"Dom Augusty" dostałam na spotkaniu biblionetkowiczów, do poczytania oczywiście. Przeczytałam, odłożyłam, zastanowiłam się i pomyślałam, że to bardzo smutna książka. Smutna, poważna i przejmująca. Zajmująca, i owszem, nie powiem. Opisano w niej losy kobiet z jednej rodziny, opisano nieco chaotycznie, na wyrywki. Opisano w zasadzie same kłopoty i nieszczęście, jakie spadały na te kobiety, chwile dobre odsuwając na bok, jakby ich wcale nie było, a to przecież nieprawda, życie nie składa się wyłącznie z czarnych stron. A tu podczas czytania, nic, tylko współczuć, zagryzać wargi i powstrzymywać łzy...
No dobra, nie aż tak, przesadziłam. Łez nie musiałam powstrzymywać, bo całość wydała mi się chłodna. Skandynawsko chłodna. Jak książki Waltari.
Odłożyłam książkę na stół, popatrzyłam na nią, potem popatrzyłam obok, a tam leżą "Dziewczyny z Portofino", oddane mi przez mamę. O, jakie podobne. O, one z jednej serii wydawniczej, "Seria z Miotłą".
No tak, trochę podobne są do siebie te książki, przede wszystkim przez marginalne, trochę pogardliwe potraktowanie bohaterów płci męskiej.
Mam mieszane uczucia. Ładnie pisze pani Axelsson, ale czegoś mi w tych jej słowach brakuje.
Byłam pod wielkim wrażeniem "Domy Augusty". Nie przeszkadzał mi też brak silnych męskich charakterów.
OdpowiedzUsuń