Dzień 4 - Książka, która przypomina Ci o domu
Wyprowadziłam się z domu, jak miałam 15 lat, toteż książek z tej kategorii zrazu zaczęłam szukać w literaturze dziecięcej, jakieś "Dzieci z Bullerbyn", jakieś "Anie z Zielonego" czy inne "Kubusie Puchatki", czy nawet sięgając głębiej - "Chcę mieć przyjaciela" z serii "Poczytaj mi mamo".
Jednak wciąż jakoś czułam, że to nie to, że te książki kojarzą mi się bardziej z wiekiem, z dzieciństwem, nie z domem. Sięgnęłam głębiej. Znalazłam "Wir pamięci" Edmunda Wnuka-Lipińskiego. Książka z gatunku science fiction z nurtem socjologicznym, wątkami politycznymi i kryminalnymi - z pewnością nie była zbyt odpowiednią lekturą dla dziesięciolatki, ale to mi wcale nie przeszkadzało jej przeczytać bez większego zrozumienia, ale za to z przyjemnością. Czytałam ją w stodole. Och, nie, nie wyganiano mnie z domu, to był po prostu etap "domków na drzewie" - gdzie mogłam, urządzałam sobie tajne kąciki, gdzie mogłam po prostu posiedzieć, czytać, układać swoje skarby w rodzaju kolorowych szkiełek. Miałam domek na drzewie, własnoręcznie zbudowany szałas, kącik na strychu... no i właśnie skrytkę w stodole, na minipięterku nad śrutownikiem, zapach siana i ziarna wiercił w nosie, ale uwielbiałam to poczucie odosobnienia oraz znakomity widok na całe podwórko. Siedziałam przy okienku i czytałam "Wir pamięci", starając się ją pojąć (do licha, muszę to sobie przypomnieć, no), czytałam też inne książki, gazety, ukrywałam się przed siostrami, albo też ukrywałam się z siostrami przed rodzicami.
Pewnego letniego dnia stodoła się spaliła, to dość traumatyczne wspomnienie, więc nie ma co się nad tym rozwodzić. Ale po całym tym zamieszaniu związanym z pożarem uświadomiłam sobie, że razem ze stodołą, na minipięterku spaliła się ta książka.
Odtąd, myśląc o "Wirze pamięci", zawsze myślę o minipięterku, stodole, gospodarstwie, podwórku - to wszystko, co na wsi składa się na pojęcie "dom".
Tak
Książka, która przypomina mi o domu to "Wir pamięci"
To Ty jesteś gospodarska córka i nic nie mówisz?? Ładne wspomnienie :)
OdpowiedzUsuńAno :) Umiem jeździć ciągnikiem i machać kosą. Ole.
UsuńZ kosą nigdy nie mogłem dojść do porozumienia, co jest o tyle dziwne, że Mama jest mistrzynią. A "ruskiem" wyjeździłem się za wsze czasy. Za to opanowanie biegów w "trzydziestce", to wciąż umiejętność dla mnie nieosiągalna :)
UsuńNie miałam do czynienia z trzydziestką, to nie wiem, ale władimiriec - juhu, jazda! :)
UsuńWidać "władki" były u łask, bo u dwóch wujów tym sprzętem jeździłem. A jaką wersją: z dwiema wajchami i ząbkami na biegi, czy tylko z gumką? :P
UsuńDwie wajchy i fefnaście kombinacji. Ale do zapamiętania było tylko kilka.
UsuńRany zdolniachy z Was, ja pamiętam tylko,że kiedy tata uczył mnie jeździć ciągnikiem, to pierwszego dnia wjechałam w jabłonkę. Marny był ze mnie traktorzysta-rajdowiec.
OdpowiedzUsuńDla mnie taka zabawa w ileś tam książek trochę za bardzo skomplikowana. Pewnie nie mogłabym się zdecydować na żaden tytuł.
Ale ja też wjechałam, nie w jabłonkę co prawda, tylko w rów, ale zawsze. Grunt to się nie poddawać :)
UsuńZabawa jest fajna, jak się na nią poświęci trochę nie tyle czasu, ile uwagi, można trochę pogrzebać w pamięci czy podświadomości.
Z moich wyczynów młodego traktorzysty wart jest odnotowania ten, kiedy to orząc pole na którego końcu była łąka, zaorałem i łąkę. Po prostu przy nawrotach zapominałem o podnoszeniu pługa :) Chrzestny przyjął to na klatę :)
UsuńCiekawa historia! Powodzenia w dalszych wpisach z tej serii ;) Czekam z niecierpliwością
OdpowiedzUsuńDziękuję, kolejne wpisy już powoli krystalizują :)
UsuńTytuł mówi wiele. A wiesz, że dziś w drodze powrotnej z pracy zwróciłam uwagę na zatrzęsienie domków na drzewie. To chyba stęsknieni za dzieciństwem tatusiowie pobudowali dla swoich pociech. Kiedyś marzenia się spełniają...
OdpowiedzUsuńChwała takim tatusiom!
UsuńJa z kolei w drodze do i z pracy uwielbiam przyglądać się gniazdom ptasim. Niby bez związku, ale jednak - bo to też domki przecież.
Albo gorliwi wykonawcy wnuczkowych fantazji - dziadkowie :)
Usuń