poniedziałek, 31 sierpnia 2009

"Traktor albo błąd w sztuce" Juhasia Kalada


To nie podręcznik naprawy ciągnika rolniczego, broń Boże nie sugerujcie się tytułem! Bohaterka książki nazywa się Masza Traktor. Ale to nie jest główna bohaterka, głównym bohaterem jest Afanasij, wykładowca na uniwersytecie. Osobnik czterdziestoletni, zadbany, porządny, wręcz pedantyczny, dla studentów okrutny, a do tego przeraźliwie wręcz zakochany w sobie. Afanasij postanawia się zakochać, ale ma własną definicję miłości.
"Miłością Afansij nazywał ten stan rzeczy, w którym ktoś był zakochany w nim. Kiedy ktoś ufnie patrzył mu w oczy, czule całował na pożegnanie, otwierał przed nim swoją duszę, opowiadał, jaki Afanasij jest dobry, piękny i mądry."
Pławił się więc nasz bohater w tym ogarniającym go uwielbieniu, a gdy miał już dostatecznie podbudowane ego, rzucał kobietę, jak niepotrzebną już mu zabawkę. Widać, jaki to łotr,co nie? Ale przyszła kryska na Matyska, trafił na Maszę. A Masza to niezwykła kobieta, co umie odpłacić pięknym za nadobne. Toteż za przedmiotowe traktowanie mści się okrutnie i z rozmachem, z finezją i pomysłowością.
A teraz clou. To tylko opowieść. Opowieść w książce, szkatułka, otwieramy, a w środku Masza i Afanasij. Czym jest szkatułka? Właściwą opowieścią, ale też o miłości i zdradzie. Historią, jakich wiele, ale Traktor jest tylko jeden/jedna.
Polecam, przede wszystkim paniom.

niedziela, 30 sierpnia 2009

"Dom z papieru" C.M. Dominguez


Lubię książki o książkach, ta niewątpliwie wpisuje się w ten nurt, ale pozostał mi po niej pewien niedosyt. Doskonale zresztą zrozumiały - spodziewałam się książki, a dostałam opowiadanie.
Opowiadanie bardzo dobre, na ulubiony przeze mnie temt, z cudownymi niejednoznacznościami. Opis biblioteki, a właściwie księgozbioru z tomami zapełniającymi każde wolne miejsce w domu bohatera jest bliski memu sercu.
" [...] tomy leżały stosami w kuchni, w łazience, również w jego sypialni.[...] W łazience były książki na wszystkich ścianach z wyjątkiem prysznica i jeżeli nie niszczały, to dlatego, że przestał brać gorący prysznic, aby nie wytwarzać pary. Latem czy zimą mył się w zimnej wodzie."
Z kolei to, jak te książki zamieniają się w dom, czyli bezpowrotnie znikają dla czytelnika - jest przerażające. Tak, dom. Ich właściciel wykorzystał je jako cegły, pokryte cementem czy zaprawą książki zostały ścianami. Tyle że... umierają, i to dwukrotnie, i jako książki, i jako dom, proch i pył, gruz i kartki.
"Leżały tam książki pogrzebane w kamieniu, podarte, owinięte w całun czarnej warstwy brudu, której nie mogłem zeskrobać. [...] Każdy tom wystawał z wydmy jak złowieszczy trup; papier i słowo, rozmyta farba drukarska, grzbiety podziurawione przez owady, które wyryły setki drobnych, kapryśnych tuneli między stronami i rozdziałami."
Słowem: wiele emocji. Szkoda, że to tylko opowiadanie.

sobota, 29 sierpnia 2009

"Blisko domu" Erskine Caldwell


Pamiętacie takie filmy jak "Kolor purpury", albo książki "Przygody Tomka Sawyera" czy inne o Południu w Ameryce, gdzie istnieje (w pewnych czasach, rzecz jasna) ścisła segregacja rasowa, biali to panowie, Murzyni to niewolnicy i niech tylko ktoś spróbuje coś zmienić, a zaraz będzie posiekany i poszatkowany? To wiedzcie, że ta książka to jeszcze jedna z tego nurtu. Tyle że trochę inna (hi hi, jak każda książka, nie?). Głównym bohaterem jest tu prostaczek boży imieniem Native rodem z "Tortilli Flat" Steinbecka, który to postanawia się ożenić ze świeżo owdowiałą niewiastą Maebelle, a robi to TYLKO I WYŁĄCZNIE dlatego, że zbrzydło mu jedzenie z puszek i hamburgery w knajpie i pożąda domowego jedzenia bardziej niż czegokolwiek na świecie. Po ożenku, a następnie nasyceniu się znakomitym obiadem odkrywa, iż pożąda nie tylko jedzenia, ale i dobrego ciupciania, toteż nie zwlekając zabiera się do dzieła - ba, ale nie ze świeżo poślubioną małżonką, jeno z jej służącą, Murzynką. No cóż, nie ma to jak przyzwyczajenie, ciupciał bowiem ponętną Josene od roku. Każdy zresztą zdrowy biały mężczyzna w mieście miał jakąś Murzyneczkę na boku, albowiem jak klaruje jeden z mieszkańców miasteczka drugiemu, to całkiem naturalne: "Zresztą nie był pierwszym białym, który miał stosunek z murzyńską dziewczyną, i nie będzie ostatnim. Ja to robiłem, tyś to robił, i pokaż mi dorosłego mężczyznę, który by był bez grzechu. Chyba z białą kobietą też można doznać satysfakcji, ale ja o takiej nie słyszałem." I wszystko by było ok, gdyby nie fakt, że żona przyłapuje go w kluczowym momencie z kochanką, wścieka się i szuka wszelkich sposobów, by zatruć życie obojgu. Ale białego mężczyznę trudno ugodzić tak, by to poczuł, łatwiej jest dosięgnąć Murzynkę - bez prawa obrony, bez głosu. Odtąd się robi tragicznie, giną ludzie, w mieście szaleją burzowe nastroje, czarni szumią, biali szumią - tu jest właśnie kolorowo purpurowo. Kończy się natomiast tragikomicznie: prostaczek boży wraca skruszony i przede wszystkim głodny do żony.

"Szklany klosz" Sylvia Plath


Debitutancka i jedyna powieść znanej poetki amerykańskiej z motywami autobiograficznymi. Takie zdanie widnieje gdzieś tam na okładce - i to zdanie znakomicie podsumowywuje tę pozycję. Jeszcze od siebie bym dodała, że dla twórców i poetów jest to z pewnością ciekawsza książka niż dla przeciętnego zjadacza chleba. Bo ja, taka zwykła właśnie zjadaczka chleba, niespecjalnie czuję się zainteresowana tym, że młoda panienka o znakomitych wynikach w nauce udaje się do wielkiego miasta, bawi się, używa życia, chadza na bale i bankiety, a wszystko to z niechęcią niemalże i jakoś sennie. Ani też tym, że przeżywa załamanie nerwowe, czy też tym, że po nieudanej próbie samobójczej trafia do szpitala psychiatrycznego, aplikują jej elektrowstrząsy i leczą z całych sił, raczej z powodzeniem, acz nie wiadomo na pewno. A to całe leczenie i postępy pacjentki też jakieś takie senne i bez bigla. Ogółem, senny smutek, smętna beznadzieja, aura mglistego powolnego tracenia zmysłów - to z pewnością może przyciągnąć i zachęcić do czytania niektórych czytelników. W sumie ja też to przeczytałam bez specjalnej przykrości, ale pamiętać za bardzo nie chcę i nie mam zamiaru. Kesey w wariatkowie lepszy, bo nie taki uległy.

