadze Sigrun" to było nieuniknione.
Tuż po skończeniu "Jeźdźca miedzianego" zanotowałam sobie na gorąco o Tani "Ona wszystkim robi dobrze", heh, teraz widzę, jak dwuznacznie to zabrzmiało. Co do Aleksandra: "Jak Stalin: jak się wścieknie, może zabić".
P.S. Zaznaczyłam sobie podczas pisania kilka cytatów, ale nie przepisuję, szkoda czasu.
"Jeździec miedziany" Paullina Simons, tłumaczył Jan Kraśko, Świat Książki, Warszawa 2007.
środa, 16 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 30 - Autor, którego wszystkie książki czytasz
Tu będzie więcej nazwisk.
Przede wszystkim Joanna Chmielewska, którą nie tylko czytam, ale i zbieram, mam całą półkę Chmielewskiej. Hm, uczciwie się przyznam, że nie czytałam dwóch jej książek, ale na pewno kiedyś to nadrobię.
Josephine Tey - tak samo, czytam i zbieram. Do licha, to dotyczy również następnych nazwisk, czyli Waltera Moersa i Alana Bradleya, ale oni mało (na razie) napisali.
Kryminalne koty całe przeczytałam, autorstwa Lilian Jackson Braun. Komiiksy Marjane Satrapi, te co wyszły u nas, tak samo Billa Wattersona.
Przede wszystkim Joanna Chmielewska, którą nie tylko czytam, ale i zbieram, mam całą półkę Chmielewskiej. Hm, uczciwie się przyznam, że nie czytałam dwóch jej książek, ale na pewno kiedyś to nadrobię.
Josephine Tey - tak samo, czytam i zbieram. Do licha, to dotyczy również następnych nazwisk, czyli Waltera Moersa i Alana Bradleya, ale oni mało (na razie) napisali.
Kryminalne koty całe przeczytałam, autorstwa Lilian Jackson Braun. Komiiksy Marjane Satrapi, te co wyszły u nas, tak samo Billa Wattersona.
wtorek, 15 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 29 - Autor, którego omijasz
Jest paru takich.
Paulo Coelho na przykład - przeczytałam "Alchemika" i na więcej nie mam ochoty. Albo H.P. Lovecraft - przeczytałam "Zew Cthulhu" i na więcej też nie mam ochoty. I jeszcze Jerzy Pilch - nic jego nie przeczytałam, ale, no właśnie, nie mam ochoty.
Paulo Coelho na przykład - przeczytałam "Alchemika" i na więcej nie mam ochoty. Albo H.P. Lovecraft - przeczytałam "Zew Cthulhu" i na więcej też nie mam ochoty. I jeszcze Jerzy Pilch - nic jego nie przeczytałam, ale, no właśnie, nie mam ochoty.
"Trzynasta opowieść" Diane Setterfield - opowieść o chińskim smoku
Dużo sobie obiecywałam po tej lekturze, toteż przystąpiłam do czytania z zapałem, zaopatrzona w zakładkę oraz karteczki przylepne do zaznaczania smakowitych fragmentów. No i co? No i nic, nie zaznaczyłam żadnego. Zbyt spójna była to opowieść, by wyrywać z niej jakieś kąski, zbyt wciągająca, by się odrywać i wklejać cokolwiek.
Tak naprawdę to jest kryminał. Jest trup, a nawet kilka trupów, jest detektyw (właściwie biograf, ale taki musi mieć przecież żyłkę detektywistyczną), jest i rozwiązanie zagadki pod koniec książki.
No dobrze, ściemniam, to nie kryminał, to opowieść o tym, jak pewna pisarka zapragnęła mieć swoją biografię. Zatrudniła do tego nieprofesjonalnego biografa. Dlaczego, skoro sama doskonale posługiwała się piórem (jej książki biją wszelkie rekordy popularności)? Czy tak trudno jest pisać o sobie? Być może. Ważniejsze jest jednak to, że pisarka chce się po prostu komuś wygadać. No i to, że wynajęta przez nią biografka zna się na rodzeństwach.
