sobota, 30 stycznia 2010

"Księga Nowego Słońca" Gene Wolfe


Zostałam obdarowana tym cyklem, a jako bonus dorzucono mi parę znaczących mrugnięć, grymasów i tak dalej, a na moje pytanie "o co biega", dostałam odpowiedź, iż to wielkie dzieło jest, pełne znaczeń ukrytych i do wydobycia, tworzą się kluby wydobywających i w ogóle powinnam być szczęśliwa, że za chwilę znajdę się w tym szacownym gronie. Czyli mam czytać, chłonąć, analizować i zachwycać się.
Posłusznie zabrałam się za lekturę, szeroko otwierając oczy w oczekiwaniu na te wspaniałości objawione. I tak czytałam sobie tom pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, w końcu piąty. Wspaniałości mi się nie objawiły, ale dobrze, że ich oczekiwałam, łatwiej mi przyszło doczytać całość do końca.

Kat - bohater książki wędruje z miejsca na miejsce przez całe pięć tomów, rzekłabym kolokwialnie, że go mrówki w tyłek chyba gryzły, że tak na miejscu usiedzieć nie mógł. Do tego jest taką jakby melepetą, czyli bezwolną kukłą, przerzucaną z miasta do miasta, z ziemi w kosmos i z powrotem bez wyraźnego jego udziału. Ot, coś się zdarzyło, tu gonią, nie wiadomo czemu, to uciekamy, o, przestali gonić, to w sumie już nie wracamy, bo to za daleko, to może pójdziemy do przodu?... I tak się kręci przez cały pięcioksiąg.

Nie wiem, dlaczego naszpikowano to mesjanistycznymi nawiązaniami. Nie tylko zresztą, statek kosmiczny sięga nawet dalej, do Arki Noego.
Nie wiem, czemu miała służyć doskonała pamięć bohatera, racząca nas wszelkimi szczegółami i szczególikami z licznych wojaży. Owszem, czasem jakiś szczególik wywoływał wspomnienie sytuacji, rozmowy, spotkania, wiemy, co skąd się wzięło, ale podkreślam, czasem.
Nie wiem, dlaczego autor przedobrzył, przekomplikował i kompletnie zignorował zasadę brzytwy Ockhama. Do tego zniesmaczył mnie kanibalizmem.
Jak tak sobie myślę o elementach powieści, to zawsze wskakuje mi coś, co czytałam wcześniej, a było lepiej ujęte. Choćby wędrówka przez kraje, przez światy, przez czasy. Duncan w" Welinie" zrobił to nieporównanie lepiej (wiem, że czas powstania różni się znacznie, pomińmy to). A te motywy mesjanistyczne, lepiej zrobił to Irving w "Regulaminie tłoczni win" czy choćby Snerg w "Według łotra".

No i co, ponatrząsałam się już, teraz czas na pozytywy. Otóż, bardzo prawdpodobna jest możliwość, że jednokrotne przeczytanie tych książek nie wystarcza, że trzeba przeczytać raz jeszcze, by je zrozumieć, a gdy pojawi się zrozumienie, to i przychylna akceptacja też. Czyli wszystko jest jasne - nie zrozumiałam powieści (bo też i autor niczym mnie nie zachęcił do zrozumienia), a w istocie jest ona złożona, bogata i pełna. Nie wiem, czy to odkryję, jeśli tak rzeczywiście jest, rzadko bowiem wracam do lektury, jeśli jest dla mnie mało zrozumiała (oczywiście są wyjątki, jak wspomniany już "Welin").

Ale pewnym pozytywem książki, który zdołałam samodzielnie odkryć, jest nastrój. Lekka nutka dekadencji... tfu, jaka tam lekka, cały cykl dekadencją jest przesycony na wskroś. Smętna nostalgia za tym, co mija, wrażenie nieuchronności upadku cywilizacji, smutek, melancholijny żal. To nastrój, kiedy jesienią opadną liście z drzew, jeszcze niby kolorowe na ziemi, ale już zaczynają szarzeć, zapowiadając rychłe przyjście zimy. To smutne, ale piękne.
Jeszcze jedno warte jest pochwalenia - cudowna, plastyczna wizja statków kosmicznych, przeogromnych fregat, z masztami i żaglami (tak, tak, statki na wiatr słoneczny). Czyli wzorce ziemskie powielone i zwielokrotnione w skali kosmicznej. Autor bardzo szczegółowo opisuje, opowiada wręcz, o tych kilometrach takielunku, o ogromnych płachtach foliowych żagli tak cieniutkich, że niemalże o tylko dwóch wymiarach. Wizja wcale nie nowa, ale rozmachem wybitnie trafiająca do wyobraźni.

Ocena cyklu: 3,5/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz