sobota, 31 sierpnia 2013

"Dziewczyny atomowe " Denise Kiernan - pfff, ale z nich bohaterki


Wszyscy wiemy, co to jest bomba atomowa, wiemy też, że w czasie II wojny światowej zrzucono dwie takie na japońskie miasta, wiemy też, że to była olbrzymia tragedia. Ale jak do tego doszło, mało kto wie. Ok, mówię za siebie - mało co wiedziałam. A teraz wiem więcej.

Ponieważ Denise Kiernan przeprowadziła porządny wywiad środowiskowy, pogrzebała w dokumentach, mapach, zdjęciach, porozmawiała z ludźmi, którzy to przedsięwzięcie pamiętali i brali w nim udział - i napisała książkę.

Szkoda, że to nie jest dobra książka. Bo to dla mnie nie jest dobra książka, mimo tylu starań. Owszem, zawiera wiele ciekawych informacji - dowiedziałam się na przykład, że na polecenie rządu amerykańskiego na potrzeby projektu wymieciono jakby miotłą z ogromnego terenu całe rzesze mieszkańców, teren oczyszczono i wybudowano tam fabryki, biurowce i budynki mieszkalne. Całe miasto! Do miasta spędzono kolejne rzesze, ale już wyselekcjonowane pod kątem przydatności (nie, nie do spożycia, do projektu), otoczono to wszystko murem, na wierzch narzucono siatkę tajemnicy państwowej. I postawiono cel: wyprodukować bombę.
Bombę wyprodukowano, zrzucono na Japonię. Voilà! Cel osiągnięty.
Tak więc informacyjnie i edukacyjnie całkiem zadowalająco.

Niestety język, jakim jest napisane to dzieło, jest drętwy i suchy. Zaś zabieg, żeby "niby" głównymi bohaterkami uczynić kobiety, kompletnie nie wyszedł. Miało być ludzko i przystępnie, co? Żeby przeciętna amerykańska dziewczyna czytająca "Dziewczyny atomowe" pomyślała: "A niech to, gdybym żyła w tamtych czasach, też mogłabym być atomową dziewczyną!". Temu chyba miały służyć wstawki o butach tonących w błocie, o ciężkiej pracy po kilkanaście godzin, o rodzinach pozostawionych za murem i bułeczkach pieczonych na blaszkach z odpadków.
Infantylne to, sztuczne i jakby doczepione na siłę, żeby na czytelników złapać więcej osób niż tylko te, które są istotnie zainteresowane tematem.

Poza tym całkiem niedawno miałam w rękach inną książkę  o dziewczynach biorących udział w wojnie: "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz - i kontrast między tylko kobietami uderzył mnie jak obuchem.

Rosjanki zbierały z pól bitewnych poszarpane ciała swoich kolegów, maszerowały, aż im spodnie przemoczone krwią poobcierały nogi do krwi, topiły swoje dzieci w błocie... a Amerykanki z wielkim poświęceniem w błocie Oak Ridge topiły swoje pantofle, przekręcały pokrętła przez szesnaście godzin zmiany i musiały znosić to, że szminki są w tekturowych, a nie metalowych opakowaniach.

 Pff, mówiłam sobie pod nosem podczas czytania, pfff, mówiłam wciąż, ale z nich bohaterki, pfff. Wiem, że źle robiłam, bo przecież tak nie można porównywać, to inne światy i prawie inne wojny - ale nie mogłam się powstrzymać od porównywania. Mea culpa. Amerykanki zdały mi się sztucznie windowane na piedestał.

Dlatego uznałam, że to nie jest dobra książka. Gdyby ograniczyć się w niej do porządnego i kompleksowego opowiedzenia o mieście na pustkowiu, o wzbogacaniu uranu i o produkcji bomby - bez tego zbędnego familiarnego patetyzmu - wtedy byłaby to książka o niebo lepsza.

"Dziewczyny atomowe " Denise Kiernan, tłumaczenie Mariusz Gądek, Znak, 2013.

Dziewczyny atomowe [Denise Kiernan]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

czwartek, 29 sierpnia 2013

"Ślub" E.T.A. Hoffmann - ach, co to był za ślub koszmarny!


Brr, to nie dla mnie. I teraz spoilery będą, więc kto to ma planach, zamyka oczy.

Opowiastka o tym, jak to pewna wielmożna panna ślub wzięła w sennym widzie z jednym, a w rzeczywistości z drugim, po czym zmysły jej uciekły w siną dal. Tupiąc. Owoc tego przedziwnego związku pojawił się na świecie, ale nie zabawił długo, bo zamarzł. Porwany przez tatusia. Nie żartuję, serio serio.

Nie wiadomo, kogo bardziej żałować, nieszczęsnej pannicy, jej ukochanego z sennego widu, drugiego, co jej dziecię zabrał, dziecięcia, czy mnie samej.
Mnie samej, oczywiście. Żałuję, że się na to skusiłam. Lepsze rzeczy zdarzało się autorowi popełniać, poszukam ich więc.