Kluczem do powieści jest bowiem rodzeństwo i relacje między nimi. Takie pomiędzy bratem i siostrą oraz takie szczególne, pomiędzy siostrami bliźniaczkami. W tych relacjach próżno szukać normalności, wszystko jest wynaturzone, przesadzone, czasem zupełnie niezrozumiałe. Takie jest prawo powieści, choć mnie z początku to przeszkadzało. Dopiero gdy przyznałam sama przed sobą, że mam się nie czepiać nagromadzenia nieprawdopodobieństw, bo to taka właśnie powieść, w której jak za rogiem objawi się chiński smok i zacznie bić brawo uszami, to mam się nie dziwić,bo tak ma być.
Opowiada więc ta słynna pisarka historię swojego życia, powoli i dokładnie, nie wybiegając ani na trochę do przodu i nie odpowiadając na pytania niecierpliwej słuchaczki. Ta zaś spisuje, co usłyszała, starannie zatemperowanymi ołówkami , borykając się jednocześnie z własnymi upiorami przeszłości oraz z tajemnicami ogrodu zleceniodawczyni.
Ładnie to wszystko zaplątane, do tego odpowiednio klimatyczne, wiecie, wrzosowiska, straszne sekrety rodzinne, trupy w kominku, ruiny rodowej posiadłości, podrzucane dzieciątka no i ten chiński smok.
Dobrze mi się czytało, gładko, chyba równie dobrze mi się to zapomni.
"Trzynasta opowieść" Diane Setterfield, przekład Barbara Przybyłowska, Amber, Warszawa 2006.
poniedziałek, 14 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 28 - Książka, której przeczytania bardzo żałujesz
Nie przypominam sobie takiej. Ale na wszelki wypadek nie zamierzam tykać "Malowanego ptaka".
niedziela, 13 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 27 - Książka, którą byś napisała, gdybyś umiała
Autobiografię, ale tylko gdybym miała jakieś super interesujące życie. Na szczęście nie umiem i świat uniknie tego niebywałego szczęścia: kolejnej książki "wyznaniówki" ;)
sobota, 12 maja 2012
"Niebo ze stali" Robert M. Wegner - no nic, tylko się tłuką i tłuką
Czekałam na to z niecierpliwością, aż przebierałam nogami, bo pierwszy i drugi tom podobały mi się bardzo. Kupiłam "Niebo" jak tylko się ukazało, nieco ubolewając nad decyzją wydawnictwa Powergraph, by tom trzeci wydać tylko w twardej oprawie. Dwa pierwsze mam w miękkiej, jak to będzie wyglądało na półce? No trudno, w końcu bardziej liczy się treść.
Główne wątki w "Niebie ze stali" są dwa. Pierwszy to wielka wędrówka całego narodu do pewnego miejsca. Drugi zaś to walka tegoż narodu z drugim narodem, zastanym na owym miejscu. Ok, są jeszcze pomniejsze, jak dziwne miejsce pod niebem ze stali, gdzie można ześwirować, jeśli się nie ma rudego dowódcy, czy też wątek dwóch dziewczyn wojowniczek, które przekwalifikowały się i zostały szpiegami.
Nooo... jest też wątek dziewczynki męczenniczki, za który się o mało na autora nie obraziłam, bo kto to widział tak męczyć dziecko, serca trzeba nie mieć!
Powracając do meritum, pół tomu zajmuje opis trasy, którą przebywa naród Wozaków - na wozach, oczywiście. To nie takie w kij dmuchał przedsięwzięcie, potrzebne są drogi, mosty, tunele, no i ochrona. Ochronę zapewnia oddział Górskiej Straży pod dowództwem porucznika Kennetha, znanego nam już, między innymi z tego, że o swoich ludzi dba, a dowódców szanuje nad wyraz (tylko nie zawsze dowódcy o tym wiedzą). Czyta się o tym znakomicie. Ale każda podróż się kiedyś kończy, Wozacy docierają na płaskowyż, gdzie zamierzają osiąść i właściwie mogliby odetchnąć z ulgą, gdyby nie jeden drobiażdżek. O ten teren trzeba się bić z narodem koczowników, którzy dawno temu wygnali Wozaków z płaskowyżu. Koczownicy przypominają Tatarów, co to na koniu rodzą, śpią, jedzą, bawią, a zapewne i ten tego. Przybysze natomiast mają trudniej, bo religia zakazuje im dosiadać koni, mogą tylko je zaprzęgać, co na płaskich, równinnych terenach znacząco obniża ich szanse. Tak więc mamy bitwę. Jedną, drugą, trzecią...
