poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podsumowanie roku 2012, krótkie, nie naczytacie się


Do tego nie tylko podsumowanie, ale i polecanki, oczywiście. Przeczytałam 111 ( tym 11 audiobooków)  książek, z roku na rok ilość spada, co nie jest niczym zaskakującym, bo dzieci rosną, czyli jest ich coraz więcej, a czasu wcale nie.

Znakomite pozycje, które polecam, polecam i jeszcze raz polecam, to:

Komiksy:
Craig Thompson "Blankets. Pod śnieżną kołderką"
Guy Delisle "Kroniki birmańskie"
Will Eisner "Nowy Jork"
Łukasz Ryłko "ŚmiercionoŚni"

Literatura dziecięca:
Rob Scotton "Kotek Splotek"

Fantasy:
Robert M. Wegner "Niebo ze stali"

S-f:
Jarosław Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu" tom 4
Orson Scott Card "Mówca umarłych"
Tatiana Tołstoj "Kyś"

Kryminał:
Alan Bradley "Tych cieni oczy znieść nie mogą"

Thriller:
S.J. Watson "Zanim zasnę"

Autobiografia:
Stefania Grodzieńska "Nie ma z czego się śmiać"

Literatura współczesna:
Jonas Jonasson "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"
Ayelet Waldman "Zła matka"



Pod tytułami przeważnie kryją się moje wrażenia, no, chyba że nie zdążyłam jeszcze zamieścić. Plany czytelnicze na następny rok? Takie jak zawsze: czytać :) Nie planuję wyzwań, nie planuję lektur. Zdam się na los.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Święta tuż tuż..


Wesołych Świąt życzy Krzyś i Marianka spoza kadru. I my, rodzice.

Z dumą oznajmiam, że udało mi się nie ogłupieć w przygotowaniach. Kartki świąteczne wypisałam wcześniej (i wcale nie muszę ich kupować, bo mi przysyłają z fundacji "Pomóż i ty", jestem jednym z darczyńców). Prezenty zamówiłam przez net. Zakupy na raty. Część potraw już gotowe, tylko rozmrozić. I wcale nie będzie ich 12, a tyle, ile zjemy i co lubimy.
Choinka ubrana, prezenty schowane w szafie, czekają.
Pośpiewamy kolędy. Opowiem Krzysiowi i Mariance o tym, jak Jezus się rodził , oby tylko chcieli słuchać ;) Przytulę i wyściskam całą rodzinę. Zadzwonię do Mamy.
Poczytam Grzędowicza (ależ to cegła jest, no!).

Wesołych Świąt życzę, niech Wam się Święta udadzą, niech będą takie, żeby się chciało uśmiechnąć na samą myśl o nich. Takie właśnie.

sobota, 22 grudnia 2012

“Cios. Szczelina” Henning Mankell - Kurt Wallander był kiedyś młody


Kurt Wallander był kiedyś młody, serio serio (zupełnie ja ja!). I wcale nie był zgorzkniały i smętny, ani rozwiedziony z Moną, ani skłócony z ojcem... stop, przepraszam, skłócony z ojcem był, od czasu, kiedy tylko został policjantem.

Dwa opowiadania to właśnie młody Wallander, posterunkowy wydeptujący ulice na patrolach, zalecający się do Mony. To policjant, który chce rozwiązywać zagadki kryminalne - i ślepy traf podsuwa mu taką zagadkę, czyli morderstwo, pod drzwi. Tak się zaczyna kariera Kurta Wallandera jak policjanta śledczego - i muszę powiedzieć, że od samego początku Kurt pielęgnuje swoje nawyki (tak naprawdę to Mankell pisał te opowiadania później niż pierwsze powieści z nim i po prostu przeflancował niektóe cechy, nie bacząc na to, że one powinny się rozwijać, a nie pojawiać się na pstryknięcie palcem), czyli na przykład staranne przyglądanie się miejscu zbrodni, żeby zobaczyć nie tylko to, co tam jest, ale i to, czego nie ma. Do tego impulsywne działania, akcje podejmowane na własną rękę, bez powiadamiania kolegów. To ostatnie się na nim zemści, bo Wallander zostanie (UWAGA SPOILER!) dziabnięty nożem przez przestępcę. Tak to jest, jak się lezie w podejrzane miejsca bez pomyślunku. Zresztą, dzięki temu dojdzie do sfinalizowania jego związku z Moną, bo kto by nie przygarnął do serca bohaterskiego policjanta prawie że konającego na łożu boleści? Nawet gdy wcześniej miało się za złe temuż policjantowi, że się spóźnia na spotkania, nie dotrzymuje obietnic i takie tam. Tyle "Cios".

