"Każde martwe marzenie" Roberta M. Wegnera to kolejna część
cyklu o Meekhanie. To książka, na którą bardzo czekałam, nerwowo przytupując nóżką, bo przecież w
poprzedniej, "Niebo ze stali" nic się nie wyjaśniło, a
bohaterowie tacy w rozsypce i co dalej, nie wiadomo.
Właściwie dalej nie wiadomo, co dalej. Jesteśmy o oczko dalej na skali osi czasu, jaki biegnie w imperium. Przed lekturą pieczołowicie ściągnęłam sobie ze strony wydawcy streszczenie wydarzeń z poprzednich tomów. Przeczytałam. Poczułam się dziwnie. Suche jak patyk, beznamiętne i bezosobowe wyliczanie, kto się gdzie przemieścił, kto z kim się bije, jaki bóg się pojawia i po co. Także kto ginie i kto zachodzi w ciążę (to pierwsze zdarza się zdecydowanie częściej, co za czasy). Mogłam sobie darować, choć oczywiście doceniam ten nowatorski gest wydawcy w stronę czytelników. Okazało się, że do książki przyciąga mnie magia, jaką słowami kreuje autor, nie skomplikowana fabuła.
Na szczęście lektura "Każdego martwego marzenia" wprowadziła mnie szybko na powrót w świat Imperium Meekhańskiego. Brutalny to świat i krwawy. Wstrząsany przez dziwne poczynania bogów, szarpany wojenkami ziemskich mróweczek. Gdy się patrzy z góry na cały ten świat, to te zatargi są takie nieważne, ulotne i kruche. Pewnie dlatego autor tego nie robi (nie patrzy z góry), za to z upodobaniem przedstawia mi losy poszczególnych bohaterów, każdego traktując z uwagą.
Z nich wszystkich najbliższa jest mi Deana, która przez niespodziewany kontakt z Bogiem Ognia staje się władczynią Białego Królestwa i radzi sobie z tym całkiem dobrze, do momentu, gdy przyjdzie jej stanąć do walki z armią niewolników. Deana jest bowiem osobą o silnie rozwiniętym poczuciu sprawiedliwości i walka z niewolnikami, którzy mają dość niewoli, jakoś średnio wydaje jej się sprawiedliwa (ja miałabym z tym problem).
Altsin, facet który jest trochę facetem, a trochę bogiem miota się po świecie i szuka innych bogów, przy okazji znajdując Czerwone Szóstki gdzieś na zimnych wodach i lodach, uwięzionych na pokładzie statku giganta.
Mała dziewczynka Kayla, co do której miałam ogromne pretensje do autora za los, który ją spotkał, jest postacią wyrazistą i niezłomną. Fajna mała.
Inne postaci są równie interesujące. Cesarz, na którego widok którego poddani sikają w majtki, Szczury i Ogary, ogarnięte obsesją gromadzenia informacji, Laskolnyk, który skacze po mapie jak pchła, ginące z głodu plemię...
Hop tu, hop tam, zawirowania mocy rosną, tylko patrzeć aż się wyklują się nowi bogowie, a wtedy będziemy mieli Iliadę na dużą skalę.
Wyżej przeleciałam się po postaciach, ale zapewniam, że tło, wydarzenia, motywy, pobudki (osobiste, ekonomiczne czy inne), wszystko, co składa się na świat Meekhanu - jest doskonale wyważone i dopracowane. Wegner to mistrz opowieści. Meekhan jest cholernie interesujący i bardzo chcę już kolejnych części. Dużo. Może być więcej niż siedem.
Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik, a także w ramach Zewu Zajdla, gdyż "Każde martwe marzenie" zostało nominowane do nagrody Zajdla.
"Każde martwe marzenie" Robert M. Wegner, Powergraph, Warszawa, 2018.
Właściwie dalej nie wiadomo, co dalej. Jesteśmy o oczko dalej na skali osi czasu, jaki biegnie w imperium. Przed lekturą pieczołowicie ściągnęłam sobie ze strony wydawcy streszczenie wydarzeń z poprzednich tomów. Przeczytałam. Poczułam się dziwnie. Suche jak patyk, beznamiętne i bezosobowe wyliczanie, kto się gdzie przemieścił, kto z kim się bije, jaki bóg się pojawia i po co. Także kto ginie i kto zachodzi w ciążę (to pierwsze zdarza się zdecydowanie częściej, co za czasy). Mogłam sobie darować, choć oczywiście doceniam ten nowatorski gest wydawcy w stronę czytelników. Okazało się, że do książki przyciąga mnie magia, jaką słowami kreuje autor, nie skomplikowana fabuła.
