niedziela, 5 czerwca 2011

"Wymiar cudów" Robert Sheckley (błe, nie czytajcie tego)


Cyklotronik Thomas Carmody wygrywa w loterii Nagrodę. Zostaje o tym uroczyście powiadomiony, a następnie zabrany do Centrum Galaktycznego w celu jej odbioru. Na miejscu okazuje się, że zaszła pomyłka, loterię wygrał Carmody, ale nie ten z Ziemi, tylko z zupełnie innej części Wszechświata, nieco bardziej galaktycznie cywilizowanego. Zjawia się ten drugi Carmody w Centrum, żądając sprostowania pomyłki i oczywiście Nagrody. Ale Thomas staje okoniem, nie daje sobie odebrać wygranej, po czym okazuje się, że nie może powrócić na Ziemię, bo nie zna jej koordynat: G(dzie) K(iedy) K(tóra).
Brzmi głupio? A dalej jest tylko gorzej. Tuła się ten biedny, troszkę głupiutki Ziemianin po kosmosie, ścigany przez drapieżnika (to żeby dodać dramaturgii?), spotyka Boga, co prawda tylko jednej planety, ale zawsze, potem nawiązuje kontakt z budowniczym planet (Douglas Adams się czkawką odbija, muszę sprawdzić, kto był pierwszy), a potem jeszcze włóczy się po alternatywnych Ziemiach, próbując trafić na właściwą.
Ratunku.
Plusem książki jest to, że jest krótka.
I jeszcze ten cytat:
"Przyswojenie tego faktu nie sprawiło Carmody'emu najmniejszych problemów, gdyż nawet nie próbował". *
No i jeszcze to (sprawdziłam), że Adams był drugi.

---
* Robert Sheckley, "Wymiar cudów", tłum. Piotr Cholewa, wydawnictwo Amber 1993, s. 109

2 komentarze:

  1. Rozbawił mnie tytuł recenzji - od razu wiadomo, czego się spodziewać :) Na pewno się nie skuszę, dzięki za ostrzeżenie ;)

    OdpowiedzUsuń