A "Szczelina"? Tu już Mankell wsiada na swojego ulubionego konika, czyli zmiany w szwedzkim społeczeństwie.
"W szwedzkim społeczeństwie pojawiła się niewidoczna szczelina. Zarejestrowały ją czułe sejsmografy. Jak ona powstała? To, że zmienia się charakter przestępstw, nie jest niczym szczególnym. Trafnie wyraził to jeden z kolegów Wallandera:
- Kiedyś kradziono gramofony, a nie radia stereo. Z tej prostej przyczyny, że ich nie było.
Ale nowo powstała szczelina jest innego rodzaju. Chodzi o eskalację przemocy. Okrucieństwo, którego nie uzasadniały żadne okoliczności.
W tej szczelinie znalazł się teraz Wallander. W wieczór wigilijny. Naprzeciwko niego stał zakapturzony mężczyzna z pistoletem za paskiem spodni. A kilka metrów za nim leżała martwa kobieta."*


Dzięki, Iza, za książkę! Tęskniłam za Wallanderem.

---
[*] "Cios. Szczelina" Henning Mankell, przełożyła Irena Kowadło-Przemojska, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s.172.

Piramida cz. I - opowiadanie „Cios” [Henning Mankell]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

czwartek, 20 grudnia 2012

"Jak zostać królem" Mark Logue, Peter Conradi - drobiazgowa biografia


Przepadam za Colinem Firthem, a on widnieje na okładce tej audioksiążki. Skusiłam się, a właściwie moja podświadomość się skusiła i wzięłam książkę do przesłuchania z serwisu audeo.pl.
Zaczęłam słuchać, jeden, drugi, trzeci rozdział i westchnęłam rozczarowana “a cóż to za nudy?”

Jakiś facet sławi przymioty swego dziadka, Lionela Logue. terapeuty króla Jerzego VI, opisuje drobiazgowo, jak badał jego życie na podstawie dokumentów, po czym równie drobiazgowo opisuje owo życie, co je badał. Od początku istnienia tego dziadka, przez jego młodość, dorosłe życie, pracę w Australii, małżeństwo, wyjazd do Europy, miłość do Anglii, osiedlenie się tam, podjęcie pracy, no i oczywiście królewskiego pacjenta. Królewski pacjent również jest opisany drobiazgowo, od paru pokoleń wstecz, jego rodzina, dzieciństwo, edukacja, ba, nawet siedziba jest potraktowana z takim samym pietyzmem, no zobaczcie:
"Gdy ogląda się ten budynek [York Cottage] po raz pierwszy, uderzają jego niewielkie rozmiary i brzydota - napisała Sarah Bradford, autorka biografii Jerzego VI. - Pod względem architektonicznym jest bezładny, pozbawiony jakichkolwiek zalet, ma małe pokoje, łukowe okna, wieżyczki i balkony, a zbudowano go z piaskowca żelazistego, rdzawobrązowego kamienia znajdującego się na terenie posiadłości, i pokryto tynkiem kamyczkowym z pomalowanym na czarno murem pruskim". - rozdział 3 cz.1.
Ha, tynk kamyczkowy, urocze.

Och, gdy Lionel otwiera praktykę w Londynie, na Harley Street, ta ulica też jest opisana drobiazgowo, czyli dlaczego ma taką renomę, kto pierwszy ze sławnych lekarzy otworzył na niej gabinet, który koniec ulicy jest lepszy i tak dalej.

