poniedziałek, 31 października 2011

"Zimowy monarcha" Bernard Cornwell - legenda jeszcze inna


Eruana pożyczyła mi trylogię arturiańską, na którą ostrzyłam sobie zęby i pazury od dawna, a co najmniej od czasu przeczytania "Mgieł Avalonu".

Skończyłam tom pierwszy, odłożyłam na półkę i zadumałam się głęboko. Do licha, ten Artur to naprawdę ciekawy gość! Wiadomo o nim naprawdę mało, właściwie nie wiadomo do końca, czy naprawdę istniał, ale z drugiej strony stał się jakby ikoną, obrazem, który każdy maluje po swojemu. Legendy o nim, Ginewrze, Lancelocie i całej reszcie opowiada się na setki różnych sposobów, w książkach i filmach.

Bernard Cornwell opowiedział ją na sto pierwszy sposób. Swój. Opowiedział o tym, jak Uther Pendragon stracił syna w bitwie, na szczęście zaraz zyskał wnuczka, dzięki czemu dynastia mogła przetrwać. Mały Mordred został królem, zanim zaczął chodzić, a Artur i jeszcze dwóch możnych panów zostało jego oficjalnymi opiekunami. Dalej następuje skrupulatny opis losów Artura, jego narzeczonej, żony, Merlina, Nimue, Morgany i całej masy innych osób aktywnie zaangażowanych w losy Brytanii.
Władcy ziem Brytanii (a jest ich cała masa), szarpią się wzajemnie bez pardonu; z boku, wykorzystując sytuację, doskakują Saksonowie, chcąc urwać dla siebie jak najwięcej; wojny prowadzi się krwawe, a sojusze kupowane są złotem.

A wszystko to opisuje Derfel, niegdyś wojownik i brytyjski lord, Sakson z pochodzenia, obecnie skromny i ubogi mnich.

Dziwiłam się głęboko podczas czytania, nieustannie porównując w myśli postacie znane mi z "Mgieł Avalonu" z tymi, co właśnie się przewijały przed oczami. A Eruana ostrzegała, żeby nie czytać jednego po drugim, bo się zleje. Odczekałam porządnie i nic mi się nie zlewało, ale uczucie zdumienia wciąż mi towarzyszyło.
Morgana prawie nieważna, Ginewra ruda i bystra, Lancelot bufon, Merlin wiecznie nieobecny... I to nieszczęsne drzewko cierniowe, rzekomo wyrosłe z laski Józefa z Arymatei, wciąż usychające i wciąż uparcie, od nowa sadzone przez mnichów.

Na żadne podsumowanie się nie pokuszę, wszak dopiero jeden tom przede mną, ale wiem jedno. Doskonale widać, że tę  książkę pisał facet. Krew się leje, ludzie się pocą:
"Jego twarz emanowała życzliwością. Takie było moje pierwsze wrażenie. Nie, to tylko Igraine oczekuje, że tak napiszę. W istocie zobaczyłem najpierw, że jest spocony. Pot spływał mu strugami spod kolczugi w ten upalny dzień, ale spojrzenie miał naprawdę życzliwe" [1]
 konie są celowo okaleczane:
"Siedział na swojej klaczy Llamrei, czarnym koniu z kosmatymi pęcinami i płaskimi podkowami, przytwierdzonymi do kopyt za pomocą skórzanych rzemieni. Wszyscy ludzie Artura dosiadali równie wspaniałych koni, które miały rozcięte nozdrza, aby łatwiej im było oddychać" [2]
a magii w tej historii jest tyle, co w każdym z nas (jak się w coś wierzy, to to coś istnieje).

Na teraz - to ja jednak wolę pióro kobiety, bezapelacyjnie. Na teraz, bo jak już pisałam, jeszcze dwa tomy przede mną.

Zimowy monarcha [Bernard Cornwell]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

---
[1] "Zimowy monarcha" Bernard Cornwell, tłum. Jerzy Żebrowski, Instytut Wydawniczy Erica, 2010, s. 139.
[2] Tamże, s. 137.

