Bazyl zachwalał - toteż zachęcona wrzuciłam książkę do schowka, potem udało się pożyczyć od kogoś i tak trafiło na półkę. Mąż dorwał pierwszy, a ja tylko kiwałam z aprobatą głową, gdy słyszałam wybuchy śmiechu, gratulując sobie wyboru. Potem sama wzięłam książkę do ręki i zaczęłam czytać. Czytam, czytam, wypatruję tych śmieszności, hm, nie widzę. Oglądam książkę dokładnie, widzę, że jestem już w połowie i nic! No cóż, mówię sobie, nie zawsze się trafi, tym razem nie trafiłam, bywa.
Bo historia nauczyciela Wilta o tym, jak to który opancerzony mentalnie (lata nauczania tak wpływają na nauczycieli) rusza do boju z inspektorem policji oskarżającym go o morderstwo żony w ogóle mnie nie rozśmieszyła.
Przygody jego żony, która z tym czasie, jak Wilt był przesłuchiwany (dniami i nocami) fruwała jak dobrze wyrośnięty motylek po moczarach i mokradłach, wywoływały u mnie uczucie zażenowiania, niejako w zastępstwie za panią Wilt.
A przygody Judy to już całkiem masakra. Judy jest nadmuchiwaną lalką z sexshopu, podstępnie podrzuconą Wiltowi. Judy jest maltretowana, wpychana do wykopu, zalewana betonem, potem wykuwana; na Judy skupia się uwaga wszystkich obserwatorów, kiedy jest wydobywana z zabetonowanego fundamentu i rozciągana jak gumka od majtek; Judy w końcu pęka, nie wytrzymawszy takiego traktowania (no kto by wytrzymał?), a ja odczułam prawdziwą ulgę.
Trochę ratuje całość szczęśliwe zakończenie (oczywiście dla pozostałych bohaterów, nie dla Judy).
Ocena: 3/5.
Ale TŻtowi się podobało? O! :D
OdpowiedzUsuńA i owszem, podobało bardzo!
OdpowiedzUsuńAch te męże! Czasem zadziwiają zgoła odmiennym poczuciem humoru. Nie dawniej jak parę dni temu mój zaśmiewał się nad "Idę w tango" Fabickiej, nad którym ja krzywiłam się, że nieudolne naśladownictwo Chmielewskiej...
OdpowiedzUsuń