Drobiazgowo. Drobiazgowość jest kluczowym słowem dla tej książki - i na początku cholernie mi to przeszkadzało, ugh. Jak u Pereca w "Życiu...", szczególik po szczególiku szczególikiem pogania. Tylko że u Pereca niczemu to nie służy, tutaj natomiast... Hm, pod koniec słuchania zdałam sobie sprawę z intencji autora i że te wszystkie szczególiki są ważne. Otóż autor postanowił opisać życie dziadka i zrobił to najlepiej jak umiał, a że “najlepiej” znaczy dla niego “najdokładniej”, stąd mamy te tynki kamyczkowe i owce w posiadłości w Londynie podczas wojny.
"»Bez harówki niezwykle trudno jest utrzymać Beechgrove w należytym stanie - skarżył się Lionel w liście do Ruperta, brata Myrtle w czerwcu 1942 roku. - Myrtle nie ma żadnych służących, nie możemy nawet znaleźć człowieka do pomocy przy strzyżeniu trawników. W tych czasach dom, który ma dwadzieścia pięć pokojów i pięć łazienek, jest raczej koszmarem. W sytuacji, kiedy nie wolno mi używać elektrycznej kosiarki, lecz muszę korzystać z ciężkiego mechanicznego popychadła starego typu, wolałbym nie mówić, jak straszne mam odciski na rękach Kupili więc owce, by móc zachować na swojej posesji krótką trawę". - rozdział 14 cz.1
Swoją drogą, zdaje mi się, że Lionel Logue mieszkając długo w Wielkiej Brytanii stał się bardziej angielski niż rodowity Anglik.

Ostatecznie okazało się, że to wcale nie jest zła książka, jak już złapałam konwencję, słuchało mi się jej całkiem nieźle. Rodzina królewska jest w końcu całkiem interesującą rodziną (dla mnie).

Tradycyjnie słowo o lektorze: Wakuliński czyta dobrze, miejscami bardzo dobrze, miejscami zaś tak, że w ogóle go nie słychać (na szczęście nie zdarzało się to często). Nie podoba mi się, jak interpretuje kwestie kobiece, jako królowa Elżbieta piszczał mi do ucha tak, że nie wiedziałam, co się dzieje (na szczęście nie zdarzało się to często).

Jeśli chodzi o kwestie techniczne - audeo.pl oferuje pliki, co znacząco podnosi szybkość dostawy, że się tak marketingowo wyrażę. Ale - zawsze jest jakieś ale - takie osoby jak ja, co to wrzucają sobie płytkę do odtwarzacza w samochodzie, muszą sobie samodzielnie płytkę wypalić. I jeszcze jedno: fragment o numerze 37 jest ucięty, może warto byłoby to poprawić?

Bardzo dziękuję Audeo.pl za udostępnienie audiobooka!


"Jak zostać królem" Mark Logue, Peter Conradi, tłumaczenie Bożenna Stokłosa, czyta Krzysztof Wakuliński, Świat Książki 2011.

Jak zostać królem [Mark Conradi]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 18 grudnia 2012

"Kłamca. Viva l’arte" Jakub Ćwiek, Dawid Pochopień - jestem na nie


Ćwieka byłam od dawna ciekawa, a komiksy lubię (a co najmniej lubię się z nimi zapoznawać), toteż z radością skorzystałam z uprzejmości Julki i zapoznałam się.

I co? I klęska, kompletna klapa. Nic mi tam nie zagrało, nic do mnie nie przemówiło, chaos fabularny, dzikie rysunki, szalone kolory.
Wepchnięte w tak krótką formę bogactwo: bogowie skandynawscy, bogowie Azteków, aniołowie, księżą, nawalanki i naparzanki - przyprawiło mnie o zamęt w głowie. Do tego Loki irytująco przypomina zabijakę Frey’a (z Kossakowskiej). I dlaczego środkiem płatniczym wśród aniołów są piórka, a nie na przykład dobre uczynki?

To nie był dobry sposób na zapoznanie się z twórczością Ćwieka, mam wrażenie, że zaczęłam całkiem nie z tej strony i że inaczej bym to odebrała, znając już wcześniej “Kłamcę”.

BTW: Ktoś mi wyjaśni, dlaczego w katalogu biblioNETki jako autorzy widnieją tylko Ćwiek i Pochpień, a Nita już nie? Jak to się ustala?

"Viva l’arte", scenariusz: Jakub Ćwiek, rysunki: Dawid Pochopień, kolory: Grzegorz Nita
Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2012
.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

“Trzy cienie” Cyril Pedrosa - opowieść o miłości, życiu i śmierci



Zaczyna się sielankowo, od obrazu szczęśliwej rodzinki, czyli Lisy i Luisa z synkiem Joachimem, żyjącej gdzieś w na uboczu cywilizacji w dolinie o meksykańskim wyglądzie. Dojenie krówki, uprawa ogródka czy pola, polowanie na zwierzynę - to przepis na udane życie. Bez zgiełku wielkich miast, bez Smoleńska czy wycieków ropy - czyż to nie urocza perspektywa?