środa, 26 października 2011

Drobiazgi książkowe, nabytki, uśmiechy

Pochwalę się małymi drobiazgami, które niby są małe, ale cieszą jakby były wielkie. Pierwsza z nich - na zdjęciu obok. Jakiś czas temu dostałam od bookfy mały drobiazg, tabliczka z sentencją, która wisi na ścianie wśród zdjęć ważnych i kochanych i cieszy oko. Bookfo, dziękuję!

Kolejny drobiazg, otrzymany od kolegi przybyłego z wizytą z Wysp Brytyjskich - kolega zna moją namiętność do wszelkiego rodzaju gadżetów książkowych, toteż wynalazł coś naprawdę uroczego.
- Książeczka! - wołam, kiedy dostałam cudeńko do ręki. Ale nie, to nie książeczka, to pudełeczko, oto ono:
W środku pachnące mydełko. Najlepsze jest to, że gdy mydełko zużyję, zostanie mi prześliczne pudełeczko!
Na koniec ciekawostka: prezent przywieziony z U.K. do Polski, pudełeczko z Chin, a mydełko z USA. Globalna wioska :)

No i książki! Jeszcze przed rozdaniem Złotych Zakładek do mnie już trafiła nagroda książkowa, jedna z wielu książek rozlosowanych wśród głosujących. Oto "Skarb heretyka"! Bardzo dziękuję sponsorowi :)


No i na koniec zakupy z Targów:

niedziela, 23 października 2011

Ależ to była radocha, te Targi, spotkania, książki i ludzie!


Na takiej imprezie (mówię o Targach Książki) byłam po raz pierwszy w życiu, więc nie mam porównania do innych tego typu imprez, ale nawet jakbym miała, to i tak w tym przypadku na plan pierwszy wysunęli się ludzie, nie książki, nie wydawnictwa, LUDZIE i już.

Zależało mi na oglądaniu, jak to Złotą Zakładkę rozdają - i obejrzałam. Poznałam kilku autorów, w tym Martę Kisiel (przepadam za jej "Dożywociem"). Poznałam blogerów książkowych, a niektórzy przybyli z daleka, och, z daleka. Agnieszka, czyli enga, królowała na scenie! Pablo i fri2go również. Isabelle prowadziła spotkanie z autorką i robiła masę zdjęć. A to znikoma tylko część osób, które poznałam :)

 Zwiedziłam sobie dokładnie Targi, obejrzałam stoiska, obejrzałam książki, no dobrze, nie mogłam się oprzeć i kupiłam dwie, jedną dla siebie, jedną dla Krzysia (dla siebie najnowszego kota Simona, a dla Krzysia miasteczko Mamoko, Bazylu, to przez Ciebie!), spotkałam kilku znajomych, potem wypiłam koszmarnie drogą herbatę, ale w przemiłym towarzystwie - wszystko to na stojąco bądź chodząco i w końcu opadłam z sił. Tu należą się wielkie podziękowania dla koleżanki ze stoiska granice.pl - użyczyła mi miejsca siedzącego na chwilę, aż odsapnęłam i mogłam ruszyć dalej.

A dalej to już jazda do restauracji, gdzie miało odbyć się spotkanie biblionetkowe i blogerowe i na dodatek pisarskie, bo pani Małgorzata Gutowska-Adamczyk również się pojawiła - i było głośno, gwarnie, z mnóstwem książek na stołach, mnóstwem opowieści, rozmów, rozgardiaszu i uśmiechów.

Było wspaniale i do domu wróciłam bardzo zmęczona, ale i bardzo bardzo zadowolona!

Jeszcze tylko dodam, że znakomite zdjęciowe relacje są u Isabelle właśnie, polecam gorąco. A wyniki głosowania na Złotą Zakładkę są już na stronie. :)

P.S. Na zdjęciu - Agnieszka, Marta Kisiel ze statuetką i ja. :)

piątek, 21 października 2011

Targi Książki w Katowicach - wybieram się! :)


To nie było do końca jeszcze wiadomo, ale moje szczytne plany chyba uda się zrealizować z wybitną pomocą męża (dziękuję Ci, kochanie).

O 11.30 ma być rozdanie nagród Złota Zakładka - chciałabym to oglądać, bo tak mi jakoś wyszło, że i nadsyłałam propozycje i głosowałam, ba, nawet nagrodę książkową dostałam od sponsora (o czym jeszcze napiszę) .