Teraz o okładce. Przejście dla pieszych, jezdnia w remoncie, czerwone barierki i czarna folia. O co chodzi, do diaska? Dawno mi tak wysoko brwi nie podjechały, jak wtedy, gdy zobaczyłam okładkę (prawdę mówiąc, zobaczyłam ją dopiero wtedy, gdy zaczęłam szukać obrazka do wstawienia do notki, plik jest darmowy i w wielu e-księgarniach dostępny). Szapo ba, autorze okładki, zdradź, jakimi kryteriami się kierowałeś, co?

Przy okazji, plik leży na Wolnych Lekturach i w wielu innych miejscach. W empiku też leży, ale tam już nie za darmochę. Empik życzy sobie 3,99 PLN. W promocji, bo było 4,99. Wow.

"Ślub" E.T.A. Hoffmann, tłum. Antoni Lange.

Ślub [Ernst Theodor Amadeus Hoffmann]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

środa, 28 sierpnia 2013

"Zbrodnia w błękicie" Katarzyna Kwiatkowska - jak to 113 lat temu zagadki kryminalne rozwiązywano


Przepadam za kryminałami i przeczytałam ich całe mnóstwo, klasyczne, nieklasyczne, polskie, szwedzkie i amerykańskie. W takim tłumie łatwo je pomieszać, pomylić, zlewają się czasem w jedną masę.

"Zbrodnia w błękicie" na szczęście z niczym mi się nie zlewa, bo czas akcji jest nietypowy*, przełom wieku XVIII i XIX, rozbiory, zabory i co tylko. Bohater też nietypowy, bo żaden tam policmajster czy detektyw, tylko bystrzak, który ma akurat przyjemność przebywać w domu, gdzie popełniono zbrodnię. A że bystrzak, pan domu prosi go o pomoc w wykryciu mordercy. Bystrzak się zgadza  i z zapałem bierze do pracy. Klasycznie. Przepytuje domowników, gości, służbę. Ogląda miejsce zbrodni. Myśli, dedukuje, dodaje dwa do dwóch i wychodzi mu pięć, marszczy brew w zamyśleniu, dodaje jeszcze raz i wychodzi mu cztery. Uff. Teraz dobrze. Do licha, ale jak to możliwe, że właśnie TA osoba okazała się winną? W ogóle nie przypuszczałam, że to... (ok, spokojnie, nie napiszę, że mordercą jest fryzjer, sami do tego dojdziecie).

No dobrze, intryga kryminalna intrygą kryminalną, ale tu didaskalia są śliczne i warte polecenia. I osoby. Bystrzak - czas ujawnić jego personalia - Jan Morawski:
"Absolutnie nie jest grzeczny. [...] Skandale, romanse, pojedynki, rozbite małżeństwa. Moulin Rouge, berlińskie kabarety. Awanturnik. Prawdziwy, nie taki jak ci w Poznaniu - malowani. [...] Jest przyjmowany w towarzystwie tylko ze względu na doskonałe pochodzenie. No i na majątek godzien Krezusa".[1]
Szkoda, że w powieści nie pokazano tego niegrzecznego młodzieńca, no ale to w końcu kryminał, nie obyczajówka. Morawski przypomina mi nieco Joe Alexa, z tym swoim skupieniem na zagadce. No i ta jego oddalona, ale mimo wszystko pomocna, przyjaciółka Konstancja, jak Aleksowa Karolina.

Jest też i doktor Watson, czy też, (jeśli trzymać się Aleksowej konwencji) Ben Parker, czyli Mateusz, kamerdyner i przyjaciel Jana:
"Mateusz, pokojowo nastawiony do świata, uczuciowy i życzliwy, rozczytywał się w kryminałach i czerpał z nich słownictwo, którego później z lubością używał. Miał poza tym to szczęście, że pracował u człowieka, który przyciągał zbrodnie - gdziekolwiek Morawski się pojawiał, natychmiast ktoś popełniał przestępstwo. Mateusz nie zdecydował się na pracę w policji tylko dlatego, że nie mógł znieść widoku krwi... Tak czy owak, lokaj bardzo poważnie podchodził do każdego śledztwa".[2]

Rzecz cała dzieje się na terenie posiadłości Tadeusza Tarnowskiego i jego pięknej żony Julii, wkoło plącze się mnóstwo osób z rodziny i przyszłej rodziny, są też przyjaciele i sporo służby. Tygiel emocji, tajemnic i podchodów. A w tle:
"Te zorganizowane ucieczki, przerzuty zza kordonu, książki, ulotki - to jest ważne, ale nie najważniejsze - rzekła twardo Maria. - Ta walka toczy się o jedno - ziemia musi pozostać nasza. A pozostaje nasza, gdy dobrze na niej gospodarujemy".[3]
Rok 1900.

Okoliczności przyrody więc rzadko spotykane i to wyróżnia ten kryminał z masy innych. Do tego sympatyczny główny bohater, sprawnie poprowadzona akcja i nieoczekiwane zakończenie. Lodzio miodzio.

No ok, mam jedno malutkie zastrzeżenie, bo jakoś mało prawdopodobnym mi się zdaje, że małżeństwo dwóch osób można tak całkiem i zupełnie utrzymać w tajemnicy, co z rodziną, znajomymi, sąsiadami, księdzem udzielającym ślubu?

Bardzo dziękuję Eruanie za pożyczenie książki!