piątek, 28 sierpnia 2009

"Wielki Gatsby" Scott Fitzgerald


Dostałam książkę w prezencie na jednym ze spotkań biblionetkowych. Pomyślałam sobie, że podaruję Mamie, bo wiem, że film uwielbia (no dobra, głównie dlatego, że tytułową rolę gra Robert Redford). Okazało się jednak, że czytała to dawno temu, no to sobie zostawiłam i sama przeczytałam. Świetnie, że to jest z tej starodawnej serii "Koliber", mały format pozwala na trzymanie książki w jednej ręce, co w przypadku, gdy druga ręka jest zablokowana spoczywającą na niej małą głowiną, ssającą i posapującą, znacząco ułatwia czytanie.
Filmu nie pamiętam, książkę więc odbierałam na świeżo, bez naleciałości. Przeczytałam i zdziwiłam się nieco, że taką ma renomę arcydzieła. Nie przeczę, to bardzo dobra powieść, ale nie rzuca na kolana. Zdała mi się nieco podobna do "Śniadania u Tiffany'ego" czy też do filmu "Amadeusz". Pierwsze skojarzenie to ten klimat bankietów, przyjęć, lekko wyobcowanego narratora no i motyw samotności bohatera, drugie nasunęło się przy scenie pogrzebu.
O czym tak naprawdę jest ta powieść? O człowieku, który z nizin społecznych wybił się na świecznik, dorobił się wielkich pieniędzy, kobieta, którą pokochał, okazała się być zepsutą i rozpieszczoną damulką, a on sam po głupiej, niezawinionej śmierci miał najbardziej smutny pogrzeb, o jakim czytałam. "Biedny sukinsyn" - tak go podsumował jeden z bohaterów książki i ja się z tym zgadzam.

Wielki Gatsby [F. Scott Fitzgerald]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

czwartek, 27 sierpnia 2009

"Klejnoty" Danielle Steel

„Klejnoty” to czytadło. Przeczytałam tylko z ciekawości, jak też przedstawia się ten gatunek powieści. Hm. Interesujące... chyba. To znaczy – całkowicie odmienne od tego, co do tej pory czytałam. Przypomina trochę Anię z Zielonego Wzgórza. Pozwolę sobie spokojnie poopowiadać o treści, co tam spoilery, przecież i tak nikt tego czytał nie będzie, co nie? Mamy bohaterkę. Sara jej na imię, pochodzi z zamożnej amerykańskiej rodziny. Autorka wyszła z założenia, że losy Sary powinny przypominać sinusoidę, raz na wozie, raz pod wozem, a to po to, żeby czytelnicy mogli najpierw pozachwycać się jej życiem, a potem jej współczuć, a potem znów zachwycać i oddychać z ulgą, że jej dobrze.. i tak w kółko Macieju. Tak więc Sara wychodzi za chłopaka z dobrej rodziny (+), po czym okazuje się, że pojęła za męża urwipołcia, pijaka i hulajduszę.(-) Zachodzi w ciążę, to sobie biedulka myśli, że choć dziecko będzie miała,(+) co tam mąż huncwot, jakoś to ścierpi. No ale autorka dochodzi do wniosku, że trzeba Sarę trochę zdołować, żeby nie było jej zbyt dobrze, no i ciap, poronienie (-). Rodzice Sary widząc jej nieszczęśliwą minę i niezdolność do wyraźnych kroków biorą sprawy w swoje ręce i rozwodzą ją z mężem (+), ale Sara dalej cierpi, bo uważa, że rozwodem przyniosła wstyd rodzinie (-). Rodzina zabiera ją więc na wakacje do Europy (+), mimo zmiany otoczenia Sara dalej się gryzie i daje kosza każdemu, kto ją próbuje poderwać (-). W końcu natrafia na idealnego faceta! Ona jego lubi, on ją lubi, piękne perspektywy! Po paru tygodniach on jej się oświadcza (+), fanfary. He, he, nie ma tak dobrze, ona nie chce za niego wyjść, bo on jest angielskim księciem, lordem, czy innym arystokratą, w kolejce do tronu, która to kolejka mu przepada po małżeństwie z rozwódką (-). Jednak miłość zwycięża, pobierają się, kupują dom i robią sobie synka (+), po czym wybucha wojna i on wyrusza na front (-). Ona czeka, on ma przepustkę, przyjeżdża i bach, ona znowu w ciąży, co za radość, będzie córeczka! (+) Niestety, on znów na froncie, a jej dom we Francji zajmują niemieccy okupanci (-). Na szczęście niemiecki oficer to gość z klasą i nie da Sary skrzywdzić (+). Zaprzyjaźnia się z nią, wspiera na duchu, gdyż nowe nieszczęście spadło na głowę biednej kobiety – mąż zaginął na froncie (-). Czeka więc na niego, czeka na koniec wojny i doczekuje się, wojna skończona, Niemcy wyjeżdżają (+), radość jednak jest niepełna, gdyż umiera mała córeczka Sary (-). Na szczęście (dla czytelników bardziej) odnajduje się mąż naszej bohaterki (+), żeby jednak nie było zbyt słodko, jest w strasznym stanie, po torturach ma bezwładne nogi i ogólnie z nim źle (-). No dobra, stop, (doszłam mniej więcej do 1/3 książki) bo to już staje się nudne, plus, minus, plus, plus, minus, i tak przez całą książkę: coś się układa, coś się nie układa, potem wchodzą na arenę dzieci Sary, im się układa, potem im się nie układa... Podsumowania zachęcającego/odradzającego nie będzie, proszę sobie wydedukować, w ramach relaksu proszę policzyć plusiki, minusiki, dodać, pomnożyć przez dwa, wyciągnąć pierwiastek i co tam jeszcze chcecie.

środa, 26 sierpnia 2009

Kocie kryminały


Ostatnio wpadły mi w ręce trzy książki kryminalne z kotami.
1. "Kot, który czytał wspak" Lilian Jackson Braun
2. "Kot, który jadał wełnę" autorka jak wyżej
3. "Salve Roma! Koci kryminał" Akif Pirinçci

Dwie pierwsze książki to zaczynają serię "Kota, który...", gdzie głównym bohaterem i rozwiązywaczem zagadek jest dziennikarz nazwiskiem Qwilleran (zmora korekty), a kot jest tylko dodatkiem. Znaczącym dodatkiem, trzeba dodać. Ale tylko w pierwszym tomie, w drugim nabiera znaczącego znaczenia i staje się pełnoprawnym uczestnikiem zdarzeń. Nic dziwnego, jest wszak pełnokrwistym kotem syjamskim cudownej piękności. Bardzo inteligentnym. I z nutką dekadenckiej, tfu, detektywistycznej intuicji. Ta parka da się lubić!

Trzecia książka jest nieco inna, tu koty są głównymi bohaterami, a ludzie służą przede wszystkim do wypełnienia tła i obsadzenia ról czarnych bohaterów. Kot Francis wędruje za swoim nieco przygłupawym panem do Rzymu, gdzie natyka się na przerażające morderstwa (popełnione na kotach, oczywiście) i dzięki swemu przenikliwemu intelektowi udaje mu się wykryć sprawców. Troszkę przeszkadzało mi to uczłowieczenie kotów... ale niedużo. Smaczku książce zaś nadawał koci gej.