Potem planuję szwendanie się po Targach, a potem zgarnia mnie mąż i jedziemy na spotkanie biblionetkowe w "Pieprzu i Soli" w Katowicach. Z Krzysiem. Biblionetkowicze przepadają za Krzysiem, przynajmniej tak mówią, hehe. Mam całe mnóstwo książek do oddania, stosy, wielkie stosy! Liczę, że coś niecoś przywiozę nowego :)

Jeśli ktoś z blogerów wybiera się (no dobra, wiem, że kilkoro z Was się wybiera) na Targi, to jak zobaczycie brzuchatkę z przypiętą plakietką "BIBLIONETKA", to to pewnie będę właśnie ja.

wtorek, 18 października 2011

"Dom duchów" Isabel Allende (DOSKONAŁA książka!)


Recenzja "Domu duchów" powinna składać się z tylko jednego zdania, zapisanego wytłuszczoną czcionką:


TA KSIĄŻKA JEST ABSOLUTNIE DOSKONAŁA.


I koniec, kropka. Jeśli mi wierzycie, to sięgnijcie, w końcu dobrych książek jest całkiem sporo, ale doskonałych? Oj, nie tak wiele. Jeśli nie wierzycie, też sięgnijcie - żeby przeczytać i przekonać się czy mam rację czy nie.

O treści pisać nie będę, bo jest przebogata i musiałabym napisać chyba drugą książkę (i nikt by tego nie przeczytał, w internecie wolimy krótkie teksty). Może wystarczy, jak nadmienię, że to saga rodzinna osadzona w Chile, gdzie głową rodziny jest Esteban Trueba. A może nie on, tylko jego żona Klara? Losy chilijskiej rodziny opisane są drobiazgowo, szczegółowo i w z wielkim wdziękiem. Autorka o nikim z rodziny nie zapomina, pochylając się nad każdym z jednakową pieczołowitością. Nie zapomina też o tle powieści - Chile przełomu wieków, targane rewolucjami i burzami to żadne tam tło, tylko jeszcze jeden bohater książki.

I tyle napiszę, więcej nie, bo ta książka tak bardzo mi się podoba, bez absolutnie żadnego "dlaczego", że dałam jej szóstkę i mianuję kandydatką do najlepszej czytanej przeze mnie książki w tym roku. No, słuchanej, ale to to samo.
Składam też głęboki ukłon Darii Trafankowskiej - czytała to przepięknie.

P.S. Ach, przypomniałam sobie, że kiedyś gdzieś mignęły mi fragmenty filmu! Nie oglądałam całości, ale gdy słuchałam o uduchowionej Klarze, od razu widziałam przed oczami Meryl Streep w białym kapeluszu.

sobota, 15 października 2011

"Baranek Bronek" Rob Scotton (uwielbiam baranki!)


W tej chwili już nie pamiętam, kto na blogach pisał o tej książeczce (myślałam, że to Bazyl, ale się myliłam), ale pamiętam, że się zainteresowałam i wrzuciłam do schowka.
Po czym pewnego pięknego dnia pojechałam do centrum handlowego kupić pizzę na obiad, w "Pizza Hut" mają bardzo dobre na wynos, tylko trzeba poczekać kwadrans i gotowe. No i ten kwadrans spędziłam w empiku, bo był tuż obok (ktoś to sobie sprytnie wykoncypował, no!) szukając czegoś dla Krzysia.

Natknęłam się na "Baranka",  obejrzałam i zachwyciły mnie rysunki. Mięciutkie i puchate owieczki, okrąglutkie drzewka na cieniutkich nóżkach, tfu, przepraszam, pniach, obłędnie długa i pasiasta szlafmyca Bronka, no i tajemnicza żabka - wszystko mnie zachwyciło. No i ta historia o baranku, który nie umie zasnąć - idealna do czytania dziecku. Krzyś się przy niej świetnie wycisza i "wygładza".
Do tego, mimo że historia jest krótka, odnaleźliśmy w niej wspólnie mnóstwo znanych nam rytuałów:  prysznic, mycie zębów, obejmowanie przytulanki, przykrywanie się kołderką... Tylko wyjmowania na noc sztucznej szczęki nijak nie umiałam synkowi wytłumaczyć :)
Cudna książeczka!