Absolutnie nie potrafiłabym być strategiem czy innym taktykiem od wojny, bo to nudne. A na dłuższą metę to po prostu potwornie nudne - tak orzekłam, gdy musiałam czytać i czytać i czytać o wielkiej bitwie na równinie między Wozakami i koczownikami. Szarpią się, rąbią, podpalają, kłują i dźgają, giną w męczarniach, konie kwiczą... Nuda, panie, nuda. Albo przerosło to moją wytrzymałość. Albo dobiła mnie umęczona dziewczynka. Tak czy siak, musiałam na chwilę książkę odłożyć w okolicach sześćsetnej strony. Hm, właśnie przyszło mi do głowy, że to może być też oznaka nader silnego oddziaływania na czytelnika, nie wytrzymałam emocjonalnie, no!
Bo wiecie, książka bardzo, ale to bardzo mi się podobała i z niecierpliwością będę wyglądać kolejnych części.
"Niebo ze stali" Robert M. Wegner, Wydawnictwo Powergraph, Warszawa 2012
30 dni z ksiażkami - Dzień 26 - Książka, którą chciałabyś przeczytać, a jeszcze nie jest napisana
Chciałabym przeczytać dalszą część, a właściwie części cyklu Niecni Dżentelmeni, bo pierwsza i druga nadzwyczaj mi się podobała.
Była mowa siedmiu częściach, ale autorowi, o ile sobie dobrze przypominam (czytałam na jego stronie), wena zdechła i jakoś nie umiała wrócić. Życzę mu wszystkiego najlepszego, niech pisze!
Linki do recenzji części pierwszej i drugiej.
piątek, 11 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 25 - Ulubiona autobiografia/biografia
Znów sięgnę do mało znanego gatunku, czyli komiksu (z cichą nadzieją na rozpropagowanie tegoż). Marjane Satrapi "Historia dzieciństwa" oraz "Historia powrotu".
Mała dziewczynka na tle rewolucji w Iranie, a potem już większa, już nie dziewczynka, tylko dziewczyna, na emigracji w Europie. Przejmujące, prawdziwe, a wszystko czarno-białą, oszczędną, wyrazistą kreską.
Polecam!
czwartek, 10 maja 2012
30 dni z książkami -Dzień 24 - Książka, która okazała się jednym wielkim oszustwem
Jest taka jedna.
Zgnębiła mnie, oszukała, sponiewierała, oczarowała i przeraziła.
Ufnie czytałam o losach bohatera, a potem się dowiedziałam, że mnie niecnie oszukał. I to jest właśnie to, co mnie najbardziej ukłuło.
Mowa o "Zaułku łgarza" Roberta McLiama Wilsona. Polecam.
środa, 9 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 23 - Ulubiony romans
Nie jestem zbytnio oblatana w romansach, toteż znów zajrzałam do bazy biblionetki, co ja tam mam z romansów ocenione. No i jest. Robert James Weller "Co się wydarzyło w Madison County". Och.
Natknęłam się na to, a właściwie na fragment, w jakimś czasopiśmie, zamieszczane było w odcinkach, więc zainteresowana zaczęłam szukać kolejnych części. Nie wszystkie udało mi się przeczytać, ale podobało mi się bardzo, więc znalazłam i przeczytałam książkę. Och, jak ja się wzruszałam przy tym. I smuciłam, i cieszyłam, i rozmyślałam.
A potem trafiłam na film, obejrzałam i zupełnie odleciałam. Przepiękny, ze wspaniałymi aktorami, znakomicie zagrany. Scena z Meryl Streep w samochodzie, w deszczu, z ręką na klamce - zapadła mi w pamięć i zapewne tam już zostanie.
"Kapliczki i krzyże przydrożne w Polsce" Tomasz Czerwiński - znakomita książka
Cóż za piękna seria! Mówię o tej, w której wydano powyższy tytuł, czyli "Ocalić od zapomnienia" wydawnictwa MUZA. Dopiero jak skończyłam "Kapliczki", zdałam sobie sprawę, że wcześniej kupiłam też mamie "Tradycje polskiego stołu" Barbary Ogrodowskiej. Oddałam, zanim zdążyłam choćby przejrzeć, nic więc dziwnego, że nie zapisało się w mojej pamięci, ale co się odwlecze, to nie uciecze.
Ta książka też jest dla mamy, ale postanowiłam przeczytać, zanim oddam i absolutnie tego nie żałuję, bo jestem mądrzejsza w kwestii kapliczek i krzyży.