Wszystkie trzy polecam osobom lubiącym koty. Bo wiecie, KOTY SĄ MIŁE.

wtorek, 25 sierpnia 2009

"Wiedźma.com.pl" Ewa Białołęcka


Białołęcką znałam do tej pory ze słodkiej powieści fantasy "Tkacz Iluzji" - historii o głuchym magu Kamyku, osadzonej w całkowicie wymyślonym świecie.
"Wiedźma.com.pl" jest dla odmiany produktem na wskroś przesiąkniętym współczesnością, począwszy od tytułu, przez bohaterkę, język powieści, aż po miejsce akcji.
Tylko te czary skąd się wzięły? Ano, z bogatej wyobraźni autorki. Czary, wiedźmy, duchy, swojskie, przaśne odczynianie uroków przez zawiązywanie czerwonej tasiemki - to wszystko, o czym słyszeliśmy nie wiadomo kiedy i od kogo, ale słyszeliśmy. Złe oko babiny żyjącej na uboczu może zaszkodzić, to też wiemy, i tak dalej, i tak dalej.
Nie mam nic przeciwko przenikaniu się świata współczesnego ze światem ludowych wierzeń, dobrze mi się czytało "Podatek" Mileny Wójtowicz, polubiłam willę Lichotkę z opowiadania "Dożywocie" Marty Kisiel, nic więc dziwnego, że i "Wiedźma" przypadła mi do gustu.

To opowieść o kobiecie wpółczesnej imieniem Krystyna (nick Reszka), pani redaktor (od książek, nie od gazet) wychowującej syna, mieszkającej u rodziców i wiecznie borykającej się z problemami finansowymi; uzależnionej od kawy, papierosów, internetu i glanów. Spadek - dom w odciętej od świata małej wiosce wali się jej na głowę niespodziewanie, aczkolwiek nie można powiedzieć, że bohaterka była spadkiem zmartwiona. To się szybko zmienia, ponieważ okazuje się, że dom należał do wioskowej wiedźmy. Takiej złej, naprawdę złej.
Ale wszelkie komplikacje i niedogodności, jakie z tego tytułu wynikają, Reszka przyjmuje mężnie, nadspodziewanie łatwo godząc się z faktem, że sama posiada (świeżutko odkryte, a może nabyte) nadnaturalne moce. Błyskawicznie przystosowywuje się do swojej nowej roli jako wiedźmy, tyle że wrodzone poczucie sprawiedliwości każe jej być wiedźmą dobrą. Rach, ciach, zabiera się do roboty, tropi tajemnice, walczy ze złymi duchami i generalnie staje się osobą bardzo zajętą.

Trzeba przyznać, że Białołęcka umie sprawnie poprowadzić akcję, przyspieszyć gdzie trzeba, zwolnić dla nabrania oddechu, a przy okazji niezauważenie tak tak wciąga czytelnika w wir wydarzeń, że ten po kilku godzinach czytania potrząsa z niedowierzaniem głową, mamrocząc do siebie pod nosem "nie do wiary, to już koniec książki?".
Przed czytaniem ktoś mi rzekł, iż powieść trąci nieco Chmielewską. Pamiętałam o tym rozpoczynając lekturę i szukałam tej Chmielewskiej. Pamiętałam do momentu, kiedy to natknęłam się na zdanie: "Pomieszczenie kiedyś pomalowano farbą olejną na biało, teraz jednak biel nabrała niezdrowego odcienia mleka zsiadłego tak dawno, że zaczynało zyskiwać świadomość" i zakrzyknęłam sobie w duchu, że to przecież kojarzy się z Adamsem, Douglasem Adamsem, natychmiast polubiłam Białołęcką za to moje skojarzenie i popędziłam dalej po kartach książki, zapominając o Chmielewskiej. Hm, w sumie to kojarzy się też z Pratchettem, może nawet bardziej (a tego na pewno pani Ewa czytała, skoro używa słowa przez niego wymyślonego, mianowicie "głowologia"), ale liczy się pierwszy impuls.
Przypomniałam sobie o pani Joannie po zamknięciu książki, faktycznie, jakieś tam podobieństwa są, główna bohaterka, przebojowa, inteligentna, która bierze sprawy w swoje ręce itp. Ale to luźne powiązanie. Białołęcka ma swój styl, niewątpliwie.
Polecam, naprawdę polecam. Zaraz po mnie wziął do ręki książkę mój mąż, tak od niechcenia i pochłonął ją prawie tak szybko jak ja, co dowodzi, że książka jest jak bagno. Wciąga.

Wiedźma.com.pl [Ewa Białołęcka]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 23 sierpnia 2009

"Śmierć pszczelarza" Lars Gustafsson


Emerytowany szwedzki nauczyciel czeka na śmierć.

W takim jednym, mocnym zdaniu zawiera się cała ta książka. Książka nieduża, wielce oszczędna w słowach, chłodna... skandynawska, oni, ci autorzy stamtąd mają coś w sobie, ten pozorny chłód, podkreślam, pozorny! Jak na listopadowo-grudniowej kałuży: jest cieniutka warstewka lodu, ale wystarczy lekko nadepnąć, a wszystko się łamie, pod spodem żywa woda.

W notatkach nauczyciela, dotykających spraw wszystkich, jakie tylko mu przychodzą na myśl - dzieciństwa, małżeństwa, uciekającego psa, bólu, szpitala, zamarzających pszczół i odwiedzin krewnych - widać spod warstewki lodu i chłodu gorące emocje, strach, żal, tęsknotę. Przejmujące. Czytałam kawałki o przeżywanym bólu, szarpiące duszę (sama świeżo po porodzie, wyczulona byłam na ból), czytałam o spalonym liście ze szpitala, sama się zastanawiając, co bym zrobiła na jego miejscu, przeczytałam całość i żałowałam, że to takie krótkie!

Zapamiętam nazwisko Gustafsson i jeśli natknę się na coś jeszcze tego autora, wezmę do ręki na pewno.