Jedyne, co mam do zarzucenia, i to nie autorowi czy wydawnictwu, tylko sobie, że pospieszyłam się z kupnem, bo w empiku zapłaciłam 29,90 zł, a na allegro wydawnictwo wystawia po 20 zł z gratisową wysyłką.

"Baranek Bronek" Rob Scotton, tłum. Jędrzej Polak, Vesper, 2010.

czwartek, 13 października 2011

"Hania Bania" Hanna Bakuła (urocze!)


Wysłuchałam z uciechą, a potem zaczęłam się zastanawiać, czy to autobiografia. Czy to możliwe, że ta nieduża, szczupła, zadbana kobieta w dzieciństwie była grubą kluską?
Chyba tak, bo znalazłam wywiad, gdzie pani Hanna sama pisze o sobie i swojej nadwadze. Coś takiego! Dziś dzieci chowa się zdrowiutko, tu soczek bez cukru, tam warzywa ekologiczne, smażone nie, tłuste nie, słodkie to owoce, a nie lizaki... A kiedyś zdrowe dziecko to pulchne dziecko (jak te narzeczone króla Tongo czy Kongo, im tłustsze, tym ponętniejsze), taki proszę znak równości, o!

Toteż Hania Bania wcinała na śniadanie odsmażany na smalcu makaron, na obiad kilka kotletów schabowych, herbatę słodziła kilkoma łyżkami cukru i co rusz zaglądała do spiżarni po coś na ząb. I była wielka. Nie tylko gruba i ciężka, ale też wysoka jak na swój wiek.


Jak o tym piszę, brzmi to okropnie, co? Ale autorka pisze o tym w sposób tak lekki i sympatyczny, że buzia sama się śmieje. No i ta rodzina Hani, same barwne postacie, na czele z  babcią, kobietą drobnej postury, ale wielkiego ducha. Poznałam i mamę (śliczną), i ojca (surowego) Hani, i dziadka, dalszą rodzinę, ciotki i wujków, no i gosposię, która też należy do rodziny przez zasiedzenie - wszystkich oczami Hani.
Towarzyszyłam jej podczas zabaw, uroczystości, wakacji, powodzi, lekcji muzyki. Podziwiałam fantastyczną metodę nauczenia Hani, które grzyby w lesie nadają się do zbierania. Śmiałam się, gdy Hania  poszła do fryzjera i wyszła z chłopięcą fryzurą, bo fryzjer zagadał się z jej dziadkiem, zagadanie było połączone z degustacją, rozumiecie.
Słuchałam o pierwszym, cielęcym zauroczeniu Hani, zakończonym podłamanym sercem (w wieku lat zaledwie kilku nie ma co mówić o złamanym), o podróży pociągiem, o bogatej wyobraźni dziewczynki - i to wszystko niezmiernie mi się podobało.

To przez ten klimat urokliwego dzieciństwa, doskonale i z kunsztem oddany. I nie, zarzekam się od razu, to wcale nie chodzi o to, że przypomina moje dzieciństwo, bo też nie przypomina ani trochę (nie byłam gruba, nie zakochałam się, jak miałam kilka lat i mieszkałam na wsi, nie w miasteczku), tylko o to dziecięce postrzeganie świata, ciut naiwne, proste i nieskomplikowane.

Już sobie wrzuciłam do schowka pozostałe książki pani Hani .

Hania Bania [Hanna Bakuła]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

środa, 12 października 2011

Poranek kobiety pracującej


Oto jak wyglądał dzisiejszy.

