piątek, 18 sierpnia 2017

"Kuchnia pełna cudów" Maria Terlikowska - kobiety do garów!

"Kuchnia pełna cudów" - to książka, która trochę przenosi mnie w świat dzieciństwa. Po raz pierwszy ukazała się w 1977 roku, miałam wtedy cztery lata i na pewno jeszcze nie czytałam, ale myślę, że oglądałam obrazki w książkach dla dzieci. Wydawca nie unowocześnił wydania, zostawił szatę graficzną, taką jaka była przed czterdziestu laty i chwała mu za to. Dzięki temu od razu po otwarciu książki  i rzuceniu okiem na ilustracje Ewy Salamon czuje się ten dawny klimat. To się chyba dzieje jakoś podprogowo!

"Kuchnia pełna cudów" jest na poły książką dla dzieci, na poły książką kucharską. Bohaterami jest rodzina państwa Kowalskich: mama Dorota, tata Jan i dzieci Justyna i Tomek. Jak można wnosić z książki, życie rodzinne skupia się w kuchni. Co i rusz obchodzone są imieniny, urodziny, święta i inne uroczystości. Okazji do przygotowywania pyszności jest mnóstwo, a że Justyna i Tomek to bardzo kreatywne dzieci, to i przepisów w książce jest dużo.
Tyle, że to nie są przepisy na jakieś konkretne potrawy, tylko teatrzyk kuchenny.
Instalacje, które można zjeść w trymiga, napracowawszy się przedtem przy tym uczciwie. Uch, to takie PRL-owskie, prawda? Czasy, gdzie pani domu dwoi się i troi, lepi pierogi, robi kotleciki z mortadeli i nie wyrzuca żadnych resztek, robiąc czy to pasty, czy sałatki, by za zaoszczędzone w ciągu całego miesiąca pieniądze mogła sobie kupić... ot, fartuszek kuchenny.

Zobaczcie sami, przepis na rodzinę w komplecie, co jest potrzebne:


Jeden grzybek? Mam w słoiku, ale jak otworzę cały słoik dla jednego grzybka, to potem muszę jeszcze wymyślić, co zrobić z resztą. To samo ze śliwką...
Na szczęście trafiają się przepisy, które nie są wcale takim"ściboleniem z resztek", jak na przykład przepis na lody: 


 


Miałam pisać o przepisach, o udanych dzieciach, ale podczas czytania zaczęło mnie uwierać coś zupełnie innego. Otóż, w książce wyraźnie widać hasło "kobiety do garów". Tak było, pracowali oboje rodziców, ale zakupami i przygotowaniem posiłków zajmowała się żona i matka. 
"To wszystko działo się rano, a cud zaczął się dopiero po południu, kiedy mamusia wróciła do domu obładowana zakupami.
- Mam mnóstwo roboty - zawołała i pobiegła do kuchni. - Za trzy godziny przyjdą goście." [s.6]

"W Wielką Sobotę mamusia wróciła do domu z wojowniczą miną.
- Wydałam dużo pieniędzy! - powiedziała stawiając na taborecie wypchaną torbę." [s.70]

Owszem, tata też próbuje co nieco zdziałać. Na przykład ósmego marca wraz z synem robi kolację rodzinną - i super, ale gdy zdarza się, że mama zachoruje, tata nie robi nic ponad to, co niezbędne.
"Tatuś zrobił, co mógł. Wezwał doktora, a potem poszedł do apteki po lekarstwa." [s.54]

Jednak gdy chodzi o wyżywienie rodziny, jest z tym słabiutko.
" - Nie pojechałem do nocnego sklepu, bo zajęłoby mi to za dużo czasu - powiedział tatuś po powrocie do domu. - Chciałem, żebyś jak najprędzej wzięła lekarstwa." [s.54]

Na co zatroskana mamusia odpowiada:
"- Dzisiaj miałam zrobić zakupy, a tu masz. Akurat musiałam dostać tej grypy." [s.54]
Czujecie to? Kobieta chora, połamana grypą, ale będzie się samobiczować, bo nie zdążyła zrobić zakupów. A że małżonek też nie zdążył, więc dzieci biorą się do pracy, zwłaszcza starsza dziewczynka. W mig tworzą kolację z tego, co udaje im się znaleźć w kuchni. Ale, znamienne, i dziewczynka też już są powolutku wpychana do kuchni, gdzie ma... No właśnie, bardziej rządzić czy bardziej mieszkać?