"O kotach" Doris Lessing


Lubię koty. Doris Lessing też lubi, ale nie w stylu "och, kici, kici, słodki koteczek, jak ładnie mruczy". Koty towarzyszyły jej od zawsze, bo jeśli się mieszka na farmie, to koty są nieodłączną częścią krajobrazu wiejskiego. Ich śmierć, choroby - również. Nie zliczyłabym, ile kotów umiera na kartach tej książki, ta ilość idzie w setki. Gdzieś przeczytałam opinię czytelnika właśnie to czytającego, że to jakaś pomyłka, że to okrutne, i nie czyta dalej. Właśnie trzeba, ponieważ ten niewątpliwie okrutny wstęp jest nam potrzebny, żeby na koty patrzeć nie jak na puchatą maskotkę z kanapy. Zresztą, o czym ja mówię, żaden właściciel kota tak nie patrzy. Ale tu jest jeszcze coś innego, właściwie dwie sprawy, które chcę poruszyć.
Raz, to te wspomnienia z farmy, gdzie zwierzęta traktuje się inaczej niż to opisują na grupie pl.rec.zwierzaki.koty. Na grupie bowiem kot jest jednym z najważniejszych członków rodziny, należy go wykastrować lub wysterylizować dla jego własnego dobra, z każdym podejrzanym kichnięciem lecieć do weterynarza, a już nieosiatkowany balkon, na który kot wychodzi, ściąga oburzone i pełne potępienia komentarze na głowę posiadacza balkonu. Na farmie tak nie traktuje się zwierząt. Farma to świat, gdzie, nie oszukujmy się - nikt nie roztkliwia się nad losem świeżo narodzonych kociąt. Pakuje się je po prostu do worka i topi, by nie dopuścić do zbytniego zakocenia otoczenia. Okrutne? Tak. Ale takie jest życie i jestem w stanie to zrozumieć. Dwa, osobiste przeżycia stają przed oczami podczas czytania. Życie na wsi, gdzie się wychowałam, nauczyło tego właśnie praktycznego podejścia do zwierząt. Tego, że aby zjeść kurę na obiad, należy jej najpierw uciąć siekierą łeb, ona jeszcze trochę się trzepocze, taka bezgłowa, potem trzeba ją sparzyć, oskubać, wypatroszyć. To robiła u mnie mama. U Lessing również jej matka zajmowała się problemem kociego przychówku, właściwie jego usuwaniem i wcale nie było jej łatwo. Taka myśl mnie naszła - a mojej było łatwo? Ot, refleksja, nie do rozwinięcia, tylko do zadumania się, nad kotami, nad zwierzętami w ogólności, nad życiem i śmiercią.
Jeśli przebrniemy przez ten wstęp, czeka nas spotkanie z kocim światem. Autorka jest nie tylko uważną obserwatorką kocich zachowań, ale i stara się je interpretować. Z namysłem, powoli objaśnia nam, jak to jest, że jeden kot jest taki, a drugi inny. Nie kreuje się przy tym na wszechwiedzącą znawczynię kotów, przyznaje, że czasami kocie zachowania są dla niej niezrozumiałe. Bo koty są czasami niezrozumiałe, oj, są. Tym niemniej pasjonujące jest śledzenie wraz z Lessing historii tego czy innego kota, ona ma wielki dar obserwacji, cichej, uważnej, nie narzucającej się obserwacji.
Nic, tylko tego się od niej trzeba uczyć. Brawo.

sobota, 22 sierpnia 2009

"Wschodzący Eros" Mike Resnick


Kupiłam na wyprzedaży, skuszona nazwiskiem autora. Wszak jego "Polowanie na jednorożca" było znakomite. Obejrzałam sobie świeży nabytek i zauważyłam, że stanowi on pierwszą część większego cyklu, niestety, w biblioNETce widnieje tylko ten tom, reszty nie ma. Czyżby nie została wydana? Dokładnie tak, nie została. Po przeczytaniu zrozumiałam dlaczego. To kiepska książka, mały gniocik. Mieszanina s-f (bo statek kosmiczny), erotyka (bo burdel z tego statku), thrillera (bo szpiegostwo przemysłowe) i takie tam. Erotyczne marzenia zdrowego faceta ubrane w strojne, fantastyczno-kryminalne fatałaszki dla niepoznaki.
Nie kupujcie, nawet na wyprzedaży.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Zakochałam się na zabój

W takim jednym facecie. Urodził się 15 sierpnia 2009 o godzinie 15.30. Ma na imię Krzyś, ważył 3550 g i mierzył 59 cm. Ładny kawałek szczęścia. Mąż go właśnie kołysze, więc mam czas to napisać, ale ogólnie absorbuje mnie dość skutecznie. I dobrze. :)

czwartek, 13 sierpnia 2009

"Kot, który..."

A właściwie koty, bo w liczbie mnogiej. Koty, które wędrują i właśnie do mnie przywędrowały dwa: "Kot, którego tam nie było" "Kot, który obrabował skarbonkę" Dzięki, Aga!

"Kochana rodzinka i ja" Natalia Rolleczek


A także "Rodzina Szkaradków i ja" oraz "Rodzinne kłopoty i ja" - to seria książeczek młodzieżowych napisanych przez panią Natalię dwano temu, w latach osiemdziesiątych. No i trącą trochę kurzem spod szafy, nie ma co ukrywać. Pewne książki powinno się czytać w pewnym wieku, nie później, bo lekko rozczarowywują. Ale ja jestem usprawiedliwiona, bo czytałam z pobudek lekko egoistycznych, pani Natalia bowiem jest w jakiś tam sposób ze mną spowinowacona - to teściowa mojej siostry stryjecznej. Pomijam już, że ową siostrę widziałam może dwa, może trzy razy w życiu, jej męża - chyba raz, a jego matkę w ogóle. Chodzi o sam fakt. No i o cudownego "Bogatego księcia" jej autorstwa. A seria książeczek o postrzelonej Judycie i jej rodzinie - cóż, to już kiedyś było, w innej konfiguracji, w innym mieście, nawet w innym państwie (por. "Dziennik licealistki"), z innymi pomysłami na życie. Nihil nowi sub sole, że się się tak górnolotnie wyrażę.

Kochana rodzinka i ja [Natalia Rolleczek]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE
Rodzina Szkaradków i ja [Natalia Rolleczek]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE
Rodzinne kłopoty i ja [Natalia Rolleczek]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

"Sekret hiszpańskiej pensjonarki" Eduardo Mendoza


Moje drugie podejście do tej książki zakończyło się tym razem pozytywnie - udało się skończyć. Zważcie, że nie piszę o "sukcesie", a o "pozytywnym skutku". Nie spodobał mi się lump Mendozy, kloszardowo-kloaczne klimaty to nie dla mnie, humor nie ten - no dobra, od czasu do czasu się uśmiechnęłam, ale to mało, za mało. Wiem, że to taka konwencja, nigdy wcześniej nie czytałam takiej książki (no, może "Zaułek łgarza" jakby podobny, ale klimat nie ten), więc może się po prostu nie znam? Raczej nie będę wypatrywać następnej książki Mendozy w księgarniach.

środa, 12 sierpnia 2009

"Mandalay" Rudyard Kipling

W słynnej powieści Joe Alexa "Gdzie przykazań brak dziesięciu" czytamy:
  Płynąć chcę na wschód, za Suez, gdzie jest dobrem każde zło,
Gdzie przykazań brak dziesięciu i pić można aż po dno.
Bo świątynny dzwon przyzywa i tam tylko być już chcę -
Przed pagodą starą w Moulmein, tam gdzie morza senny brzeg,
  Na szlaku do Mandalay, 
Gdzie flotylli dawnej cień; 
Nasi chorzy tam leżeli, gdyśmy szli na Mandalay! 
Na szlaku do Mandalay 
Latająca ryba mknie, 
A świt wybucha jak burza sponad Chin i niebo tnie!

Natomiast w "Jaskiniach" Kena Kesey'a i spółki mamy:
  Och, zabierzcie mnie na wschód od Suezu 
Gdzie dobro jest jak zło 
Gdzie nie ma praw i przepisów 
Gdzie żyć może byle kto
  Zabierzcie mnie do Mandalay, 
Gdzie ryb latających raj, 
Gdzie świt wstaje jak burza, 
Z Chin przez zatokę, w to mi graj!

Co bardziej wam się podoba?