Na szczęście lektura "Każdego martwego marzenia" wprowadziła mnie szybko na powrót w świat Imperium Meekhańskiego. Brutalny to świat i krwawy. Wstrząsany przez dziwne poczynania bogów, szarpany wojenkami ziemskich mróweczek. Gdy się patrzy z góry na cały ten świat, to te zatargi są takie nieważne, ulotne i kruche. Pewnie dlatego autor tego nie robi (nie patrzy z góry), za to z upodobaniem przedstawia mi losy poszczególnych bohaterów, każdego traktując z uwagą.
Z nich wszystkich najbliższa jest mi Deana, która przez niespodziewany kontakt z Bogiem Ognia staje się władczynią Białego Królestwa i radzi sobie z tym całkiem dobrze, do momentu, gdy przyjdzie jej stanąć do walki z armią niewolników. Deana jest bowiem osobą o silnie rozwiniętym poczuciu sprawiedliwości i walka z niewolnikami, którzy mają dość niewoli, jakoś średnio wydaje jej się sprawiedliwa (ja miałabym z tym problem).
Altsin, facet który jest trochę facetem, a trochę bogiem miota się po świecie i szuka innych bogów, przy okazji znajdując Czerwone Szóstki gdzieś na zimnych wodach i lodach, uwięzionych na pokładzie statku giganta.
Mała dziewczynka Kayla, co do której miałam ogromne pretensje do autora za los, który ją spotkał, jest postacią wyrazistą i niezłomną. Fajna mała.
Inne postaci są równie interesujące. Cesarz, na którego widok którego poddani sikają w majtki, Szczury i Ogary, ogarnięte obsesją gromadzenia informacji, Laskolnyk, który skacze po mapie jak pchła, ginące z głodu plemię...
Hop tu, hop tam, zawirowania mocy rosną, tylko patrzeć aż się wyklują się nowi bogowie, a wtedy będziemy mieli Iliadę na dużą skalę.
Wyżej przeleciałam się po postaciach, ale zapewniam, że tło, wydarzenia, motywy, pobudki (osobiste, ekonomiczne czy inne), wszystko, co składa się na świat Meekhanu - jest doskonale wyważone i dopracowane. Wegner to mistrz opowieści. Meekhan jest cholernie interesujący i bardzo chcę już kolejnych części. Dużo. Może być więcej niż siedem.
Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik, a także w ramach Zewu Zajdla, gdyż "Każde martwe marzenie" zostało nominowane do nagrody Zajdla.
"Każde martwe marzenie" Robert M. Wegner, Powergraph, Warszawa, 2018.
Dla mnie ta część jest najciekawsza oraz najbardziej spójna ze wszystkich i znakomicie zbiera wcześniejsze wątki, by odsłonić główną intrygę. I wychodzi na to, że Wegner to taki nasz polski Erikson :) Jestem ciekawa, co będzie dalej.
OdpowiedzUsuńWegner jest lepszy od Eriksona. Co najmniej w jednej rzeczy: nie usmierca bohaterów, do których zdążyłam się przywiazac. U Eriksona często mi się to zdarzało.
UsuńBardzo przyjemnie mi się czytało twoją recenzję, być może skuszę się nawet na książkę :P
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Byle tylko zacząć cykl od początku! ;)
UsuńKurczę, znowu natykam się na Wegnera. Po Falkonie mam nawet jedną z jego książek (i genialną naszywkę z Meekhanu! :D). Ale coś się za niego zabrać nie mogę. :P
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko.
http://zamknietawpozytywce.blogspot.com
Dobrym (ponoć) sposobem na czytanie cyklu jest odczekanie, aż wyjdą wszystkie części i czytanie całości. Może tak spróbujesz?
UsuńPozdrawiam!
Skleroza może i fajna, bo można się cieszyć od nowa tym czym już się nacieszyliśmy, ale ... Obiecuję sobie (mam nadzieję, że po raz ostatni), nie zaczynać nie dokończonych cyklów (książek, seriali, łatewer), bo jednak czas ograniczony, a tu trzeba jeszcze raz. Siadłem tydzień temu do Gotham, bo jak opuszczałem miasto i Gordona, to kończył się pierwszy sezon i następnego nie było na horyzoncie, a tu ze zdziwieniem odkryłem, że jest już cztery. Odpaliłem "dwójkę" i co? I z podkulonym ogonem wróciłem na samiutki początek historii.
OdpowiedzUsuńPS. A najbardziej przerażający jest fakt, jak mało mam przebłysków przy kolejnym oglądaniu :(
PPS. A Wegner zacny i jak już skończy, to z przyjemnością ponownie pozarywam nocki :D
No, a pamiętasz Lyncha? Zgroza i horror.
Usuń