* - pogrzebałam w pamięci i tylko jeden kryminał z akcją umiejscowioną w tej epoce znalazłam - a mianowicie "Panią naszą upiory udusiły" Jerzego Siewierskiego.


---
[1] "Zbrodnia w błękicie" Katarzyna Kwiatkowska, Zysk i S-ka, Poznań 2011, s.28
[2] Tamże, s.47
[3] Tamże, s.344

Zbrodnia w błękicie [Katarzyna Kwiatkowska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE



poniedziałek, 26 sierpnia 2013

"Ksenocyd" Orson Scott Card - tak dobrze żarło i zdechło


Byłam zachwycona "Mówcą umarłych"  - tam to się działo. Ludzie, prosiaczki, królowa kopca, descolada, Ender, jego siostra...

A "Ksenocyd" jest drętwy, przegadany i nudny.

Wciąż jesteśmy na Lusitanii, planecie, gdzie mieszka obecnie Ender z żoną Novinhą, planecie, przeciwko której Kongres wysłał flotę z zabójczym Małym Doktorem (nie mam pojęcia, co to jest, przecież chyba nie bomba). Planecie, gdzie zgodnie istnieją obok siebie trzy rasy rozumne. A może i cztery. Właściwie to nawet jakby pięć.
Oprócz tego jesteśmy też na planecie Droga, żywcem przeniesionej z mandaryńskich Chin, gdzie wszyscy kłaniają się  wszystkim, a ci, którzy zdradzają objawy nerwicy natręctw, czczeni są jako bogosłyszący.

W jakim celu Card umieścił jedno obok drugiego, nie wiem. Po co przywołał z niebytu Valentine i Petera, również nie wiem. Co jeszcze Card zrobił? Skłócił porządnie rodzinę Ribeirów, uśmiercił księdza, spalił trochę lasów na Lusitanii, dał radę descoladzie i pozwolił w spokoju budować statki królowej kopca.

Prawdę mówiąc, mało mnie to wszystko obeszło.

"Kseonocyd" Orson Scott Card, tłumaczył Piotr W. Cholewa, czytał Roch Siemianowski, Biblioteka Akustyczna.
Ksenocyd [Orson Scott Card]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Ksenocyd [Orson Scott Card]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

czwartek, 22 sierpnia 2013

"Smoki ze Zwyczajnej Farmy" Tad Williams, Deborah Beale - kto lubi smoki, ręka w górę


Tad Williams swego czasu swoim "Innym światem" podbił moje serce. Od tego czasu sprawdzam, czy  innej jego powieści się to uda. Jak dotąd nie. "Smoki..." też nie potrafiły.

Rodzeństwo Lucinda i Tyler (do licha, po miesiącu od przeczytania nie pamiętałam ich imion, musiałam posiłkować się biblionetką) wyjeżdżają na wakacje na wieś. Do wuja Gideona, który ma farmę. Wyjeżdżają z najwyższą niechęcią, ale nie mają wyjścia, ich mama (kobieta po przejściach) potrzebuje odrobiny czasu dla siebie. I ja to popieram, bo nastolatkowie nie powinni wisieć na rodzicielce 12 miesięcy w roku.

A na miejscu, czyli na farmie... hm... nuda i sztampa, to już było, mnóstwo razy -początkowo rodzeństwo jest niechętne, nieprzyjazne i naburmuszone, potem się przyzwyczajają, potem myszkują po farmie, odkrywają jej niezwykłości, wplątują się w różne przygody i znajdują coś zupełnie niezwykłego, czego nie odkryli dotąd dorośli i długoletni mieszkańcy farmy (hehe). Całkiem już w tej farmie siedzą z głową i nogami i nagle spada na nich, jak grom z jasnego nieba, wieść, że wakacje się kończą i trzeba wracać do domu i do szkoły. A tu jeszcze tyle zostało do zrobienia, tyle tajemnic do odkrycia i w ogóle.

Nie szkodzi, jakoś przeżyją ten rok, wrócą w następne wakacje i co im się przydarzy, autorzy nie omieszkają opisać. Młodzież się pewnie ucieszy z kolejnej części przygód Lucindy i Tylera, ja nie, bo nie zamierzam czytać drugiego tomu. Nie jestem targetem.

Ale "powieści - korby" autorstwa Tada Williamsa dalej będę szukać.


"Smoki ze Zwyczajnej Farmy" Tad Williams, Deborah Beale, przełożył Jarosław Rybski, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2010.

środa, 21 sierpnia 2013

ŚBK: Nie tylko nowościami bloger żyje, czyli o ŚBKowych białych krukach

No cóż, niestety, przetrzepałam półki i żadnych białych kruków nie posiadam. Ale najstarszą książkę wyłowiłam, co prawda dopiero za trzecim razem. Najpierw sięgnęłam po "Rob Roya", okazał się być z 1956 roku; potem sprawdziłam Anię, czyli "Wymarzony dom Ani" wydanie Naszej Księgarni (w twardym płócienku, bardzo lubię to wydanie), okazało się młodsze, bo z 1959 roku. Aż oko mi padło na Herodota i to było to.
"Dzieje" wydane w 1954roku.