"Zupa z granatów" Marsha Mehran


Kto oglądał film "Czekolada" z Juliette Binoche, niewątpliwie będzie miał wrażenie deja vu. Fabuła jest bowiem niezwykle podobna: do małego, sennego miasteczka na wschodzie Irlandii sprowadzają się trzy siostry. Wynajmują starą cukiernię i urządzają tam małą, przytulną knajpkę z potrawami rodem z Iranu (stamtąd pochodzą). Początki są trudne, bo miejscowa społeczność w trudem znosi zmiany w uporządkowanym życiu, a ci, którzy pociągają za sznurki, stawiają sobie za cel wyrugowanie sióstr z miasteczka. One nie rezygnują i powoli podbijają serca i żołądki sąsiadów.
Gdybym na tym skończyła pisać o książce, wyrządziłabym jej krzywdę, bo wcale nie jest miałką bajeczką dla dużych dziewczynek.
To przez siostry, za którymi aż z Iranu ciągnie się smuga cienia. Uciekły stamtąd w pośpiechu, zawirowania polityczne, religijne i osobiste okazały się zbyt silne, by mogły tam zostać. Każda z nich ma ranę w sercu, każda myśli o tym, co tam zostało, ale nie rozmawiają o tym między sobą. Dlatego też oglądamy świat przeszłości oczami każdej z nich oddzielnie. Siłą rzeczy te wizje się różnią - z kawałków (jakby puzzlowych) składamy sobie obraz Iranu, rewolucji, biedy, poniżania...

To tylko tło opowieści, ale dla mnie istotne, bardziej niż to, czy dziewczynom uda się wytrzymać w miasteczku, czy też czeka je kolejna przeprowadzka.
No i jeszcze malutki, acz znaczący szczególik: przed każdym rozdziałem jest zamieszczony przepis na egzotyczne danie, zaczęło się od "dolmie", czyli gołąbków. Troszkę jak greckie dolmadakie, a ja je lubię i nawet umiem robić, toteż przeczytałam przepis ze szczególnym zainteresowaniem. Przepisów na potrawy jest kilka, przy czym każda z nich odgrywa swoją rolę na kartach powieści.
Smacznego.

Zupa z granatów [Marsha Mehran]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

"Moja historia czytania" Alberto Manguel


Z pozoru zwykła książka, miękka okładka, format przeciętny, jakieś 500 stron przeciętną czcionką. Nie dajcie się zwieść, to nie książka, to encyklopedia wiedzy tajemnej ubrana dla niepoznaki w szatki zwykłej książki. Autor prezentuje nam historię czytania od ZARANIA, opowiadając ciekawie, zajmująco, przytaczając mnóstwo faktów, podpierając się rozbudowaną bibliografią (czy też przypisami), prezentując wyjątkowo dogłębną wiedzę w zakresie czytania w ogólności i książek w szczególności. Nie czytajcie tej książki jak powieść - ja tak zrobiłam i odczułam pewien dyskomfort, lepiej zaglądać i wertować jak słownik, szukając rzeczy potrzebnych i ciekawostek. Takich jak to, że w fabrykach cygar na Kubie istniała instytucja lektora, czytającego na głos robotnikom zwijającym cygara. Książka "Hrabia Monte Christo" tak spodobała się słuchaczom, że napisali do autora, by pozwolił nazwać jeden z gatunków cygar imieniem bohatera. Pozwolił. Albo to, że już w XII wieku uważano, że w klozecie czyta się znakomicie, bo nikt nie przeszkadza. Lub też to, że "Tristram Shandy" Sterne'a można czytać tak, jak się układa klocki Lego. Książka jest ilustrowana, szkoda tylko, że ilustracje są czarno-białe i na lekko żółtawym papierze (względy ekologiczne?) są słabo czytelne. Ale za to są starannie dobrane i znakomicie umiejscowione i opisane w tekście.
Polecam!

niedziela, 9 sierpnia 2009

"Komu bije dzwon" i "Cień Montezumy"


Ernest Hemingway i Bolesław Mrówczyński wzięli na tapetę podobny motyw. Do kraju wstrząsanego wojną przybywa obcokrajowiec i bierze udział w walkach. To nie jego wojna, więc nie musi, tylko chce. W "Cieniu Montezumy" tym obcokrajowcem jest polski powstaniec (z powstania styczniowego 1863) Ludwik Jankowski, który w ramach wynaradawiania i za karę, siłą został wcielony do wojsk francuskich, okupujących Meksyk. Ucieka on z wojska i przyłącza się do zwolenników prezydenta Juareza. W "Komu bije dzwon" to Amerykanin, Robert Jordan, specjalista od materiałów wybuchowych, walczący po stronie republiki w wojnie domowej w Hiszpanii. Mrówczyński swojego powstańca obdarza cechami charakteru godnymi mitologicznego herosa. Jankowski szlachetnie przeciwstawia się okupantowi, walczy jako republikanin, zdobywa posłuch w oddziale i zostaje jego dowódcą. Zakochuje się w miejscowej dziewczynie, ale w imię wyższej konieczności (walka o niepodległość) i męskiej przyjaźni (jego przyjaciel też się w niej zakochuje) nie mówi o tym ni słowa i rusza w bój. Dociera do prezydenta Juareza, oczywiście swoją prawością i szlachetnością zdobywa migiem jego zaufanie, przybiera nowe nazwisko, z narażeniem życia organizuje sieć poczty powstańczej - słowem, wszędzie go pełno, jest doskonałym dowódcą i człowiekiem - wcielony IDEAŁ. Na prywatę pozwala sobie dopiero po wojnie i jedzie po ukochaną dziewczynę - jeszcze z taką pewną nieśmiałością, sam prezydent musi go utwierdzać w przekonaniu, że można, trzeba i warto! Ratunku. Tacy ludzie nie istnieją, ja rozumiem, że wyidealizowany obraz bardziej przemawia do młodego czytelnika, ale od tych samych pozytywów, za przeproszem, może zemdlić. Hemingway akcję umieszcza w górach, Robert ma wysadzić w powietrze most o znaczeniu strategicznym i to jeszcze w ściśle określonym momencie. Wcale nie jest herosem, bohaterem. Zakochuje się w miejscowej dziewczynie i natychmiast bierze ją w objęcia (bo kto wie, co zdarzy się jutro). Ze ściśniętym gardłem podejmuje decyzje, które skutkują śmiercią republikanów, ale je podejmuje, bo nie ma innego wyjścia. Popełnia błędy (bo któż z nas ich nie popełnia) i żałuje za nie. Życie, po prostu życie. I to wszystko dzieje się w ciągu czterech dni, nic nie mdli, wszystko porywa. Kocham pana, panie Hemingway!

Brown do mnie powraca

"Cyfrowa twierdza" od siostrzenicy, "Kod Leonarda" od bratanicy.

sobota, 8 sierpnia 2009

"Aelita" Aleksy Tołstoj


Najpierw o filmie, jaki nakręcono na podstawie tej książki:
Za pierwszy tego typu film powstały za naszą wschodnią granicą uznaje się produkcję „Aelita” z 1924 roku w reżyserii Jakowa Protazanowa. Było to oparte na powieści Aleksandra Tołstoja widowisko fantastyczne, którego akcja rozgrywała się po części na Marsie, a po części w realiach sowieckich. Głównym bohaterem filmu był inżynier Łoś, który pracował nad latającą maszyną, która mogłaby zabrać go na Czerwoną Planetę. Nie przyświeca mu jednak wielka idea odkrywcy, chce on po prostu uciec od nękających go problemów. Razem z nim wyrusza w kosmos czerwonoarmista Gusiew, który zamierza krzewić ideały rewolucyjne na obcej planecie. Na miejscu inżynier Łoś poznaje i zakochuje się w pięknej władczyni Marsa – Aelicie.