Dlaczego to w ogóle kupiłam, po co? Otóż kapliczki to taka mała pasja mojej mamy. Lubi je oglądać, lubi o nich opowiadać, zbiera zdjęcia w specjalnym albumie (sama jej te zdjęcia robiłam). Ma fotki wszystkich kapliczek i krzyży z mojej rodzinnej miejscowości, czasem nawet w kilku odsłonach - przed renowacją, po renowacji, przed malowaniem i po, nie zniszczone i już nadgryzione zębem czasu. Ma też zdjęcia kapliczek spoza swojego "rejonu", szczególnie ciekawe, unikatowe czy też darzone sentymentem.
Nawet udostępniała swoje zbiory na potrzeby wystawy w "Izbie Regionalnej" - takim minimuzeum. Pokazywała mi potem pamiątkę z tej wystawy, zdjęcia swoje, cudze, gdzieniegdzie zżymała się na błędy w podpisach...
No i jak tu nie kupić mamie takie książki? Zwłaszcza że to nie żaden album, tylko kompendium wiedzy. wszystko o kapliczkach i krzyżach, jak powstawały, w jakich miejscach, z jakich powodów, dlaczego niknęły z polskiego krajobrazu. Jakie są formy kapliczek, jakie w nich figury, jacy patroni, wszystko to bogato ilustrowane zdjęciami i rysunkami (szkicami), a gdy zdjęcia nie ma, autor nam szczegółowo jakieś ciekawe obiekty opisuje.
Dowiedziałam się na przykład o krzyżach pokutnych - kamienne świadectwa żalu za grzech zabójstwa, często z wyrzeźbionym narzędziem mordu. Dowiedziałam się, że Chrystusa Frasobliwego w zależności od regionu nazywano przeróżnie: Płaczebóg, Cierpiotka, Miłosierdzie czy Święty Piątek. Dowiedziałam się, że kapliczki stawiano, by uchronić się od epidemii bądź na jej pamiątkę. Że wśród figur można spotkać wielu świętych. Albo że niezwykle rzadko można zobaczyć kapliczkę poświęconą tylko Dzieciątku Jezus. Dowiedziałam się, że... i tak mogłabym jeszcze wymieniać i wymieniać. Jedno jest pewne - od teraz zacznę inaczej patrzyć ba napotkane krzyże i kapliczki, bardziej uważnie, bardziej świadomie.
Mam wrażenie, że mama chętnie by porozmawiała z autorem, choćby na temat stosunku hitlerowców do kapliczek - o tym właśnie ostatnio rozmawiałyśmy, a autor tę kwestię jakoś pominął, przeskoczywszy od roku 1896 do 1945.
"8 czerwca 1863 Muraniew wydał dekret zakazujący stawiania nowych krzyży przydrożnych i odnawiania starych z wyjątkiem cmentarzy. Obostrzenia te zniósł dopiero ukaz carski z 14 marca 1896 roku.[...] Krzyży i kapliczek nie oszczędzała również władza ludowa po 1945 roku". *
Nie mogę nie wspomnieć o pięknym wydaniu: twarda oprawa, znakomity papier, dużo fotografii, wszystkie starannie podpisane, żadnych literówek. Dla zainteresowanych tematem pozycja, myślę, obowiązkowa.
---
* "Kapliczki i krzyże przydrożne w Polsce" Tomasz Czerwiński, seria "Ocalić od zapomnienia", Sport i Turystyka - MUZA SA, Warszawa 2012, s. 46-47.
wtorek, 8 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 22 - Ulubiona seria wydawnicza
Zdecydowanie seria "Mity" Znaku, szkoda, że tylko sześć tomów, bo miało być więcej. Składa się z:
- "Krótka historia mitu" Karen Armstrong,
- "Penelopiada" Margaret Atwood,
- "Angus od snów" Alexander McCAll Smith,
- "Anna In w grobowcach świata" Olga Tokarczuk,
- "Hełm grozy" Wiktor Pielewin,
- "Brzemię" Jeanette Winterson.
Przejrzałam szumne zapowiedzi na skrzydełkach i pojawiają się jeszcze nazwiska takie jak: A.S. Byatt, Salman Rushdie, Zadie Smith, Natsuo Kirino, Ali Smith, Donna Tartt, Dubravka Ugrešić, a Anka w tej notatce pisze jeszcze o Jacku Dukaju i Pawle Huelle. I co? I nico, zdechło, jak mi napisał Jacek Dukaj, śmiercią naturalną.