No właśnie nie, bo są te trzy cienie na horyzoncie. Teraz popełniam spoiler, jak ktoś to ma w planach, zamyka oczy szybciutko i nie czyta dalej. Trzy cienie to przeznaczenie, a raczej Przeznaczenie, to Mojry, to Parki, prządki tkające nici ludzkich żywotów, to siły, którym nie można się przeciwstawić. Wie to matka chłopca. Ojciec też wie. Co nie przeszkadza mu próbować umknąć przeznaczeniu, bierze chłopca (bo o niego chodzi cieniom) i ucieka. Zrobi wszystko, odda wszystko, żeby go ocalić. Tak, przed przeznaczeniem.
Zastanawiałam się nad różnicą postaw rodziców Joachima.


Nad kontrastem spokoju, rezygnacji i pogodzenia się z nieuchronnym losem ze strony matki i buntu oraz odwagi wręcz straceńczej ze strony ojca.


Kto z nich miał rację? Powieść to rozstrzyga, ale w taki sposób, że czytelnik sam to rozważa - czy rację ma matka, która WIE i kopać się z nieuchronnym nie ma zamiaru, bo WIE, że to bezcelowe, czy też ojciec, który WIERZY i walczy z całych sił, WIERZĄC, że mu się uda (jak ci wszyscy Prometeuszowie świata).
W pewien sposób ta powieść graficzna jest podobna do “Drogi” McCarthy’ego, zadaje podobne pytania, każe się zastanowić. Jest znakomita.

A wizualnie? Niby kreska prosta i przejrzysta, czasem oszczędna, ale czasem staje się niepokojąca, emocjonalna.
Zdecydowanie warto było przeczytać.

Przykładowe plansze pochodzą ze strony wydawnictwa.


"Trzy cienie" Cyril Pedrosa, tłumaczenie Katarzyna Koła, Kultura Gniewu 2009.

sobota, 15 grudnia 2012

"Królowa Samby" Hanna Bakuła - Hania Bania nieco starsza


Znacie Hanię Banię, grubą i wielką dziewczynkę z podwarszawskiej Zielonki? Poznałam ją, jak była malutka, teraz czytałam o tym, jak dorasta, jeździ na kolonie, przeprowadza się do Warszawy, gdzie jej rodzice dostali mieszkanie, choruje, zdrowieje, zakochuje się, ma przyjaciółki... słowem, zwykłe życie zwykłego, może nieco większego niż inne, dziecka.

Już nie było tak śmiesznie jak w "Hani Bani", bo dziewczynka, po pierwsze, chudnie (a gros zabawnych sytuacji związanych było z wagą), po drugie dorośleje.
Po trzecie... tu się zastanowiłam porządnie i wyszło mi, że autorka pisząc książki o sobie samej w jakiś sposób rozprawia się z traumami z dzieciństwa. W tej książce traumą jest Tatuś. Tatuś, który nigdy Hani Bani specjalnie nie lubił, unikał i krzywił się na jej widok, Tatuś, który uciekał z domu w pracę, który chętnie wyjeżdżał w delegacje, a potem dostawał mnóstwo kartek pocztowych od zapoznanych na wyjeździe pań...
Tatuś, który w mieszkaniu w Warszawie wprowadził rozdzielność gospodarczą. Zaczęło się od cukru, bo Hania słodziła dużo i dla Tatusia brakowało, potem były liczone owoce, a potem już wszystko było oddzielne dla Tatusia, oddzielne dla Mamusi z Hanią.
"Od jej wprowadzenia się na plac trwały za ścianą nocne rozmowy, które podsłuchiwała. Chodziło o to, że Hania zjada więcej niż połowę rodzinnego budżetu, a reszta idzie na jej ciuchowe ubrania, więc lepiej, żeby każdy miał swoje pieniądze, a Tatuś będzie się dokładał do ich części gospodarstwa, w ramach ponoszenia konsekwencji posiadania córeczki słonia.
W szkole Hania zapytała Basię, a wracając Agatę, czy ich rodzice mają oddzielne szafki na jedzenie i podpisane gruszki, ale nigdy o czymś takim nie słyszały. Babci nic nie powiedziała, bo czuła, że lepiej nie". [1]