Moje wrażenia:
Przeczytałam i osłupiałam. W zasadzie słupiałam już podczas czytania i to prawie od pierwszych stron i prawie do ostatnich. Mało która książka wprawiła mnie w taki stan pernamentnego osłupienia. Wyprawa na Marsa metalową kulą, znitowaną chałupniczo w szopie u domorosłego wynalazcy; czas podróży oparty na niesamowitych obliczeniach, że niby prędkość pojazdu w próżni wzrasta i wzrasta (Fizyko, litości!); mieszkańcy Marsa a jakże, ludzcy, powietrze, rośliny, miasta, waśnie, klasa robotnicza i rządząca...
To jakiś żarcik był? Przeniesienie rewolucji listopadowej czy tam październikowej w kosmos?
Na Boga, cóż za obłędna mieszanka z tego wyszła.

EDIT po latach: powyższe należy skwitować uśmiechem politowania: co ja tam napisałam? Głupoty. Trzeba mi było paru lat, by to zrozumieć i jeszcze paru, by ten dopisek poczynić. Tołstoj miał pewną wizję Marsa i to napisał, gdyby nie on, pewnie nie byłoby paru innych powieści, a te inne z kolei stały się iskrą natchnienia dla jeszcze innych. A tu przyszła przemądrzała baba z epoki, kiedy na Marsa latają sondy i z taką pogardą się wypowiada o autorze z wyobraźnią.

piątek, 7 sierpnia 2009

"Trzęsienie czasu" Kurt Vonnegut


Założenie "Trzęsienia czasu I" było takie, że niespodziewany feler w kontinuum czasoprzestrzeni spowodował, iż wszystko i wszyscy robili dokładnie to samo, co w poprzednim dziesięcioleciu - na dobre i na złe, raz jeszcze. To deja vu trwało dziesięć długich lat. Nie mogłeś jednak narzekać, że życie to ta sama stara nuda, ani pytać: czy tylko mnie odbiło, czy wszystkim?
Podczas powtórki nie możesz powiedzieć nic, czego nie powiedziałeś w poprzedniej dekadzie. Nie możesz nawet ocalić życia swojego czy ukochanej osoby, jeśli ci się to nie udało za pierwszym razem.
---
Powiedzmy, że ta książka to gulasz przyrządzony z najlepszych części tamtej, doprawiony przemyśleniami i doświadczeniami ostatnich siedmiu miesięcy.
---
Często powtarzam w swoich wystąpieniach, że rozsądną misją artysty jest skłonienie ludzi, by cieszyli się życiem choć przez chwilę. Zawsze wtedy pada pytanie, czy znam twórców, którym się to udało. Odpowiadam: Beatlesi.
---
W powieści "Kocia kołyska" mówię, że ktoś, kto stale zaplątuje się w twoje losy bez wyraźnego logicznego powodu, musi być członkiem twojego "karras", drużyny założonej przez Boga po to, by coś mu załatwiła.
---
Tych, którzy opowiadają historie atramentem na papierze - nie żeby mieli jakieś znaczenie - można podzielić na jastrzębi i na słoni. Jastrzębie piszą szybko, jak kura pazurem, skrzyp-skrzyp, zyg-zak, jak popadnie. Potem poprawiają to wszystko z mozołem, usuwają to, co brzmi beznadziejnie albo nie trzyma się kupy. Słonie pracują zdanie po zdaniu. Nie zaczną nowego, dopóki nie skończą poprzedniego. A jak już kończą pisać, to kończą.
Większość mężczyzn to słonie, kobiety są na ogół jastrzębiami.
---
Za wcześnie o tym mówić, ale gdy Bernie, Boże uchowaj, umrze, nie należy go grzebać na cmentarzu Crown Hill, obok Jamesa Whitcomba Rileya i Johna Dillingera, którzy należeli tylko do Indiany. Bernie jest obywatelem świata.
Jego prochy trzeba będzie rozsypać po cumulusach piętrzących się przed burzą.
---
Gdy wynaleziono książki, były one tak nieporęcznymi urządzeniami do magazynowania i przekazywania tekstu - choć wykonanymi z minimalnie przetworzonych substancji występujących w lasach, na polach i w ciałach zwierząt - jak ostatnie cuda z Silicon Valley. A jednak, przypadkiem, nie na skutek chytrej kalkulacji, dzięki swej wadze i namacalności, także dzięki podniecająco słabemu oporowi, jaki stawiają, gdy po nie sięgamy, książki angażują nasze ręce i oczy, potem również umysły i dusze, wiodąc nas w świat przygody ducha.
---
[...] Raymond zbierał materiały do pracy badawczej będącej kontynuacją doktoratu na temat wymierających bielików bermudzkich. Ostatnim miejscem, w którym żyły te wielkie niebieskie, największe spośród wszystkich drapieżniki morskie, była Skała Umarłego, bezludna skalna wieża w samym środku otoczonego złą sławą Trójkąta Bermudzkiego.
Na uwagę zasługuje fakt, że nie ludzie, lecz samice ptaków ponoszą odpowiedzialność za to, że gatunek wymiera, jest to zjawisko raczej wyjątkowe. W przeszłości, sięgającej - jak się przypuszcza - tysięcy lat, orlice wysiadywały jaja, opiekowały się młodymi, potem uczyły je latania, skopując młode ze skały.Kiedy Raymond przybył na wysepkę, ustalił, że samice uprościły ten proces, skopując ze skały jaja.

"Jaskinie" Ken Kesey


Przeczytałam tę książkę, bo polubiłam Kena Keseya, ale nie za słynny lot, o nie! Za "Pieśń żeglarzy" i za "Rodeo". Na dzień dobry dostaję piękną historyjkę o początkach, o przyjaźniach, min. z Kenem Babbsem, z Larrym McMurtrym ("Na południe od Brazos", wciąż szukam tej książki!). Potem czytam o pisaniu w ogólności, uderza mnie jedna myśl, o pobłażliwości dla młodych twórców - zresztą takie było zamierzenie autora, bo przytacza cytat, którego sobie nie zapisałam, a książki już nie mam. Ha ha. Ale chodzi z grubsza o "krytyku literacki, samozwańczy czy nie - nie zabijaj!" Następnie mamy opowieść o tym jak powieść powstawała: czyli zebranie do kupy 14 ludzi, posadzenie ich przy wspólnym stole i obmyślanie, pisanie, konstruowanie. Zasady, które powstawały w miarę pisania. Uśmiercanie postaci, którą wymyślił towarzysz"'niedoli", gdy tylko tenże towarzysz ma nieszczęście opuścić jedno ze spotkań. Ot, cały warsztat pisarski. No, przesadziłam, nie cały, podejrzewam, że opisanie całości (rok chyba zajęło grupie napisanie powieści) byłoby samo w sobie sporą powieścią. No i w końcu dotarliśmy do sedna, czyli do samej powieści "Jaskinie". Po tak smacznych zakąskach, jakie nam wcześniej podano, można by się spodziewać znakomitego dania głównego. Ale... coś nie gra! Poddając się kulinarnej analogii, danie główne zostało zepsute zbyt dużą ilością kucharek. Ta doprawiła po swojemu, ta po swojemu, wynik końcowy mizerny, a chyba tylko kunsztowi szefa kuchni trzeba zawdzięczać fakt, iż całość udało się w ogóle przełknąć. Niewątpliwie jego zasługą są sprawnie odmalowane postacie, zbiór dziwaków, sympatycznych bardziej i mniej. Bohaterowie powieści są dziwni, dzicy, uwikłani w siatkach zależności - pełnokrwiści! Muszę sprawdzić, czy to z "Pieśni żeglarzy" czerpał Kesey ten sznyt, ten rozmach, to zacięcie, z jakim kreśli sylwetki bohaterów, czy też tu się dopiero wprawiał, a tam rozwinął kunszt w pełni. A o czym właściwie jest tak książka? O wyprawie, jaką podejmuje doktor teozofii, właśnie zwolniony z więzienia, na miejsce zbrodni. Nie ciągnięty przez zbrodnicze instynkty, a po prostu popatrzeć raz jeszcze na skalne freski, które tam odkrył, niezwykłe, tajemnicze, pełne znaczeń malowidła.

czwartek, 6 sierpnia 2009

"Kot, który..."