Pobudka: 6:15, o 35 minut za późno (bo mi się wcisnął przycisk wyłączenia zamiast drzemki), wstaję, siadam na łóżku, zbieram myśli i patrzę na dziecię, czy jeszcze śpi. Śpi, więc biegnę do łazienki, siadam na sedesie, w tym momencie włazi Krzyś z samochodzikiem i pieskiem w objęciach. Udawał, że śpi, czy momentalnie się obudził? Ściągam mu spodnie od piżamki i pampersa, sadzam na nocniku naprzeciwko mnie i tak sobie siedzimy spokojnie. Przez jakieś dwie sekundy. Po czym Krzyś próbuje ściągnąć sobie na głowę podstawkę od elektrycznej szczoteczki, ciągnąc za kabel. Łapię kabel, po czym wtykam mu do ręki pudełko z nicią dentystyczną, żeby się czymś zajął, a ja w tym czasie podciągam spodnie i odkręcam kran, żeby umyć zęby. Myję sobie spokojnie zęby,  przez jakieś dwie sekundy, po czym wyciągam dziecku z ręki pudełko z nicią, bo je sobie otworzył i wyciągnął jakieś dwa metry nici, w zamian wtykam mu do łapki jego szczoteczkę, żeby sobie umył zęby.

Jest 6.25. Ochlapani i wytarci wychodzimy z łazienki, ubieram Krzysia, próbuję ubrać się sama, ale nie daję rady, bo on stanowczo się czegoś domaga, pokazując na półkę. Zdejmuję mu z półki pudełko pełne pierdółek dotąd mu niedostępnych, jest wniebowzięty i grzebie w środku z zapałem, mam czas na ubranie się i włączenie gazu pod czajnikiem, robię picie dla nas (pijemy to samo na szczęście, więc nie ma problemu z wyrywaniem sobie wzajemnie naczyń, lekko podgrzana woda z odrobiną miodu, Krzyś dodatkowo chrupki kukurydziane), zanoszę do stołu i wołam Krzysia.

Nie jest źle, dopiero 6:35. Mam czas na strzepnięcie kołdry. Ale nie strzepuję, bo trzeba pozbierać z dywanu zawartość pudełka z pierdółkami, powkładać patyczki do uszu z powrotem do opakowania, całość ląduje w szafie, mogę iść ubrać Krzysia w buty. A, najpierw jedna skarpetka, bo zdążył sobie ściągnąć i porzucić w kącie. I zgubiłam mój sweterek, szukam wszędzie, znalazł się, na wieszaku, uff.

6:45.Kurtka dziecka, czapka dziecka, kurtka moja, torebka moja, samochodzik dziecka, chustka na szyję moja, klucze moje, jeszcze wrzucam do torebki jabłko (jestem w ciąży, muszę się zdrowo odżywiać) i możemy wychodzić.

6:50. Zamykam drzwi na klucz, biorę Krzysia za rękę, odrywam go od rury gazowej (na szczęście nie zdążył się przywiązać) i schodzimy,  mamy do pokonania cztery piętra. Pierwsze idzie gładko, na następnym jest zacinka, Krzyś odmawia schodzenia i wraca na górę. Perswazja nie działa. Nęcenie jazdą samochodem też nie. Przekupstwo słodkim łakociem - nie. O matko. Negocjujemy, budząc mieszkańców trzeciego piętra. W końcu tracę cierpliwość, łapię go za spodnie i  kurteczkę i znoszę jak małego szczeniaczka, ja sapię, Krzyś głośno protestuje, budząc mieszkańców czwartego, drugiego i pierwszego piętra. Jesteśmy na drugim piętrze, stawiam malucha na nóżki, po czym on natychmiast siada na górnym stopniu i siedzi. Opadam z sił. Na szczęście ktoś głośno przekręca zamek w drzwiach, Krzyś ogląda się za siebie, zrywa się na równe nogi i pędzi po schodach, ledwo zdążyłam złapać za rękę.

7:00. Jesteśmy przy garażu, ja otwieram drzwi, Krzyś rozdeptuje kasztana. Prztykam pilotem, odrywam małą łapkę od bardzo brudnego zderzaka (to dziecko uwielbia pisać paluszkiem po samochodzie), wtarabaniam dziecko, torebkę i siebie na tylne siedzenie, odrywam małą łapkę od pasa bezpieczeństwa, wciskam dziecko w fotelik, zapinam pasy, wtykam w łapkę zgubiony samochodzik, strzepuję piasek z tylnego siedzenia, siadam za kierownicę, mogę wyjechać z garażu. Spieszę się, bo do garażu obok przyszedł sąsiad i też chce wyjechać, a dopóki nie zamknę garażu i nie wyjadę, on też nie może.