Tutaj zaś znalazłam informację, co prawda z drugiej ręki, ale zawsze, od wydawnictwa, że nie wykluczają wznowienia, ale wiadomo, jak to jest...
Ubolewam, naprawdę.
Dla zainteresowanych polecam też stronę http://www.themyths.co.uk/
poniedziałek, 7 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 21 - Książka, która przyniosła ci wielką przyjemność, ale wstydzisz się przyznać, że ją czytałaś
Nie wstydzę się czytanych lektur, więc tu żadnego tytułu nie będzie.
Długi weekend uważam za zakończony, a szkoda
Bo bardzo mile go spędziłam. Dzieci zażyły świeżego powietrza, ja przeczytałam dwie książki, odpoczęłam, zrobiłam trochę zdjęć, nauczyłam się robić kotleciki ryżowe, spotkałam się z koleżanką ze szkoły podstawowej, widziałam burzę piaskową oraz gradobicie. Słuchałam małych dzięciołów w dziupli, dwa razy ugryzła mnie czerwona mrówka, posiedziałam kwadrans przy ognisku, oglądałam świeżo wykiełkowane rzodkiewki, zrobiłam przegląd starych rodzinnych zdjęć, oglądałam ślady dzików na kartoflisku i białe zadki uciekających saren.
Super.
Edit:
Ryżowe kotleciki robione były wg przepisu, który moja siostra dostała, a właściwie usłyszała i nie jest pewna, czy wszystko dobrze zapamiętała. Poza tym trochę go przerobiłyśmy.
1,5 szklanki ryżu trzeba ugotować na bardzo miękko, wręcz rozkleić, po wystudzeniu wbić dwa jajka, posolić, popieprzyć, dodać (chyba dla koloru) nieco koncentratu pomidorowego. Wszystko ładnie wyrobić, formować kotleciki, panierować jak schabowe i piec na złoty kolor. Nam te kotleciki nieco się rozlatywały, bo połowa naszego ryżu była z poprzedniego dnia, pięknie ugotowana na sypko, nie rozklejona. I zrezygnowałyśmy z przecieru, bo siostra nie lubi, poza tym i tak nie miałyśmy pod ręką przecieru.
Co nie zmienia faktu, że wyszły znakomite i znikły jak sen jaki złoty.
Super.
Edit:
Ryżowe kotleciki robione były wg przepisu, który moja siostra dostała, a właściwie usłyszała i nie jest pewna, czy wszystko dobrze zapamiętała. Poza tym trochę go przerobiłyśmy.
1,5 szklanki ryżu trzeba ugotować na bardzo miękko, wręcz rozkleić, po wystudzeniu wbić dwa jajka, posolić, popieprzyć, dodać (chyba dla koloru) nieco koncentratu pomidorowego. Wszystko ładnie wyrobić, formować kotleciki, panierować jak schabowe i piec na złoty kolor. Nam te kotleciki nieco się rozlatywały, bo połowa naszego ryżu była z poprzedniego dnia, pięknie ugotowana na sypko, nie rozklejona. I zrezygnowałyśmy z przecieru, bo siostra nie lubi, poza tym i tak nie miałyśmy pod ręką przecieru.
Co nie zmienia faktu, że wyszły znakomite i znikły jak sen jaki złoty.
środa, 2 maja 2012
30 dni z książkami - Dzień 20 - Książka, którą byś poleciła osobie o wąskich horyzontach myślowych
Ale po co, żeby jej te horyzonty rozszerzyć? Ale jakże mnie oceniać czyjeś horyzonty, może one szerokie, a tylko mnie wydają się wąskie?
Więc zwyczajnie zapytałabym daną osobę o upodobania, preferencje, a potem coś bym dobrała. O. Na przykład "Regulamin tłoczni win" Irvinga.
P.S. Mam dłuugi weekend, wy też? Siedzę u mamy na wsi i cieszę się okolicznościami przyrody, czego i wam życzę.
Więc zwyczajnie zapytałabym daną osobę o upodobania, preferencje, a potem coś bym dobrała. O. Na przykład "Regulamin tłoczni win" Irvinga.
P.S. Mam dłuugi weekend, wy też? Siedzę u mamy na wsi i cieszę się okolicznościami przyrody, czego i wam życzę.