piątek, 12 sierpnia 2011

"Mors ultima ratio" Henryk Kurta (dla alkoholików)


Śmierć jest ostatecznym rozwiązaniem - mniej więcej to znaczy tytuł książki, którą przypomniałam sobie po latach. Z nudów, tylko i wyłącznie. Przeciętniuni kryminałek, a akcją osadzoną gdzieś w Ameryce, w małym, zakurzonym i omdlewającym z gorąca miasteczku. Autorowi pewnie marzył się Teksas.

Akcja taka sobie: oto w miasteczku umiera nauczyciel, otruty gazem. Niby samobójstwo, ale ktoś wysyła do prokuratury anonimy sugerujące, że zmarły wcale nie miał zamiaru skończyć ze sobą. Władze przysyłają człowieka, który ma się bliżej przyjrzeć sprawie i ocenić, na ile anonimy mówią prawdę. Przygląda się więc ten człowiek, ocenia, rozmawia z ludźmi w miasteczku, odkrywa, że denat (cudne słowo) był postacią wyjątkowo antypatyczną i kilka osób miało i motyw i chęci, by go ukatrupić. Kto konkretnie z tych kilku osób - policjant odkrywa bez większego trudu. Swoje obserwacje wyjawia w tradycyjny kryminalny sposób - zebrawszy wszystkich zainteresowanych i podejrzanych w jednym pokoju.

Nuda. Ale najgorsze są te drobniutkie kiksy w tekście oraz obsesja alkoholowa autora. Kiksy w stylu: w jednej scenie w ogrodzie pracowała cicho rosiarka, a w innej scenie ta sama rosiarka tak hałasuje, że trzeba zamykać okno, by nie przeszkadzała w przemowie końcowej.
Alkohol zaś leje się strugami. Autor zapewne wyobrażał sobie, że gdy panuje upał, wszyscy raczą się z upodobaniem: whisky z colą, whisky z lodem, whisky z colą i lodem, ginem z tonikiem, likierem i zimnym piwem. Wszyscy! Policjanci na służbie i poza nią, przedsiębiorca pogrzebowy, burmistrz, nauczyciel... ba, lekarz przed wyjazdem w obchód robi sobie przystanek w barze na jedno albo dwa zimne piwka, a policjanta (i siebie też, oczywiście) między jednym a drugim pacjentem częstuje drinkiem.

Zaś sam policjant ze stolicy przed rozmową z miejscowym zamiataczem ulic zaopatruje się w półgalonową butelkę bourbona. Częstuje gościa, sam też za kołnierz nie wylewa, a po kilku godzinach butelka jest pusta. Zaznaczam, że galon amerykański to 3,7 litra - he, he, proszę sobie policzyć promile po kilku godzinach, zakładając, że pili równo, a nie pili, bo gość wyszedł wcześniej (ja policzyłam, wynik boski). Policjant, wcale nie pijany, siedzi sobie na łóżku i robi notatki z przesłuchania, a że butelka jest pusta, a jemu znów gorąco i pić się chce, zamawia z motelu trzy puszki piwa. A powinien właśnie leżeć martwym bykiem. Chyba że jest Rosjaninem z pochodzenia... zachęcam, policzcie sami :)

A sam kryminał stanowczo odradzam, chyba że bardzo, ale to bardzo się ktoś nudzi i nie ma nic pod ręką, to lepiej to niż skład proszku do prania na opakowaniu.


"Mors ultima ratio", Henryk Kurta, Krajowa Agencja Wydawnicza, 1979

3 komentarze:

  1. Oj po takim ostrzeżeniu to już na pewno nie sięgnę po ten kryminał. Dzięki za cynk.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko podziwiać, że doczytałaś. Ja daję książce szansę do kilkunastu kartek. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Doczytałam, bo leciałam po łebkach, przypominając sobie tylko z zamierzchłych czasów. Wystarczyła godzinka :)

    OdpowiedzUsuń