Okropnie było czytać, jak dziecko obserwuje pogarszające się relacje między rodzicami.
"Rodzice prawie nie rozmawiali, a Hania tkwiła pośrodku tej niemiłej sytuacji, jak wielki, osowiały bałwanek w marcu".[2]

Ale mimo wszystko, mimo tuszy, kłopotów w szkole, mimo problemów dorosłych wdzierających się przez szpary dziecięcego świata, to wciąż książka o dziecku, czyli Hani i jej pogodnym (w większości) dzieciństwie.


---
[1]  "Hania Bania. Królowa Samby" Hanna Bakuła, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A., Warszawa 2009, s.162
[2] Tamże, s.167

Hania Bania. Królowa samby [Hanna Bakuła]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

piątek, 14 grudnia 2012

"ŚmiercionoŚni" Łukasz Ryłko - wyobraźnia, taak


Od pierwszej strony oczarowała mnie kreska, piórkowa, przypominająca nieco Alicję w Krainie Czarów, Kubusia Puchatka, Dickensa i rysunki w starym wydaniu “Rob Roya”.

Potem zagłębiłam się w pierwszą historię i zainteresowały mnie szczegóły: kapelusz jak ten, który nosił Lew Archer lub Philip Marlowe; pies z uszami jak ten królik czy zając, co wyłaził ze skrzynki na strychu i przecierał, skrzypiąc przy tym charakterystycznie, długim uchem szkiełko lunety.
Następna historia: Harold Lloyd! A ta knajpa! Ach, a ta sowa, cudnie i smętnie spoglądająca przez okno (pamiętajmy, że sowy nie są tym, czym się wydają).
Następna... i już nie wymieniam szczegółów, bo oto trzecia historia zaczyna zazębiać się z pierwszą i drugą, czwarta dokłada kolejny kamyczek do układanki, porozsypywanej, żeby czytelnik nie miał za łatwo.

Ha, ale ja podeszłam do sprawy naukowo, narysowałam sobie schemacik i doszłam, że kolejność opowiadań (chronologiczna) to: wyrok, porwanie, bomba, lokator, kara, polowanie i koniec. Koniec jest, jak należy, na końcu. Ale, po pierwsze, mogę się mylić, a po drugie, to wcale nie jest najważniejsze.
Ważny jest kapelusz, porwana lalka, prześladowana mysz, pisarz bez talentu, Charlie Chaplin i Zwariowany Kapelusznik.

Tutaj już pokazywałam jedną z plansz, a tu jeszcze jedna, z tej samej strony, kultura gniewu:
Jest piesek!

Uważam, że rozszyfrowałam tytuł, który tak naprawdę brzmi: “O śmierci on śni”, oczywiście przy założeniu, że jest zaszyfrowany :)

Łukasz Ryłko świetnie rysuje i ma bogatą wyobraźnię, trochę mu jej zazdroszczę. Na pewno zapamiętam sobie to nazwisko.

"ŚmiercionoŚni" Łukasz Ryłko, Kultura Gniewu, Warszawa 2007.

środa, 12 grudnia 2012

"Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy" Apsley Cherry-Garrard



Długo czytałam "Na krańcu świata". Tego się nie da szybko czytać, tej opowieści jednego uczestników wyprawy pod dowództwem porucznika Scotta na biegun południowy.

Scott i jego polarnicy wyekwipowali się, dopłynęli statkiem, dokąd mogli, rozłożyli się obozem i zajęli badaniami naukowymi oraz wyprawą na biegun. Anglicy chcieli być tam pierwsi, a przy okazji przeprowadzić badania naukowe. A może na odwrót, co odrobinkę sugeruje autor? No, teraz to już nieważne. W międzyczasie dostali wiadomość od Roalda Amundsena, że on również wybiera się w tym samym kierunku. Norweg tym manewrem wywołał spore zamieszanie, bo formalnie wybierał się na północ, ale zmienił zamiar w biegu, gdy dowiedział się, że Peary już tam dotarł (chociaż dziś na 100% nie wiadomo, czy dotarł do samego bieguna), zawrócił statek i pożeglował na południe.