Qwilleran roześmiał się. - Wiem tylko, że jakieś trzysta lat temu pewien mądry człowiek powiedział, że z pieniędzmi jest jak z gnojem - nie ma z niego pożytku, dopóki nie rozrzuci się go wokół. "Kot, którego nurtował strumień", tłum. Iza Rosińska, s. 169 - [...] Mamy kaczy chód, kaczki dziennikarskie, możemy też puścić kaczkę. - Slang jest zawsze pełen jadalnych rzeczowników - zaśmiała się. - Nazywamy kogoś pasztetem, parówą, bułką z masłem, śmiejemy się do sera, wpadamy jak śliwka w kompot. "Kot, który patrzył w gwiazdy", tłum. Maja Szybińska, s. 136

- Nie mam pojęcia o kotach - odwróciła się. - Zawsze mieliśmy psy. Po takim oświadczeniu długie, gibkie futerka wykonały synchronicznie zwrot o sto osiemdziesiąt stopni - kiedy przód kota skierowany był już w stronę wyjścia, tylne łapki wciąż jeszcze wchodziły do pokoju.
"Kot, który poruszył górę", tłum. Iza Rosińska, s. 118

środa, 5 sierpnia 2009

"Po prostu żołnierz" Jason Hartley


Tytuł doskonale oddaje treść książki. Żołnierz, typowy amerykański żołnierz jedzie do Iraku, spędza tam rok i opisuje wszystko, czego doświadcza: najpierw na blogu, a potem powstaje z tego książka. Przeczytałam, potem podsunęłam mężowi, on również przeczytał. Zapytałam o wrażenia. Otóż - jeśli chodzi o warstwę merytoryczną, można tam znaleźć nieco ciekawych rzeczy na temat wojska, oprzyrządowania, sposobu dowodzenia, operacji bojowych i tym podobnych. Podejrzewam, że pod tym względem mój mąż wyniósł z lektury o wiele więcej niż ja. Nieco frustrujące jest spostrzeżenie, że bałagan w instytucjach wojskowych istnieje niezależnie od kraju, języka czy kontynentu (a może pocieszające, nie frustrujące, zważywszy na dobiegające nas od czasu do czasu doniesienia z poletek polskich wojenek?). Niestety, po względem literackim kompletna kicha. Nie każdy blog nadaje się do przeniesienia na karty książki, ten konkretny przeniesiono chyba TYLKO ze względu na tematykę, aktualną i drażliwą. Irytują mnie też kwiatki w rodzaju: "Następnie [...] zaaplikowano nam masę szczepionek; mnie między innymi przeciwkok ospie i wąglikowi. Byłem szczerze zdziwiony, że zastrzyk przeciw temu ostatniemu tak bardzo bolał. Prawda była taka, że zaaplikowano nam osłabioną odmianę wirusa." (1) Na litość, przecież na tym właśnie polega szczepienie - u nas dzieci uczą się, kto to był Pasteur i jak wynalazł szczepionkę, czy w USA nie?... No a takie zdanie: "Niestety, było potwornie zimno. Kiedy temperatura spada do ledwie kilku stopni, człowieka nie cieszą nawet nowe karabiny." (2)- dla Polaka, gdzie podczas zimy temperatury sięgają minus dwudziestu stopni, brzmi po prostu śmiesznie. Na szczęście czasem zdarzają się głębsze przemyślenia: "Z jaką przedziwną łatwością pojawia się odruch stosowania przemocy nawet tam, gdzie nie ma jeszcze uzasadnienia dla jej stosowania." (3). Jak rodzynki powtykane w ciasto. No i takie ciacho ta książka, można zjeść, ja osobiście zjadłam, przełknęłam, dziękuję, więcej nie chcę.
---
(1) "Po prostu żołnierz. Rok służby w Iraku" Jason Christopher Hartley, tłum. Marcin Roszkowski, wyd. Red Horse Sp. z o.o., 2006, s. 23 
(2) Tamże, s. 58 
(3) Tamże, s. 115

"Księgarz z Kabulu" Asne Seierstad

"Księgarza z Kabulu" kupiłam sobie, zachęcona tytułem i jakimś drobnym opisem, że to historia o sprzedawcy książek w Afganistanie, spisana przez norweską dziennikarkę, korzystającą z jego gościny przez jakiś czas. Liczyłam na kolejną książkę o książkach (mój konik), w egzotycznej dla Europejczyka scenerii. To nie to, to zupełnie nie to. Dostałam historię rodziny księgarza. Trochę szokującą, na tyle, na ile kultura islamu, oparta na patriarchacie, wciąż nas szokuje. Głowa rodziny, Sułtan Chan, mężczyzna dojrzały, żonaty, dzieciaty, bierze sobie nową, szesnastoletnią żonę, bo pierwsza jest dla niego za stara. Przed ślubem płaci jej rodzinie, by mógł spędzać z nią noce (choć to wielka zbrodnia), żeby przygotować dziewczynę do powinności małżeńskich. Dzieci księgarza (choć słuszniej byłoby powiedzieć: kupca) posyłane są do pracy w licznych sklepach ojca, 12 godzin dziennie spędzają w ciemnych, stęchłych pomieszczeniach, nie chodzą oczywiście do szkoły, bo po co. Córki są po to, by je wydać za mąż, dostać za nie obfite wiano, a jeśli nie wyszły jeszcze za mąż, to mają usługiwać w domu, prać, sprzątać, gotować, podawać jedzenie i wysłuchiwać nieustannych połajanek za wszystko. O pójściu do pracy nie ma mowy. Nie ma mowy o niczym, jeśli ojciec nie wyrazi zgody. I tak dalej, i tak dalej, opis codziennego życia, cierpień, zawiedzionych nadziei każdego członka rodziny Sułtana Chana, każdego, bez wyjątku. Plus spora dawka historii Afganistanu, wojen, rewolucji, fanatyzmu religijnego...Wszystko to zgrabne połączone, opisane, zdaje się, rzetelnie. Całość mocna. Tylko że czuje się, iż spisywane przez kogoś z zewnątrz, kto może i przebywał długo w tym kraju, zdążył go dobrze poznać, ale... jakby nie do końca dotarł do sedna, do duszy Afgańczyka. To tylko moje wrażenie, nie śmiem suponować, że ja znam tę istotę problemu lepiej, gdzież tam - ale czegoś mi brakuje. Może ta bariera kulturowa jest na tyle mocna, że przebić się na drugą stronę jest nader ciężko? Jeśli ktoś interesuje się taką tematyką, to ta pozycja z pewnością będzie dla niego interesująca, ja jednakowoż o wiele wyżej oceniłam "Persepolis" Marjane Satrapi.

wtorek, 4 sierpnia 2009

"Dom Augusty" Majgull Axelsson


"Dom Augusty" dostałam na spotkaniu biblionetkowiczów, do poczytania oczywiście. Przeczytałam, odłożyłam, zastanowiłam się i pomyślałam, że to bardzo smutna książka. Smutna, poważna i przejmująca. Zajmująca, i owszem, nie powiem. Opisano w niej losy kobiet z jednej rodziny, opisano nieco chaotycznie, na wyrywki. Opisano w zasadzie same kłopoty i nieszczęście, jakie spadały na te kobiety, chwile dobre odsuwając na bok, jakby ich wcale nie było, a to przecież nieprawda, życie nie składa się wyłącznie z czarnych stron. A tu podczas czytania, nic, tylko współczuć, zagryzać wargi i powstrzymywać łzy...
No dobra, nie aż tak, przesadziłam. Łez nie musiałam powstrzymywać, bo całość wydała mi się chłodna. Skandynawsko chłodna. Jak książki Waltari.
Odłożyłam książkę na stół, popatrzyłam na nią, potem popatrzyłam obok, a tam leżą "Dziewczyny z Portofino", oddane mi przez mamę. O, jakie podobne. O, one z jednej serii wydawniczej, "Seria z Miotłą".
No tak, trochę podobne są do siebie te książki, przede wszystkim przez marginalne, trochę pogardliwe potraktowanie bohaterów płci męskiej.

