środa, 12 października 2011

Poranek kobiety pracującej


Oto jak wyglądał dzisiejszy.

Pobudka: 6:15, o 35 minut za późno (bo mi się wcisnął przycisk wyłączenia zamiast drzemki), wstaję, siadam na łóżku, zbieram myśli i patrzę na dziecię, czy jeszcze śpi. Śpi, więc biegnę do łazienki, siadam na sedesie, w tym momencie włazi Krzyś z samochodzikiem i pieskiem w objęciach. Udawał, że śpi, czy momentalnie się obudził? Ściągam mu spodnie od piżamki i pampersa, sadzam na nocniku naprzeciwko mnie i tak sobie siedzimy spokojnie. Przez jakieś dwie sekundy. Po czym Krzyś próbuje ściągnąć sobie na głowę podstawkę od elektrycznej szczoteczki, ciągnąc za kabel. Łapię kabel, po czym wtykam mu do ręki pudełko z nicią dentystyczną, żeby się czymś zajął, a ja w tym czasie podciągam spodnie i odkręcam kran, żeby umyć zęby. Myję sobie spokojnie zęby,  przez jakieś dwie sekundy, po czym wyciągam dziecku z ręki pudełko z nicią, bo je sobie otworzył i wyciągnął jakieś dwa metry nici, w zamian wtykam mu do łapki jego szczoteczkę, żeby sobie umył zęby.

Jest 6.25. Ochlapani i wytarci wychodzimy z łazienki, ubieram Krzysia, próbuję ubrać się sama, ale nie daję rady, bo on stanowczo się czegoś domaga, pokazując na półkę. Zdejmuję mu z półki pudełko pełne pierdółek dotąd mu niedostępnych, jest wniebowzięty i grzebie w środku z zapałem, mam czas na ubranie się i włączenie gazu pod czajnikiem, robię picie dla nas (pijemy to samo na szczęście, więc nie ma problemu z wyrywaniem sobie wzajemnie naczyń, lekko podgrzana woda z odrobiną miodu, Krzyś dodatkowo chrupki kukurydziane), zanoszę do stołu i wołam Krzysia.

Nie jest źle, dopiero 6:35. Mam czas na strzepnięcie kołdry. Ale nie strzepuję, bo trzeba pozbierać z dywanu zawartość pudełka z pierdółkami, powkładać patyczki do uszu z powrotem do opakowania, całość ląduje w szafie, mogę iść ubrać Krzysia w buty. A, najpierw jedna skarpetka, bo zdążył sobie ściągnąć i porzucić w kącie. I zgubiłam mój sweterek, szukam wszędzie, znalazł się, na wieszaku, uff.

6:45.Kurtka dziecka, czapka dziecka, kurtka moja, torebka moja, samochodzik dziecka, chustka na szyję moja, klucze moje, jeszcze wrzucam do torebki jabłko (jestem w ciąży, muszę się zdrowo odżywiać) i możemy wychodzić.

6:50. Zamykam drzwi na klucz, biorę Krzysia za rękę, odrywam go od rury gazowej (na szczęście nie zdążył się przywiązać) i schodzimy,  mamy do pokonania cztery piętra. Pierwsze idzie gładko, na następnym jest zacinka, Krzyś odmawia schodzenia i wraca na górę. Perswazja nie działa. Nęcenie jazdą samochodem też nie. Przekupstwo słodkim łakociem - nie. O matko. Negocjujemy, budząc mieszkańców trzeciego piętra. W końcu tracę cierpliwość, łapię go za spodnie i  kurteczkę i znoszę jak małego szczeniaczka, ja sapię, Krzyś głośno protestuje, budząc mieszkańców czwartego, drugiego i pierwszego piętra. Jesteśmy na drugim piętrze, stawiam malucha na nóżki, po czym on natychmiast siada na górnym stopniu i siedzi. Opadam z sił. Na szczęście ktoś głośno przekręca zamek w drzwiach, Krzyś ogląda się za siebie, zrywa się na równe nogi i pędzi po schodach, ledwo zdążyłam złapać za rękę.