.Zapragnęłam przeczytać Herodota po lekturze "Podróże z Herodotem", ech, ten Kapuścinski to umie zachęcić. Najpierw pożyczyłam od kolegi, ale czytałam koszmarnie wolno (czytał to ktoś? tego się nie da czytać szybko!), więc, prawdopodobnie zirytowany, poprosił o zwrot.

Przyzwyczajona przez biblionetkowiczów do wieloletniego przetrzymywania pożyczonych lektur, prawie się obraziłam. Szybciutkio się jednak zmitygowałam i poszukałam swojego egzemplarza. Kupiłam na allegro (nie patrząc na rok wydania) - a najlepsze jest to, że od kiedy mam swoje, nie palę się do dokończenia lektury.
Ech, swoje to się zawsze odkłada na potem...


Ale kiedyś to przeczytam, na pewno!

wtorek, 20 sierpnia 2013

Zgłosiłam się do eBuki 2013 :)

Ach, rzutem na taśmę, w ostatni dzień, kiedy można było się zgłaszać. Jury w wielce szacownym składzie przejrzy blogi i wybierze ich zdaniem najlepszy. Ale i czytelnicy mogą wybrać najlepszy, czy tam ulubiony, czy po prostu fajny. Czytelnicy, czyli Wy.




Toteż zachęcam, zerknijcie na listę zgłoszonych blogów pod tym adresem i wybierzcie te, które wam się podobają.  Po czym wyślijcie maila na adres ebuka@duzeka.pl w temacie wpisując jego nazwę. W treści można uzasadnić wybór, ale nie jest to konieczne.
Mnie się podoba Tramwaj nr4, Książki Sardegny, Kopiec Kreta, Lektury wiejskiej nauczycielki i  jeszcze parę innych. Wieść gminna niesie, że można zagłosować na pięć ulubionych blogów, więc się muszę zastanowić.
Mój blog to Dowolnik, na samym dole listy.

Dziękuję za wszelkie głosy!

sobota, 17 sierpnia 2013

"Pieśń Aborygenki" Ros Moriarty - czarna Australia ginie


Ja pierniczę, jaka to jest granda! Wielka granda, świństwo i w ogóle potworność. O czym mówię? O Australii, Aborygenach, rzeziach, zabieraniu ziem, zabieraniu DZIECI i tępieniu na wszelkie,najrozmaitsze sposoby jakichkolwiek śladów kultury aborygeńskiej.

Wyobraź sobie.
Mieszkasz sobie gdzieś spokojnie od pokoleń, pracujesz, zdobywasz jedzenie, wychowujesz dzieci, aż tu nagle zwala ci się na głowę horda białych zbirów. Strzelają i przepędzają cię z twojej ziemi. Kiedy się trochę ucywilizują, już nie strzelają, ale ziemi nie oddają, co więcej, wyznaczają miejsca, gdzie możesz mieszkać, bo cała reszta jest ich, tych białych! W twoim własnym od tysięcy lat kraju! Jakim prawem?
A kiedy zdarzy się, że twoja córka urodzi dziecko ze związku z białym mężczyzną (dobrze, jeśli to związek, a nie gwałt), to bezpardonowo zabierają jej to dziecko, bo nie jest DOŚĆ DOBRĄ MATKĄ i lepiej mu będzie w sierocińcu. Co za podłość (miałam na myśli inne słowo, ale z trudem się pohamowałam). Biali cywilizowani ludzie. Super. Oto na jakich ślicznych podstawach wyrosło państwo tak dziś podziwiane i chwalone. Pfff.

No dobrze, wylałam z siebie oburzenie i żółć, ale czy o tym jest ta książka? Wcale nie. To znaczy, wszystko to, o czym napisałam powyżej, można tam znaleźć. Ale tak naprawdę jest to opowieść kobiety, która wyszła za mąż za Aborygena i tym samym weszła do wielkiej i pojemnej rodziny ludzi, którzy na przekór wszystkiemu próbują zachować jakoś swoją tożsamość. On, jej mąż, jest właśnie takim zabranym dzieckiem (nazywają to "skradzione pokolenia") - ale miał szczęście, odnalazł bowiem swoją matkę, a właściwie ona odnalazła jego. Więzi rodzinne okazały się tak mocne, że kobiety z rodziny Johna Moriarty'ego zaprosiły Ros do wspólnej wędrówki do miejsca, gdzie ma odbyć się Rytuał. Do udziału w Rytuale również została zaproszona, tylko że tego nie wolno jej było opisać, natomiast wędrówkę - jak najbardziej.

Opisała więc tę podróż, przytoczyła opowieści kobiet jej towarzyszących, cofnęła się w czasie, żeby lepiej zrozumieć historię Aborygenów, opowiedziała też o swojej rodzinie: mężu, dzieciach, rodzicach. Wytłumaczyła też, jak to się stało, że sztuka aborygeńska stała się jej zajęciem na pełen etat. Wszystko prosto, jasno, przejrzyście. Poruszająco też.

Naprawdę dobra książka. Miałam wrażenie, że zobaczyłam na chwilę duszę Australii, tej czarnej, odwiecznej, prawdziwej Australii.