7:06. Jedziemy do żłobka. Jazda jest super, ja prowadzę, Krzyś pilnie ogląda świat za oknem. Przebieranie w żłobku idzie wyjątkowo sprawnie, o 7:20 prowadzę go do dzieci, buziak na pożegnanie i jadę. Po drodze kupuję w piekarni bułki, a w sklepiku obok serek i ogórek na śniadanie. Lekkie korki. W pracy jestem o 8:07 (o siedem minut spóźniona).

Jak na 35 minut zaspania, to rewelacyjny wynik i jestem z siebie bardzo dumna.:)

(Foto nie moje, ściągnięte z internetu, optymistyczne jest i to jest najważniejsze, prawda?)

wtorek, 11 października 2011

"Markiza Angelika" Anne Golon (słodziutko, że ach i och, uwaga!)


Ponieważ zbliża się termin zwrotu, muszę szybciutko naskrobać kilka słów. Tomów o markizie jest trzynaście, do przeczytania dostałam dwa, zdołałam przeczytać jeden. Tyle statystyka.

A sama Angelika? No świetna babka, szlachcianka, piękna od urodzenia, wcześnie dojrzała, mądra, bystra, kochająca rodziców, bratająca się beztrosko z ludem pracującym, uczciwa, słodka i powabna.
W pierwszym tomie śledziłam jej losy od czasów, kiedy była małą dziewczynką, aż do momentu, kiedy wyszła za mąż i urodziła synka. Angelika przeszła w tym czasie długą drogę, najpierw taplała się w biedzie na dworze, gdzie ojciec, mimo szlachectwa, ledwo wiązał koniec z końcem mając do wyżywienia całe mnóstwo dziatek (bardzo bowiem kochał swoją żonę); potem spędziła trochę czasu w klasztorze, ucząc się u zakonnic (wysłano ją tam dość pośpiesznie, bo szybko dojrzała, rozkwitła i zaczęła przyciągać spojrzenia i ręce mężczyzn); aż w końcu wyszła za mąż, bardzo bogato i kompletnie bez miłości. Nie, nie za obleśnego starca (ci, co oglądali serial, pewnie pamiętają), tylko za markiza, młodego, kulawego i ze zeszpeconą twarzą. Piękna i bestia.

Co dalej? Jak chcecie wiedzieć, to przeczytajcie. Jak nie chcecie czytać, to obejrzyjcie serial, gdzie główną rolę grała Michèle Mercier, wielkooka i ponętna. Ja tam sobie poprzestanę na tym jednym tomie. I żeby było jasne, nie mówię, że to bezwartościowe romansidło, bo losy Angeliki przedstawione są na tle epoki, a epokę odmalowała autorka uczciwie i gęsto. No ale co z tego, skoro całość dla mnie nie do przyjęcia, bo słodka jak tort z kremem, lukrem i bezą. I kandyzowaną wisienką.

Dlaczego w ogóle skończyłam, zamiast tę całą słodycz odłożyć starannie na półkę do oddania? Bo znam osobiście tłumaczkę, Olę, i chciałam sobie z nią pogadać o tej lekturze przy kawie. To nam się udało, co z przyjemnością stwierdzam.

I słodziutki cytacik:
"Po chwili krew zaczęła żywiej krążyć w jej żyłach. Iskierka rozkoszy rozżarzyła się w najgłębszych głębiach jej istoty i rozprzestrzeniła się po całym ciele". *

---
* "Markiza Angelika" Anne Golon, tłum. Aleksandra Jagiełowicz, Świat Książki, Warszawa 2010, s. 293.

niedziela, 9 października 2011

"Gwałt" Joanna Chmielewska (gwałtu rety, uciekać)


Mam jakąś okropną passę na złe książki, co sięgnę, to gorsze bagno i metr mułu.
Właściwie to sama jestem sobie winna, bo wiedziałam, że dobrze nie będzie - naczytałam się recenzji na blogach do upadłego, mogłam nie sięgać. Ale sięgnęłam, bo mama mi ją przywiozła do przeczytania (ona też jest fanką Chmielewskiej), no a jak przywiozła, to jak tu odmówić mamie? Sprawiedliwie przyznam, że i ona lojalnie mnie ostrzegła, że niestety, książka do bani, ale trudno, kupione, przepadło.