To był wyścig dwóch ekspedycji. Ludzie Scotta podążając na południe wciąż mieli (tak myślę, a może nie wciąż, tylko czasami) przed oczami obraz Norwega podążającego na biegun. Zaraz, niech ja się odczepię od Amundsena, nie o nim jest ta książka, tylko o tym, jak piekielnie trudno jest wędrować po Antarktydzie.
Po pierwsze, jest zimno, potwornie zimno, wszystko zamarza, gdy do tego dochodzi porywisty wiatr i opady śniegu, jest się uwięzionym w namiocie czy baraku. Po drugie, droga jest trudna. Przenosząc sprzęt ze statku na ląd można wpaść w grząską krę lub być capniętym przez orkę. Na lądzie można trafić na gładką, równą trasę, a można też przedzierać się przez zwały lodu i zmrożonego śniegu. Można co rusz natykać się na głębokie rozpadliny w lodzie i wpadać w nie. Można utykać co chwila w głębokim śniegu. Można błądzić w zawiei bez żadnych punktów odniesienia. Każda najprostsza czynność wymaga ogromnego wysiłku, czy to chodzi o zrobienie herbaty, rozstawienie namiotu czy wciśnięcie się w śpiwór. Dziąsła miękną od szkorbutu, nogi są wiecznie poodmrażane, ubrania zamarzają na drewno, sanie motorowe się psują, kucyki nie spełniają pokładanych w nich nadziei, psów jest mało i jedzenia dla nich też.
Jest PIEKIELNIE ciężko, mimo ogromnego poświęcenia i hartu ducha Anglików.

Ten obraz Antarktydy jest zimny, odpychający. Nieprzyjazny. Dlatego przeczytałam z trudem. Bach, bach, trach - oto runęło, roztrzaskane na kawałki, moje wyobrażenie o dzielnych polarnikach zdobywcach, którzy z uporem i męstwem, zakutani w ciepłe futra, poganiali psie zaprzęgi do szybszego biegu.To wyobrażenie oczywiście z książki o Amundsenie "Człowiek o którego upomniało się morze", za którą złapałam zaraz po skończeniu książki Cherry-Garrarda. Chciałam porównać fakty dotyczące wyprawy Scotta.

Zaczyna się od telegramu, gdzie wszystko się zgadza.
Cherry-Garrard, s.47 "W Melbourne na Scotta czekał telegram: »Madera. Płynę na południe. Amundsen«".
Centkiewiczowie s.197 "Uprzedzam Anglika, że płynę na Szósty Kontynent i że moim celem jest także południowy biegun".

Teraz o psach.
Cherry-Garrard, s.131 [słowa Scotta] "Jego pomysł wykorzystania psów jest z pewnością znakomity".
Centkiewiczowie, s.203 "Dla nas psy nie wchodzą w rachubę - wycedził wreszcie [kapitan "Terra Nova"], patrząc chłodno na Norwega. - Perspektywa zaplanowanej masakry nieszczęsnych zwierząt jest wprost odrażająca".
Ok, te słowa o masakrze Centkiewicz włożył w usta kapitana statku "Terra Nova", ale i tak coś tu nie halo, prawda?

A potem natknęłam się na tekst:
Centkiewiczowie, s.210 "Uśmiechnął się pobłażliwie na myśl o dumnym, lekkomyślnym Angliku, który ludzi zamierzał wprząc w sanie i kazać każdemu ciągnąć ciężar stu dwudziestu kilogramów, żeby zwycięstwo nad przyrodą nazwać pełnym. Czyżby słuszniej było traktować psy jak ludzi, a ludzi jak psy? Czemu zresztą Scott nad psami litował się bardziej niż nad kucykami islandzkimi? Czekała je ta sama okrutna śmierć".
Norweg uśmiechał się pobłażliwie? Dumny, lekkomyślny Anglik? No nie. Zdaje się, że Centkiewiczowie za bardzo ograli ten stereotyp Scotta, co to nikogo nie słuchał, robił po swojemu i źle na tym wyszedł. Brzydko. Odłożyłam "Człowieka...". Na tle relacji Garrarda opowieść pary Polaków zdaje się bajką dla dorosłych, choć oczywiście znajomości realiów życia za kołem podbiegunowym im nie odmawiam.

To bardzo zimna i niełatwa książka. Biedny Scott i reszta.