I kilka cytatów (numerów stron nie zamieszczam, bo książkę czytałam na czytniku):

"Australia znalazła się w punkcie bez odwrotu. Mądrość, którą Aborygeni pielęgnowali i przekazywali potomnym przez tysiące lat, miała na zawsze zniknąć z pamięci i praktyki codziennego życia. Widmo tego przemijania podsuwało mi wiele niewygodnych pytań. Dlaczego z takim uporem wielu z nas odrzuca to dziedzictwo, uznając za swoją tylko tę Australię, którą stworzyli Brytyjczycy? Uświadomiłam sobie, że zrozumieliśmy wartość rdzennej Australii, dopiero gdy ją utraciliśmy."

"Pochodzące „od Boga” prawo cywilizowania Aborygenów usprawiedliwiało wszystkie nadużycia. Tych, którzy padali od kul karabinów, uważano za podrzędny gatunek, żałosną pozostałość po epoce kamienia, odpadki dziwacznej i bezwartościowej kultury pierwotnej, choć w rzeczywistości byli oni strażnikami najdłuższej i najtrwalszej ludzkiej tradycji."

"Mój nowoczesny, rozsmakowany w wysokiej kulturze kraj nie ma pojęcia, że śpiew kontynentu nadal rozbrzmiewa w jego sercu. My, przybysze, zaledwie musnęliśmy powierzchnię tej ziemi, nie dokopując się do drzemiących pod jej powłoką sił, które karmią i rozbudzają zmysły. Widzimy wschód słońca nieruchomo zawieszony nad oceanem, słuchamy ogłuszającej muzyki cykad, patrzymy na czerwone wydmy pustyni, sycimy wzrok cudami przyrody. Ale sączymy jedynie fizyczne piękno, podczas gdy moglibyśmy chłonąć duszę Australii."

"Po tygodniu ceremonii stało się dla mnie jasne, że prostota, z jaką te kobiety cieszą się życiem, jest następstwem skomplikowanych i długotrwałych duchowych ćwiczeń. Tej pogody uczą rytuały pieśni i tańca, sztuka, astrologia, opowieści, symbole i język sprzed czterdziestu tysięcy lat. Obraz ginącego już świata, który podczas ostatniego dwudziestopięciolecia zaledwie zaczęłam poznawać. Świata, który nowoczesne społeczeństwo już wkrótce – po zaledwie dwustu latach kontaktów – na zawsze zetrze z powierzchni ziemi
."

Pozwoliłam sobie pogrubić to ostatnie zdanie. Jest przygnębiające.


"Pieśń Aborygenki. Podróż w głąb duszy Australii" Ros Moriarty, przełożył Andrzej Wajs, Wydawnictwo Nasza Księgarnia.

Pieśń Aborygenki [Ros Moriarty]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

piątek, 16 sierpnia 2013

"Miasteczko Mamoko" i "Dawno temu w Mamoko" Aleksandra Mizielińska, Daniel Mizieliński - książki nie do czytania

Drodzy rodzice dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym! Znacie Mizielińskich? Jeśli tak, to bardzo dobrze. Jeśli nie, zachęcam do zapoznania się.

Napisali, tfu, narysowali kilka wspaniałych książeczek, których się nie czyta, tylko opowiada. Gdy dziecię jest małe, opowiada rodzic. Jak tylko potomstwo podrośnie, ono przejmuje pałeczkę. A opowieści w tych książkach jest co niemiara. Bohaterów, sytuacji, wędrówek, zakupów, tortów, samochodów, jabłek - wszystkiego jest dużo, mogłabym jeszcze wymieniać i wymieniać.

Krzyś upodobał sobie żyrafę (w "Miasteczku Mamoko"), która okazała się panem strażakiem, co pędzi gasić pożar.

Z kolei "Dawno temu w Mamoko" urzeka wyjątkowo wyrazistą postacią smoka, który przylatuje znikąd i porywa króla. Moje dziecko lubi smoki i inne potwory, lubi o nich opowiadać i podejrzewam, że czasem mu się nawet śnią.


Z okazji urodzin zaprzyjaźnionego chłopca mieliśmy też okazję przejrzeć "Mamoko 3000" - no proszę państwa, co za absolutnie wspaniały, ogromny robot tam się znajduje! Kolejna książka do kupienia. Nie mówiąc już o "Mapach". Razem z Bazylem braliśmy udział we wszelkich konkursach, gdzie można było "Mapy" wygrać, ale się nie poszczęściło. Dopisuję więc na listę. Bazyl jest zachwycony :)

Pozdrawiam wszystkich rodziców :)

środa, 14 sierpnia 2013

"Adieu: Przypadki księdza Grosera" Jan Grzegorczyk


Zapragnęłam przeczytać, bo chciałam sobie porównać księdza Grosera z księdzem Nowiną (Macieja Grabskiego). No i porównałam.

Hm, to w gruncie rzeczy bardzo podobne książki, nie tylko dlatego, że główni bohaterowie to księża, ale przede wszystkim dlatego, że autorzy tych księży odsłaniają. Zdejmują im przyłbice, zaglądają gdzie się da - do kuchni, do kieszeni, w duszę.

Ksiądz Groser na krócej zagości w mojej pamięci, to pewne. Grzegorczyk bowiem opisuje przypadki z życia, oderwane opowieści, no dobrze, jakoś one się splatają w kawałek życia księdza Grosera, ale wyraźnej fabuły książce brak. Szkoda.