"A gdy już wszyscy zajadali chleb z masłem i sałatką, tatuś powiedział z uznaniem:
- Jesteś dobrą gospodynią, Justyno. Bo dobra gospodyni potrafi z niczego zrobić smaczną kolację."[s.58]

Przystępując do pisania tej notki myślałam, że opowiem wam, jak to taka urocza ramotka,  że pokazuje, jak można spędzać czas z dziećmi rodzinnie, kreatywnie i jeszcze do tego smacznie, ale nie. Przyjrzałam się bowiem książce i coś innego mi wyszło.
 Niektóre lektury są kompletnie niewrażliwe na upływ czasu, jak choćby "Przygody kropli wody" tej samej autorki. A "Kuchnia pełna cudów" zestarzała się i to brzydko.

Na koniec dodam, że i tak lubię spędzać czas z dziećmi w kuchni. Na przykład przy ucieraniu ciasta czy przy wycinaniu pierniczków. Tyle mnie i im na razie wystarczy.


Książkę przeczytałam i opisałam w ramach współpracy grupy Śląskich Blogerów Książkowych  z wydawnictwem Axis Mundi.

"Kuchnia pełna cudów" Maria Terlikowska, ilustracje Ewa Salamon, Axis Mundi, 2017.

8 komentarzy:

  1. Ten grzybeczek i śliweczka sztuk jeden to z tego słoiczka, co został niedojedzony po gościach imieninowych :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otóż to, trafiłeś w sedno, ja zresztą też, pisząc "ścibolenie z resztek" ;)

      Usuń
  2. Szkoda, że książka promuje tradycyjne role. Tak pięknie rozwija się ostatnio moda na męskie gotowanie, są programy telewizyjne i książki mężczyzn, dla których to prawdziwa przygoda, a tu klops..., że tak kulinarne spuentuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jest teraz. Kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby mężczyzna gotował - a książka przecież jest sprzed czterdziestu lat. To znaczy - może i faceci gotowali, ale nie bardzo się z tym afiszowali.
      Pamiętam z własnego dzieciństwa, że gdy moja mama wyjechała na kilka dni, chyba na jakąś wycieczkę, to tato gotował nam na okrągło jajka. Gotował, smażył, na zmianę. Opowiedziałam nawet to mamie ostatnio, a ona z oburzeniem "ależ ja pamiętam tamten wyjazd, przecież zostawiłam wam całą lodówkę jedzenia, był rosół, pieczona kura i inne różności!".
      Bardzo możliwe, że zjedliśmy te przysmaki w jeden czy dwa dni, a w pozostałe - jajka :D

      Usuń
    2. Na pewno niektórzy mężczyźni gotowali, choćby kucharze. Ale jakoś gotowanie zawodowe było okey, a za darmo, dla rodziny, już nie. Chyba sprawa gratyfikacji finansowej była wyznacznikiem wartości świadczonej pracy. Teraz to spojrzenie się zmienia i bardzo dobrze. I dobrze, ze honor mężczyzny przestał wisieć na ścierce do naczyń :)

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zabawne. Pamiętam, że miałam tę książkę w dzieciństwie (do dzis pamiętam "regaty na liściach sałaty" i galaretkę z rybkami wyciętymi z warzyw, czy jakoś tak), ale wtedy nie patrzyłam na to z takiej perspektywy (miałam powiedzmy 6-7 lat). Dziś pewnie te "tradycyjne role" wywoływałyby we mnie zgrzytanie zębami - może i dobrze, że ksiązka przepadła i już raczej do niej nie wrócę ;)

    Pozdrawiam,
    Ewelina z Gry w Bibliotece

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wtedy te tradycyjne role były tak naprawdę jedynym wzorcem, jaki mieliśmy. Ale czasy się zmieniają... :)
      Dziękuję za odwiedziny i również pozdrawiam!

      Usuń