7:00. Jesteśmy przy garażu, ja otwieram drzwi, Krzyś rozdeptuje kasztana. Prztykam pilotem, odrywam małą łapkę od bardzo brudnego zderzaka (to dziecko uwielbia pisać paluszkiem po samochodzie), wtarabaniam dziecko, torebkę i siebie na tylne siedzenie, odrywam małą łapkę od pasa bezpieczeństwa, wciskam dziecko w fotelik, zapinam pasy, wtykam w łapkę zgubiony samochodzik, strzepuję piasek z tylnego siedzenia, siadam za kierownicę, mogę wyjechać z garażu. Spieszę się, bo do garażu obok przyszedł sąsiad i też chce wyjechać, a dopóki nie zamknę garażu i nie wyjadę, on też nie może.

7:06. Jedziemy do żłobka. Jazda jest super, ja prowadzę, Krzyś pilnie ogląda świat za oknem. Przebieranie w żłobku idzie wyjątkowo sprawnie, o 7:20 prowadzę go do dzieci, buziak na pożegnanie i jadę. Po drodze kupuję w piekarni bułki, a w sklepiku obok serek i ogórek na śniadanie. Lekkie korki. W pracy jestem o 8:07 (o siedem minut spóźniona).

Jak na 35 minut zaspania, to rewelacyjny wynik i jestem z siebie bardzo dumna.:)

(Foto nie moje, ściągnięte z internetu, optymistyczne jest i to jest najważniejsze, prawda?)

22 komentarze:

  1. Ale się uśmiałam, to i ja jestem nie tylko z Ciebie, ale i z Krzysia dumna, koniec końców się zerwał i pobiegł ;)). I coraz bardziej pewna w tym, że... nie dałabym sobie rady z dzieckiem :DD
    A zdjęcie faktycznie bardzo optymistyczne! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to oby następny dzień i wszystkie pozostałe były równie barwne, kolorowe i wesołe! ;) Oczywiście bez takiego pośpiechu! ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. heh, typowy dzień pracującej matki polki ;-) Trzymaj się i buziaki dla Krzysia!

    OdpowiedzUsuń
  4. I tak CODZIENNIE???? Podziwiam nie tyle za cierpliwość, ile za końskie zdrowie.:))))

    OdpowiedzUsuń
  5. Ło matko. Mi wygonienie z domu dwójki przedszkolaków zajmuje zawsze ponad godzinę (ze śniadaniem). Także szacun. 45 minut to rekord:).

    OdpowiedzUsuń
  6. O Boziu! jakbym czytała o sobie. tyle, że moja Ania ma 3 lata więc może nieco inny rozwój sytuacji rano się wywiązuje. Mam jeszcze Jasia 10 mieś. Dzieci się solidaryzują we wstawaniu, płaczu, sikaniu, rzucaniu zabawkami i ciągnięciu psa za ogon. Mam dwa w jednym.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja również jestem pod wrażeniem tego, jak szybko udało ci się opanować kryzys. No, ale od czego są matki- to mistrzynie spraw beznadziejnych :)

    OdpowiedzUsuń
  8. ja też się uśmiałam i jakbym siebie widziała z Emilką :) Mogę napisać jeszcze, że dzieciaki są cudne :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Kobieto apeluję ruszaj tyłek na zwolnienie!
    pozdrawia mama Marysi (3,5 - łazienkowe ekscesy też same, dodać jeszcze malowidła)i miesięcznego Stasia :)

    pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  10. hehehe oj Mamuśka stęskniłam się za Wami strasznie!!