O czym jest ta książka? O procesie sądowym, o wątpliwym gwałcie, o jakichś niejasnych politycznych kombinacjach, o przedziwnym romansie pani dziennikarz z panem prokuratorem, o obiadkach i kolacyjkach w ściśle intelektualnym gronie i o innych banialukach. Sensu w tym wszystkim tyle, co kot napłakał (swoją drogą, mój nigdy nie płakał).

Książka zaś długie dni leżała na pralce w świątyni dumania, czytałam po dwie strony i odkładałam, znudzona jak nie wiem co. Co gorsze, dopóki leżała zaczęta, nie miałam też ochoty zaczynać niczego innego i zastój mi się kompletny zrobił. Bo też i nie miałam za bardzo po co sięgać na półkę, z rozpaczy wzięłam "Markizę Angelikę" (pamięta ktoś serial?) i to też takie se, że o matko kochana (o czym będzie w następnym odcinku). Urok jakiś?

"Gwałt" Joanna Chmielewska, Wydawnictwo Klin, Warszawa 2011.

Gwałt [Joanna Chmielewska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

piątek, 7 października 2011

"Hańba" J.M. Coetzee (książka płaska jak deska)


Ech, no nie wiem, czy to jakaś zasada, że im książka (lub pisarz) bardziej utytułowana i sławna, tym większe mam wobec niej wymagania. A im większe mam wymagania, tym bardziej książka mnie rozczarowuje.

"Hańbę" przeczytałam, bo "Wiek żelaza" jakoś mi nie podszedł, ale postanowiłam dać autorowi jeszcze jedną szansę. Po przeczytaniu "Hańby" już wiem, że następnej szansy już nie będzie. Nie po drodze mi z panem Coetzee, ot co, i nie mam co szat rozdzierać, tylko trzeba się pogodzić.

O czym to jest? Ogólnie to o poczuciu winy i o braku poczucia winy. O relacjach pomiędzy ojcem i córką. O przystosowaniu do życia w społeczeństwie i o braku tegoż przystosowania. O tragedii i o hańbie. Niby dużo. Ale jednak historia nauczyciela akademickiego, który wplątany w romans ze studentką porzuca uczelnię i przenosi się na wieś do córki, w ogóle mnie nie porwała.
Główny bohater to facet pełen pychy. Nie umie przyjąć do wiadomości, że zrobił komuś krzywdę. A kiedy tragedia spotyka jego córkę, nie potrafi jej pomóc. Chce, ale nie umie, brak mu empatii (niektórzy faceci tak mają). Trudno mieć za złe, że ktoś czegoś nie umie, zwłaszcza że dotyczy to delikatnej sfery uczuć i emocji. Toteż nie mam mu za złe. Skoro własna córka nie ma mu za złe, to co ja, biedna czytelniczka, mam do gadania?

Tak czy siak, to smutna książka i taka... oddzielna. Ojciec jest oddzielony od córki, córka od przyjaciółki, oboje od reszty ludzi w wiosce, a ja od tego wszystkiego razem. Bardzo się cieszę, że "Hańba" już za mną - mogę ze spokojnym sumieniem oszczędzić sobie pozostałych dzieł tego pisarza i wykorzystać cenny czas na inne lektury.

Edit: Nie podobała mi się, a nie napisałam dlaczego, bo ciężko mi w słowa ubrać. Na którymś blogu widziałam piękne kuchenne porównanie książki do potrawy: składniki są prawidłowe, dobrze połączone, dobrze ugotowane, ładnie podane - a całość niedobra, bo soli brak. Tu jest podobnie.
Używając jeszcze innego porównania - brak jej bąbelków.  :)

"Hańba" J.M. Coetzee, tłum. Michał Kłobukowski, Znak, Kraków 2003.