Mam mieszane uczucia. Ładnie pisze pani Axelsson, ale czegoś mi w tych jej słowach brakuje.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

"Chaotyczne akty bezsensownej przemocy" Jack Womack


"Chaotyczne akty bezsensownej przemocy" sklasyfikowane są jako s-f. Czasami wpychanie książki do jednej szufladki jej nie służy, bo książka z niej wyłazi, rozpycha się, szuflada nie daje się domknąć i jest kłopot. Bo to jest książka głęboko obyczajowa, a że ubrano ją w szatki s-f poprzez prosty zabieg przeniesienia w czasie do przodu o sto czy tam dwieście lat, to moim zdaniem tylko przebieranka, jak na balu karnawałowym.
Życie w Nowym Jorku zdaje się toczyć normalnie, ludzie pracują, zarabiają, dzieci chodzą do szkoły - a to, że w mieście panują wszechobecne zamieszki, prezydenci zabijani są co miesiąc, coraz droższa jest żywność, coraz gorsze warunki życia - tworzy obraz miasta przyszłości, co gorsza, obraz wielce prawdopodobny. W tym wszystkim obserwujemy zwyczajną dziewczynkę, Lolę, która się zmienia, bo zmienia się świat wokół niej. Ojciec traci pracę jako scenarzysta, matka wiecznie na prozacu, rodzina przeprowadza się do innej, gorszej dzielnicy z powodów finansowych, Lola ma kłopoty w szkole, słowem, jest coraz gorzej i gorzej. Ona się w tym jakoś odnajduje (dzieci mają niesamowitą zdolność adaptacji do nowego środowiska), stając się coraz bardziej bezwzględną, okrutną (tak, dzieci wszak potrafią też być okrutne) nastolatką, przebywając coraz częściej na ulicy z nowymi koleżankami, i wraz z nimi bawiąc się (bo dla niej to, przynajmniej z początku, zabawa) w drobne kradzieże, bójki... Powiedzielibyśmy, że się stacza. Ale przecież ona tylko dostosowywuje się do nowego życia, próbuje przeżyć. Z jej punktu widzenia wszystko co robi, ma sens i jest w porządku. Z naszego - nie. Konflikt moralny pomiędzy czytelnikiem a bohaterem nie jest nowy w literaturze, ale tu szczególnie przejmujący, ponieważ jedną ze stron jest niewinne dziecko, dziewczynka...
Nie mogę też nie wspomnieć o ciekawym zabiegu literackim: postępujący upadek bohaterki odbija się w jej języku, staje się chropawy, uproszczony, slangowy. To oddziaływuje na czytelnika, na równi z obserwacją losów Loli. No i motywy lesbijskie - dodatkowy wymiar powieści. Ogółem - warto sięgnąć.

niedziela, 2 sierpnia 2009

"Podróż wokół mojej czaszki" Frigyes Karinthy


Zadziwiające studium choroby. Przy czym nie myślcie sobie, że to jakiś podręcznik medycyny, absolutnie nie. Węgierski pisarz obserwuje u siebie niepokojące objawy: halucynacje, pogorszenie wzroku, bóle głowy. Początkowo je bagatelizuje, ba, uczy się z nimi żyć - uprzedza przyjaciół, co mają zrobić w razie ataku, na przykład w kawiarni. Cały czas jest aktywny zawodowo, pisze artykuły i książki, ale nasilające się dolegliwości zmuszają go do zajęcia się poważnie swoim zdrowiem, no i tu przeżywa wstrząs: badania wykazują guza mózgu.
To jak wyrok śmierci i prawie nim jest, gdyż śmiertelność w przypadku takiej choroby to 100%, po operacji - 80%. Pisarz poddaje się operacji, trochę przerażającej, bo przeprowadzanej tylko w znieczuleniu miejscowym, a więc pacjent podczas niej jest świadomy tego, co się z nim dzieje.
O tym właśnie jest cała książka, o chorobie, jej objawach, operacji, leczeniu. O stanie psychicznym i fizycznym pisarza. Pisana bez zadęcia i nadęcia, z autentyczną ciekawością stanu, w którym znalazł się autor. Plus nutka bólu i strachu, wszak kto z nas nie boi się śmierci?
Jeszcze ten aspekt, kiedy to autor, twórca pracujący głównie głową zdaje sobie sprawę, że z jego głową jest coś nie tak. Bolesne.
Czy tak właśnie czuje się teraz Terry Pratchett?

sobota, 1 sierpnia 2009

"Adriaen Brouwer" Felix Timmermans

Adriaen Brouwer to malarz flamandzki, o którym nie wiedziałam zupełnie nic przez wzięciem do ręki jego biografii (jedynie to, co z notki na okładce: iż żył w latach 1605-1638, czyli był malarzem z epoki, kiedy tworzyli artyści tacy jak Brueghel, van Dyck czy Rubens). Po wzięciu i przeczytaniu dowiedziałam się jednego - jak żyje, jak czuje, jak myśli prawdziwy artysta. Przy czym miarą artyzmu nie jest tu sława, bogactwo, czy też godności w kręgach arystokracji. Nie, miarą artyzmu jest pasja, wiecznie gorejący płomień w sercu, który każe tworzyć, mimo wszystko, mimo biedy, mimo więzienia, pijaństwa, mimo łask możnych i bogatych, mimo mieszkania w pałacach... Tak, świadomie napisałam "mimo łask" - bo malarzowi względy możnych w tworzeniu, o dziwo, nie pomagały. Przez pewien czas Brouwer mieszkał u Rubensa, malował dla niego (oczywiście za pieniądze), był jego ni to uczniem ni to współpracownikiem - powinien czuć się dobrze, odciążony od trosk finansowych, ale on się dusił, jak w złotej klatce.Namieszane? Oczywiście, wszak sam Adriaen namieszał w swoim życiu. Jego losy przypominają huśtawkę. Raz ulatywał wysoko, mając w kieszeni krocie za swoje obrazy, to znów spadał na sam dół, przehulawszy wszystko w szynkach i gospodach. Ale nie dbał o to. Najważniejsze było dla niego malarstwo. "Adriaen Brouwer" to mała, cienka książeczka, w porównaniu z opasłymi beletryzowanymi biografiami Irvinga Stone'a wydaje się wręcz znikać. Otwórzmy ją jednak, wczytajmy się, a pasji, artyzmu i radości życia znajdziemy w niej tyle, co w "Udręce i ekstazie".