Co nie zmienia faktu, że jak wpadną mi w ręce inne przypadki księdza Grosera, to z przyjemnością poczytam. Ksiądz też człowiek.

"Na razie dam ci jedną złotą radę księdza Fedorowicza, która mi wiele razy pomogła. »Błogosławieni, którzy śmieją się z siebie, albowiem zawsze znajdą powód do śmiechu«". [1]

"Chodził po lesie albo czytał Czerwony kapelusz Marshalla, którego lekturę polecił mu Wacław. Dzieje księdza Campbella były całe pozakreślane ołówkiem przez poprzedniego czytelnika. Leszek prawie za każdym razem próbował dociekać motywów zakreśleń, dlatego czytanie nie szło mu za szybko. »Dwie tylko rzeczy mogą nas zbawić: myśl i modlitwa. Bieda w tym, że ci, którzy myślą, nie modlą się, a ci, którzy się modlą nie myślą« albo:  »Szkoda, że Jego Eminencja nie zabronił swoim księżom uśmiechać się do siebie głupkowato przez prezbiterium. Nie ma powodu do uśmiechów, skoro głosimy prawdę tak nieudolnie, że często brzmi jak kłamstwo«". [2]

Ot, takie sobie cytaty zaznaczyłam. Jeden do zastosowania własnego, a drugi do zadumania się a) nad wiarą b) nad zakreślaniem czegoś w książkach. Zależnie od wyznania.

---
[1] "Adieu: Przypadki księdza Grosera" Jan Grzegorczyk,Axel Springer, Warszawa 2006, s.97
[2] Tamże, s. 201

niedziela, 11 sierpnia 2013

"Romeo i Julia" William Szekspir - zazdroszczę Julii


W "Wojnie starego człowieka" John Perry wspomina, jak związał się ze swoją żoną. Byli nastolatkami, pewnie nieśmiałymi. W takim wieku piekielnie trudno wyznać komuś swoje uczucia. John wykorzystał więc słowa Szekspira:
"Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna?
Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem!
Wnijdź, cudne słońce..."*
i tak dalej.

Nie mogłam tego tak zostawić, więc po zakończeniu "Wojny..." sięgnęłam po "Romea i Julię", zwłaszcza że, UWAGA, jeszcze tego nie czytałam. To przez to, że to dzieło jest takie popularne, wszyscy je znają, wszyscy oglądali miliony różnych ekranizacji, wszyscy wiedzą, o czym to jest. Też wiedziałam, bo grzech nie wiedzieć, oni się zakochali i z tej miłości pomarli (oj, no wiem, spłyciłam, ale i tak wiadomo). Nie ma to jednak, jak przekonać się, tak naprawdę, o czym to jest.

I wiecie? To jest o miłości. O wielkiej, przeogromnej, obezwładniającej miłości. Takiej miłości, że wszystko blednie i wszystko niknie. Ona, nastolatka, ledwie co od ziemi odrosła (jeszcze nie skończyła czternastu lat!) potrafi oddać całą siebie ukochanemu, też przecież chłopakowi, kto by tam mówił o dorosłości. Tak, wiem, wtedy ludzie wcześniej dorastali, wcześniej się pobierali i wcześniej umierali, ale mimo wszystko to jeszcze dzieciaki.

Ta Julia, nie zważając na to, że wybranek utłukł jej krewniaka, wybacza mu i pragnie wyjść za niego za mąż. Więzy rodzinne i dawniej i teraz są bardzo silne. Nie wiem, czy umiałabym wybaczyć mordercy, a raczej zabójcy kuzyna. Może i bym umiała, ale nie tak od razu. Julia nawet się nie zastanawia.

Podziwiam ją i może nawet trochę zazdroszczę. Mimo wszystko.




---
* "Romeo i Julia" William Szekspir, tłumaczenie Józef Paszkowski. Akt drugi, scena pierwsza
Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
  Romeo i Julia : tragedya w 5 aktach [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Romeo i Julia [William Shakespeare]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

środa, 7 sierpnia 2013

"Wojna starego człowieka" John Scalzi - po trzykroć się zakochałam. I pędzę zaraz do Szekspira


John Perry, wdowiec, właśnie skończył siedemdziesiąt pięć lat. Niniejszym uzyskał prawo do zaciągnięcia się do Kolonialnych Sił Obrony. To wojska, które są przeznaczone do obrony ziemskich kolonii przed wrogami, których w kosmosie pełno jak mrówków. KSO są dla staruszków okazją  nie tylko na przygodę w kosmosie, ale i (co właściwie najważniejsze) na fizyczną odnowę organizmu. Żegnajcie, skrzypiące kolana! Żegnajcie, sztuczne szczęki! Żegnaj, przerośnięta prostato! Cóż za zachwycająca perspektywa, mieć dojrzały umysł i młode, sprawne ciało.

Sporo ludzi korzysta z oferty KSO, nie ma co się dziwić, że John też. Zaciąga się, przestaje być mieszkańcem Ziemi (zostaje oficjalnie uznany za zmarłego), staje się żołnierzem, przechodzi z sukcesem szkolenie wojskowe, dostaje pierwszy przydział, udaje mu się przeżyć pierwszą misję. Potem następna misja i jeszcze jedna. Daje sobie radę, a nawet więcej, bo ma swego rodzaju talent strategiczny.
 