środa, 5 października 2011

"Nagie kości" Kathy Reichs (zawiodłam się, ech)


Bardzo lubię serial "Kości", co prawda nie oglądam go nałogowo, ale jak tylko mi się uda, towarzyszę przygodom doktor Brennan z nieukrywaną przyjemnością. Dlatego za książkę Kathy Reichs złapałam z nadzieją, licząc na podobną rozrywkę jak przy oglądaniu serialu. No i się przeliczyłam. Przeczytałam całość tylko dlatego, że wzięłam książkę w podróż i zabijałam czas w trasie.

Pani doktor jest pracoholiczką, ma dorosłą już, wspaniałą (wg jej własnych słów) córkę, jest z mężem w separacji i przeżywa właśnie gorący romans z doskonale umięśnionym i przystojnym kolegą policjantem. Facet ideał, tak na marginesie: nie wymaga wiele czasu, znakomicie gotuje, zajmuje się psem i jest fantastyczny w łóżku. Wad nie stwierdziłam. Czy tacy w ogóle istnieją?

Sama intryga jest skomplikowana, pełna kości (ludzkich, niedźwiedzich, ptasich), narkotyków, zaginionych ludzi, przemytników, spalonych niemowląt i mnóstwa innych rzeczy w ilości przekraczających moją czytelniczą wytrzymałość.
Zgrane motywy, kiedy to tajemniczy prześladowca zagraża rodzinie pani doktor (nieodłącznym atrybutem są zdjęcia z ukrycia) czy też kulminacyjna scena, gdy nasza bohaterka zostaje uwięziona w tajemniczym miejscu przez wspomnianego już tajemniczego prześladowcę i oczywiście zostaje uratowana w ostatnim momencie - no cóż, wywołały u mnie smętny uśmiech politowania czy wręcz zażenowania.

Nie, więcej nie chcę czytać nic tej autorki, zdecydowanie wolę serial i świetną rolę Emily Deschanel.

 No i takie drobniutkie zgrzyty:
"Palmer odwrócił się i spytał z niepewnością" [1] - A dlaczego nie z wahaniem? Albo niepewnie? Lepiej by zabrzmiało.
"[...] kokaina jest zapakowana do ciężkich plastikowych pojemników wyściełanych pęcherzykowym plastikiem [...]" [2] - czy to nie przypadkiem nie ma już nazwy, a mianowicie: folia bąbelkowa? No ale mogę się mylić.


 ---
[1] - "Nagie kości" Kathy Reichs, tłum. Anna Dobrzańska, Red Horse, 2008, s. 53
[2] - Tamże, s. 178

niedziela, 2 października 2011

"Przez ocean czasu" Bohdan Korewicki (tylko pierwszy tom)


O nie! Już nigdy więcej nie pożyczę do czytania pojedynczego tomu dwutomowej książki! Wzięłam to, bo byłam ciekawa, jak też będzie się czytać książkę o podróżach w czasie napisaną przed pięćdziesięcioma laty. Podróże w czasie to bardzo nośny temat. Bohdan Korewicki co prawda oś powieści osadził na Wellsie, ale poza tym całkowicie i kompletnie się zapatrzył na Verne'a. No ale przecież miał prawo, to nie jest zakazane.

Jeśli chodzi o moje odczucia, to mimo oczywistych zgrzytów w stylu "podróżnicy w czasie tracą jednego członka załogi, to w zamian beztrosko przyjmują przypadkowo spotkanego młodzieńca, nie bacząc na jego oczywiste zacofanie technologiczne, bo przecież się nauczy", czy też "o, neandertalczyk, jaki ładny, weźmy go na pokład i zbadajmy i może go trochę przewieziemy w czasie, co?" - czytało się to całkiem, całkiem.
Nawet te irytujące wykłady na temat historii Ziemi, czy przedziwne miłosne sensacje targające głównym bohaterem Dominikiem dały się przełknąć.

Historia podróży w czasie, pełna ludzi pierwotnych, mamutów, tygrysów szablozębnych u zlodowaceń jest jak bystry nurt górskiej rzeki. Mimo progów i katarakt porywa i niesie ze sobą, juhu!
Tylko właśnie, do licha, urwało mi się w połowie. Ma ktoś pożyczyć drugi tom?

"Przez ocean czasu" Bohdan Korewicki, tom I, Nasza Księgarnia 1957.