  Źródło zdjęcia.

"Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy" Apsley Cherry-Garrard, przekład Jacek Spólny, Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Alina i Czesław Centkiewiczowie, Człowiek o którego upomniało się morze", Czytelnik, Warszawa 1969.

wtorek, 11 grudnia 2012

Uwielbiam pożyczać książki

Dlatego cieszą mnie takie akcje jak Włóczykijka, jak Wędrujące książki biblioNETki, jak Podaj dalej na blogach:
- Notatnik kulturalny
- Książki sardegny
- Moje podróże
i mnóstwa innych, do których nie dotarłam.

Uwielbiam też spotkania biblionetkowe, na których czasem trzeba opędzać się od książek, żeby nie zostać zasypanym książkami ;)

No i z blogerami również uskuteczniam pożyczanki, dziękuję za zaufanie, wcale nie tak łatwo wysłać książkę komuś znanemu tylko wirtualnie.

37 moich książek jest "u ludzi", u mnie na półce stoi 31 "od ludzi", książki powinny wędrować. Prawda?

poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Blacksad. Piekło, spokój" Juan Díaz Canales i Juano Guarnido


Pisałam niedawno i pierwszym tomie z serii, teraz czas na tom czwarty (jestem przekonana, że tom drugi z trzecim wcześniej czy później wpadną w moje ręce).

Postacie tak samo fantastycznie narysowane, natomiast miejsce akcji się zmienia, z wielkiego miasta typu Nowy Jork przenosimy się do Nowego Orleanu w stanie Luizjana, kolebki jazzu. Fabuła dotyczy muzyki, Blacksad otrzymuje zlecenie od właściciela wytwórni płyt, Fausta - ma znaleźć uzdolnionego pianistę uzależnionego od heroiny. Musi się spieszyć, bo Fausto umiera na raka, a pianista też już ledwo ciągnie.
Fabuła jest bardziej skomplikowana, co (moim zdaniem) wcale nie wyszło komiksowi na dobre. Dodatkowo autorzy kilkukrotnie urywali wątek jak Tatarzy hejnał mariacki, w filmach jakoś mnie to nie razi, a tu tak.

Zwróciłam za to uwagę, jak doskonale w tej książce są sportretowani Murzyni (czy to aby słowo poprawne politycznie?). Wcale bym tego nie zauważyła, gdyby nie notka na blogu Outline o opracowaniu "Black images in the comics" Frederika Strömberga, z której wynika, że wierne i bez zafałszowań i stereotypów rysunki Murzynów są dość rzadkie.

Tak czy siak, podobało mi się. I chylę czoła przed planszami z uliczną paradą, spędziłam nad nimi dłuższą chwilę, wpatrując się z upodobaniem w szczegóły.
Plansza stąd, w linku więcej, polecam.


 "Piekło, spokój", scenariusz: Juan Díaz Canales, ilustracje: Juano Guarnido, przekład z języka francuskiego: Joanna Jabłońska, Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2010.

sobota, 8 grudnia 2012

"Uczta dla wron. Cienie śmierci" G.R.R. Martin - cóż za straszliwa nuda


Bożesz ty mój, jak mówi ciocia Stasia z Klanu, ależ ja się wynudziła przy czytaniu, aż niepodobna to sobie wyobrazić! No wprost aż nie wiem, co tu pisać, żeby coś mi z tego zostało na przyszłość (czyli jak uda mi się zdobyć następny tom). Ale jakieś krótkie streszczenie by się zdało.

Co się dzieje ze Starkami? Tymi, co przeżyli, oczywiście.
Sansa udaje córkę Littlefingera w Orlim Gnieździe. Arya próbuje się odnaleźć w jakimś zakonie czy czymś takim. Chłopcy Starków, nie wiem, czy jest o nich choćby wzmianka, oprócz Jona, o którym jest wzmianka, że jest Lordem Dowódcą. Karła brak, bo gdzieś się skrył, smoków brak, bo w tym tomie całkiem je pominięto...
Zdaje się, że cały tom wypełnia sobą Cersei, piękna i wyjątkowo niesympatyczna królowa, która wszystko wszystkim ma za złe.
Trochę jest o królestwie Żelaznych Wysp, gdzie po śmierci Greyjoya zaczynają szarpać się o władzę.  Trochę jest też o Dorne, gdzie po śmierci Oberyna Martella też zaczynają szarpać się o władzę.
Trochę więcej jest o Brienne z Tartu, ale nic ciekawego, jeździ i szuka Sansy.