    KRZYŚ Ty kochany pomagaj teraz mamie!!! A nie jakieś sprzeciwy!! Niestety to taki wiek ... dużo cierpliwości życzę kochana :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. haha to było dzisiaj!

    i przyszłaś 8.08

    (dla niewtajemniczonych - pisze to ten co dożywia Krzysiową matkę bułkami, czekoladą, Fantazjami i mielonką lub paprykarzem - zależy co mu się kupi)

    pozdrówka :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Ubawiłam się czytając :-). Przyjmij wyrazy podziwu - ja mam do ogarnięcia tylko siebie, i idzie mi znacznie gorzej ;-)

    OdpowiedzUsuń
  13. Ja tak miałam przez miesiąc, kiedy Młodą trzeba było zaadoptować ze żłobkiem, później już tylko Sajgon z dwojgiem. To na pocieszenie :).
    Z posta wynika jednak, że się trzymasz nieźle i służy Ci zwariowane życie rodzinne :D

    OdpowiedzUsuń
  14. Mogę dodać za Montgomery - czas na zwolnienie ruszać :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Na zwolnienie pójdę, jak poczuję się gorzej - jak na razie daję sobie radę całkiem nieźle :)
    Pozdrawiam wszystkie mamusie!

    OdpowiedzUsuń
  16. A mi się wydawało że to ja mam zwariowane życie :)
    Pozdrawiam i życzę duuużo siły na perypetie matki pracującej :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Ojej :D Przynajmniej wiem już jak wyglądał każdy poranek mojej mamy i babci. Zawsze się czymś zainteresowałam zamiast się ubierać albo grzecznie iść do przedszkola. A gdy byłam starsza to nie sposób było mnie odciągnąć od... książek. Czytałam podczas mycia zębów, jedzenia śniadania, ubierania się (babcia spiesząc się zakładała mi rajsópki, mama bluzkę, a ja nadal czytałam niewzruszona), rozczesywania moich długich włosów. Jedynie idąc do przedszkola byłam nieszczęśliwa, bo nie mogłam czytać - teraz byłoby to prostsze, czytałabym w aucie.

    Naprawdę bardzo trudne masz te poranki. Ale dobrze, że podchodzisz do tego z humorem. To najważniejsze :)
    Synkowi na pewno w końcu przejdzie ten upór, brak zorganizowania i przyzwyczai się. Oby jak najszybciej!

    P.S. Podziwiam Cię ponadto, że pracujesz będąc w ciąży. Wiele kobiet z pracy rezygnuje, mimo, że się dobrze czują i od razu idzie na zwolnienie. Mając takie poranki - tym bardziej :)

    OdpowiedzUsuń
  18. Chylę czoła, przed taką organizacją poranka pracującej matki! Też wcześnie wstaję i wiem, jak trudno się zebrać, gdy przytrafi mi się zaspać :) Nota bene, też pijam rano ciepłą wodę z miodem. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  19. Boszsz. Podobno ja kiedyś sportretowałam Twoje książkowe regały, za to Ty teraz opisałaś MóJ PORANEK!!!

    OdpowiedzUsuń
  20. Czyli mamy podobne dzieci, gacku, hehe :)

    OdpowiedzUsuń
  21. Nie wiem, może wszystkie dwulatki są takie. Ale czasem ręce mi opadają gdy naganiam dziecię do jakiejś czynności, a ono woła radośnie: "idę!" i pędzi w przeciwnym kierunku. Albo stoi i udaje, że nie słyszy. Albo bez reszty poświęca się układaniu puzzli, gdy ja przytupuję niecierpliwie u progu łazienki z różową dziecięcą szczoteczką do zębów w dłoni, OKROPNIE SPÓŹNIONA DO PRACY. Naprawdę, bycie mamą dwulatka to trening cierpliwości i opanowania oraz bezustanne doskonalenie sztuki twardych negocjacji. Pomijając wszystkie chwile załamania, powinnyśmy być z siebie dumne. Co nas nie zabije, to nas wzmocni.

    OdpowiedzUsuń