I nagle... Johna aż zatchnęło (mnie też przy czytaniu)  - spotkał kogoś szczególnego!
Nie mogę napisać, kto to, ale rąbka tajemnicy mogę uchylić - to kobieta. Romantyczna cząstka mojej duszy aż kwiknęła z zachwytu (wcześniej kwiczała ta cząstka od lubienia kosmosu, obcych i szybkiej akcji) - romans wisiał w powietrzu. Och, było co czytać...

Ogółem - książka napisana bardzo, ale to bardzo dla mnie. Wszystko mi się tam podobało. Wartka akcja z ciągłymi zwrotami. Poczucie humoru autora. Pięknie przedstawione uczucia. Brakowało mi nieco jedynie plastycznych i oryginalnych wizji kosmitów i innych światów, dlatego nie postawiłam szóstki, a pięć i pół. Świetna przeciwwaga do sagi Endera, gdzie każe się walczyć dzieciom. Starzy ludzie też umieją się bić. I umieją się z siebie śmiać.
"Przehandlowanie tego za dekadę świeżego życia w strefie walki zaczyna wyglądać na diabelnie dobry interes. Szczególnie, kiedy weźmie się pod uwagę fakt, że za dziesięć lat będziesz miał osiemdziesiąt pięć lat - i jedyna różnica pomiędzy tobą a rodzynkiem będzie taka, że, choć obaj będziecie pomarszczeni i bez prostaty, to rodzynek, w przeciwieństwie do ciebie, nie będzie odczuwał braku tego gruczołu" - mówi John.

Zakochałam się w sierżancie Ruizie, kiedy wrzeszczał na rekrutów:
" – Nie rozumiecie – powiedział starszy sierżant Antonio Ruiz. – Wydaje wam się, że mówię w ten sposób, ponieważ tak powinien mówić instruktor musztry. Wydaje wam się, że po jakimś czasie moja gburowata, choć szczera maska zacznie się zsuwać z mojej twarzy, po paru tygodniach szkolenia zacznę okazywać, że jestem pod wrażeniem wielu z was, a pod koniec szkolenia zasłużycie sobie nawet na mój niechętny szacunek. Wydaje wam się, że będę o was myślał z czułością, podczas, gdy wy będziecie czynić wszechświat bezpiecznym dla ludzkości, chronieni wiedzą, którą wam przekazałem, by zrobić z was lepszych żołnierzy. [...]
– Chcę, żeby jedno było jasne. Nie lubię was, i nigdy żadnego z was nie polubię. Dlaczego? Ponieważ wiem, że mimo dobrej roboty, którą wykonam ja i którą wykonają moi ludzie, nieuchronnie postawicie nas w złym świetle. To mnie boli. Przez to budzę się w środku nocy ze świadomością, że cokolwiek zrobię, to i tak zawiedziecie tych, u boku których będziecie walczyć. Jedyne co mogę zrobić, to upewnić się, że kiedy na was przyjdzie pora, to nie pociągniecie za sobą całego pieprzonego plutonu. Właśnie tak – jeśli pozwolicie zabić tylko siebie, będę mógł to uważać za swój sukces".

I jeszcze bardziej się zakochałam potem, kiedy powiedział:
– Rekrucie, to dla mnie zaszczyt, że mogę cię poznać. Na dodatek jesteś pierwszym rekrutem w całej mojej karierze, który z miejsca nie wzbudził mojej pogardy. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi to przeszkadza i wytrąca z równowagi. Jednak grzeję swoją skłopotaną duszę przy wesołym ogniu przekonania, że wkrótce – prawdopodobnie w ciągu kilku najbliższych godzin –bez wątpienia zrobisz coś, co mnie wkurzy. Żeby ułatwić ci to zadanie, przydzielam ci rolę dowódcy plutonu. Ta niewdzięczna robota nie ma swoich dobrych stron, ponieważ musisz jechać na tych smutno-dupnych rekrutach dwa razy ostrzej niż ja. Za każdą z licznych wpadek, które oni popełnią ty także będziesz ponosił odpowiedzialność. Będą cię nienawidzić, gardzić tobą i knuć spiski, mające odebrać ci władzę – a ja będę na swoim miejscu, żeby dać ci dodatkową porcję gówna, kiedy im się powiedzie. Co o tym myślisz, rekrucie? Mówcie swobodnie! 