Straszliwie nudny tom. 

"Uczta dla wron. Cienie śmierci" G.R.R. Martin, przełożył Michał Jakuszewski, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2006.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

"Blacksad. Pośród cieni" Juan Díaz Canales i Juano Guarnido - MRAU.

Dopiero co odłożyłam na półkę kryminał noir w postaci “Miejskich historii”, a już wpadł mi w ręce następny taki, może nawet jeszcze bardziej noir niż poprzedni.
Przypadkowo nie wpadł, Julka pożyczyła mi kilka komiksów, wśród których znalazł się czwarty tom serii Blacksad. Zanim się do niego zabrałam, wyciągnęłam z regału tom pierwszy, dla przypomnienia i wczucia się w klimat.

Jest się w co wczuwać, mrau, mroczne zaułki wielkiego miasta, zadymione spelunki, zaplute komisariaty, mrau po raz drugi. Jest wszystko, co trzeba: prywatny łaps, czyli tytułowy Blacksad; jego była kochanka występująca jako gustownie upozowany trup; jest wielki i solidnie wyglądający policjant; jest wysoko postawiony podejrzany i jego ochroniarze, potężni i zwaliści.
Z fabułą jest tak samo, wszystko, co trzeba: ona ginie, policja ma nieco skrępowane ręce, łaps powodowany sentymentami wkracza do akcji, trochę się dowiaduje, po czym dostaje w michę, ale taki drobiazg jak sklepana micha przecież go nie powstrzyma.
Blacksad jest bardzo bardzo bardzo typowym prywatnym detektywem (twardziel o miękkim sercu), że aż można się pod nosem pouśmiechać, że stereotyp. Ale jednocześnie jest bardzo bardzo bardzo nietypowy. Jest kotem, czarnym kotem.

Och, uczynienie zwierząt bohaterami jest strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza w tak znakomitym wykonaniu. Szef policji to wilk, jego podwładni to psy, ochroniarze - nosorożec i niedźwiedź, i tak dalej i tak dalej. Sami zobaczcie
[plansza pochodzi stąd - zajrzyjcie koniecznie]

Sam autor tłumaczy taką właśnie konwencję słowami: 
"To dżungla, w której cieniu wielki pożera małego, a ludzie zachowują się jak zwierzęta". *
Podobają mi się te postacie, podobają mi się kolory, sepia, ochra, jak na starych zdjęciach, czar czasu. Podoba mi się ten komiks.

P.S. Komiks należy do literatury francuskiej, choć obaj autorzy to Hiszpanie. Ciekawe.

[*] - "Blacksad. Pośród cieni", scenariusz: Juan Díaz Canales, ilustracje: Juano Guarnido, tłumaczenie: Arno, Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 2001, s.48.
Drukowane na kredowym papierze we Francji.

sobota, 1 grudnia 2012

"Miejskie historie" Dashiell Hammett - opowiadania kryminalne


 "Jego jasnowłose, szatańskie wręcz oblicze przybrało kamienny wyraz".[*]
No i po co wynotowałam sobie ten właśnie fragment? Przez to oblicze, które zdało mi się porośnięte jasną, płową sierścią, jak u wilkołaka. Jack Nicholson się kłania, wyszczerzając zęby.

A to nie wilkołak, tylko poczciwy Sam Spade. Miłośnicy kryminału noir znają Sama, prawda? Też znam, ale to nie jest mój ulubiony detektyw z tego okresu, wolę Lwa Archera.

"Miejskie historie" to zbiór opowieści, gdzie zawsze jest jakiś szwindel, kant lub pada trup. Z drugiej zaś strony zawsze jest jakiś stróż prawa, detektyw czy biały charakter, który kanciarza i mordercę bez pudła wyłuskuje z dostępnej mu populacji i poddaje reperkusjom uświęconych prawem. Czy jakoś tak.

Książka idealna na zastój czytelniczy, odblokowuje bez pudła. Nic nie szkodzi, że w ogóle nie zostaje w pamięci.


---
[*] "Miejskie historie" Dashiell Hammett, przełożył Łukasz Małecki, wydawnictwo “C&T” Toruń 2010, s. 274