Ale naj, naj, najbardziej zakochałam się w Johnie, kiedy wyjaśniał:
– No wiecie, tęsknię za swoją żoną – powiedziałem. – Ale tęsknię też za uczuciem, no wiecie, komfortu. Poczuciem, że jesteś tam, gdzie powinieneś być – z tym kimś, z kim być powinieneś. Jest jasne jak diabli, że tutaj tego nie czuję. Udajemy się do miejsc, do których musimy się udawać, żeby walczyć u boku ludzi, którzy mogą umrzeć choćby jutro albo pojutrze.
    Bez obrazy.
    – Nikt się nie obraża – powiedział Keyes.
    – Tutaj nie ma się stałego gruntu pod nogami – powiedziałem. – Nie ma się poczucia bezpieczeństwa. Moje małżeństwo, jak wszystkie, miało swoje wzloty i upadki. Ale kiedy dochodziło co do czego, wiedziałem, że jest czymś trwałym. Tęsknię za tym rodzajem poczucia bezpieczeństwa i za tym rodzajem związku z kimś. Po części czyni nas ludźmi to, czym jesteśmy dla innych i czym inni są dla nas. Tęsknię za byciem kimś ważnym dla kogoś innego, za tą częścią człowieczeństwa. Za tym właśnie tęsknię w małżeństwie".


 Łzę uroniłam przy tym: 
"– Jak to jest stracić kogoś, kogo kochasz? – zapytała Jane.
    – Umierasz razem z tą osobą – powiedziałem. – A potem czekasz, aż twoje ciało do ciebie dołączy".


Och.




 Ponieważ John zdobył swoją żonę recytując jej szekspirowskiego Romea, postanowiłam, że natychmiast zabieram się za "Romea i Julię" (no co, jeszcze tego nie czytałam, tak naprawdę).


EDYTOWANE: Wpis jest sponsorowany, tfu, inspirowany tą notką u oisaja.


"Wojna starego człowieka" John Scalzi, tłumaczenie Wojciech Pusłowski.

Wojna starego człowieka [John Scalzi]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

"Autopamflet" Jan Gerhard - nie mam zielonego pojęcia, dlaczego to przeczytałam


Zaznaczyłam sobie podczas czytania kilka fragmentów, a kiedy nadszedł czas skreślenia kilku słów o lekturze, zajrzałam do nich. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia. Niestety, żaden z fragmentów nie wytrzymał próby czasu. Powieść zresztą też nie. Już podczas czytania nie wytrzymywała. Dlaczego?
Bo to taki trochę bełkocik jest, który do mnie nie przemówił, niestety.

Narrator, człowiek w słusznym już wieku, wywnętrza się przed czytelnikiem, opowiadając o swoim życiu. Narrator w głębokiej pogardzie ma chronologię, równie lekceważąco traktuje też dawanie jakichkolwiek oznak, że właśnie skacze z wieku młodzieńczego w męski, potem w dzieciństwo czy do wojska... Jednym ciurkiem to wszystko. Miesza się znienawidzony barszcz z dzieciństwa (do zjedzenia którego malec został zmuszony) ze współpracownikami kopiącymi służbowe dołki. Mieszają się wspomnienia z gremialnego puszczania bąków w klasie przed profesorem z tym,  jak słodko jest zdradzać żonę.

Płynie ta opowieść, zdaje mi się, przed lekarzem, do którego udał się główny bohater, skarżąc się na liczne dolegliwości, płynie... i nic z tego nie wynika. Chyba że dla autora. Czuje się lżejszy, bo się wyspowiadał.

Raz tylko miałam frajdę z lektury, kiedy czytałam o tym jak to główny bohater pojechał z rodziną nad morze i tam przygruchał sobie podrywkę, mężatkę. Umawiał się z nią na wspólne wieczorne morskie kąpiele (o czym wiedzieli współmałżonkowie), które po odpłynięciu za cypelek zmieniały się w intymne schadzki. Frajda zaś wynikała z tego, iż raz po kąpiącą się kobietę przyszedł jej małżonek i niezwykle uprzejmie nawiązał rozmowę z narratorem. Elokwentnie, ujmująco i grzecznie prowadził konwersację  na tematy różne przej godzinę, trzymając rozmówcę w mokrych slipkach na wietrze (żona w tym czasie zdążyła się wysuszyć i przebrać), po czym pożegnał się i odszedł pod rękę ze swoją drugą połówką.

A główny bohater wylądował w łóżku z trzydziestoma dziewięcioma stopniami gorączki. Oto piękne, subtelne i eleganckie załatwienie rywala. Uczcie się panowie.

P.S. Już wiem, dlaczego to przeczytałam. Bo Marylek mi to pożyczyła, jej się podoba i chce rozpropagować gdzie się da.  :)
"Autopamflet" Jan Gerhard, Czytelnik, Warszawa 1972

piątek, 2 sierpnia 2013

"Proszę mnie przytulić" Przemysław Wechterowicz, Emilia Dziubak


Cudna, śliczna, kochana książeczka. Pisali już o niej  momarta i Bazyl, w tonie wielce pochlebnym.

U nas nie działa tak, żeby potomstwo się na mnie rzucało i gniotło w uściskach. Ale Krzysztof bardzo lubi być przytulany, więc to ja ściskam z zapałem; Marianka natomiast w ogóle nie łapie, o co chodzi w książeczce, ale jest kochaną przytulanką i każdy topnieje jak wosk, jak moja córa zarzuca mu rączki na szyję.
No i sama stopniałam, jak to pisałam.

Hej, dzieciaci! Kupcie sobie książeczkę i przytulajcie dzieci. Albo też nie kupujcie i przytulajcie.



"Proszę mnie przytulić" Przemysław Wechterowicz, ilustracje Emilia Dziubak, Agencja Edytorska Ezop, 2013.