piątek, 24 maja 2013

"Handlarze kosmosem" Frederik Pohl, Cyril M. Kornbluth - proroczy rozbuchany konsumpcjonizm


Jedziemy przez zapadłą wieś, a tam tablice na płotach czy słupach "Auto-naprawa", "Nagrobki" czy "Biuro rachunkowe". Wyjeżdżamy na główniejszą drogę, a tam już bilboardy na polach: "Skuteczne odszkodowania", "Sprzedam działkę inwestycyjną", "Usługi ogólnobudowlane" czy "Odtrucia poalkoholowe, psychoterapia". To nie dziwi, jest normalne, wrosło w krajobraz. Do tego stopnia, że kiedy jakiś artysta zrobił zdjęcia współczesnej Warszawy i komputerowo wyciął reklamy, oglądało się to jak krajobraz księżycowy.

Bez reklamy niczego się dziś nie sprzeda. Reklamy są wszędzie. W radio, telewizji, gazetach, internecie, na polach i płotach, budynkach i słupach. Skąd wiedzieli panowie Pohl i Kornbluth już w latach 50, że tak to się rozwinie?
Nie wiem, ale przewidzieli całkiem trafnie tak gwałtowny rozwój reklamy. Oprócz tego przewidzieli ogromne megaprzedsiębiorstwa konkurujące, ba, walczące ze sobą bezpardonowo o każdy, każdziutki kawałek konsumenckiego tortu - aż ciarki człowieka przechodzą.

Jeśli do tego dojdzie jeszcze obraz zmasakrowanej, wyjałowionej, rabunkowo spustoszonej Ziemi - to ciarki przechodzą po dwakroć. Nie można wyjść na ulicę bez zatyczek przeciwsadzowych w nosie, taksówki z braku paliwa zostały zastąpione rykszami, mięso hoduje się w wielkich kadziach,  a do mycia używa słonej wody. Ciarki po trzykroć.

No ale co z tą reklamą? Czytał ktoś "Generation P" Wiktora Pielewina? Kiedyś mi wpadło w ręce, a po lekturze zapisałam sobie zdanie: "Reklama dźwignią handlu? Nie, reklama dźwignią gospodarki, życia, wszystkiego". Tu jest to samo. Korporacje używają wszelkich chwytów (kodowanie podprogowe, przekupstwa, morderstwa, zatajanie), żeby tylko zwiększyć obroty. A kiedy już nie ma niczego do sprzedania na Ziemi, to sięgają po Wenus. Miliony kolonistów chcących osiedlić się na tej planecie to miliony zysku. No ok, firma sponsoruje badania naukowe, żeby tę planetę jakoś przystosować do życia, ale i tak tnie koszty.

Na tym nieprzyjemnym i okropnie proroczo namalowanym tle (napisanym w latach 50.!) rozgrywa się sensacyjna historia. Jeden z bossów korporacyjnych zostaje porwany przez tajemnicze siły i ze zmienioną tożsamością zepchnięty na sam dół drabiny społecznej. To przez Wenus, łakomy kąsek. Żeby ten kąsek odzyskać, bohater książki musiałby się jakoś wyplątać z wielce niekorzystnej dla siebie sytuacji. No, jest wystarczająco zdeterminowany, żeby mu się to udało, ale po drodze coś się zdarza. Właściwie nie coś, tylko ktoś. Organizacja zwana Consies - dziś nazwalibyśmy ich ekoterrorystami.

Jak to się skończy? Dobrze. I ciekawie. Warto było przeczytać, choćby dla takich smaczków:
"Podczas gdy on pożerał wytarty egzemplarz czegoś zwanego »Moby Dick«, ja przejrzałem z pół tuzina starych czasopism [...] Ale nie mogłem zrelaksować się w obecności tylu książek, z których żadna nie zawierała nawet jednego słowa reklamy. Nie jestem pruderyjny, jeśli chodzi o nietypowe przyjemności służące użytecznemu celowi, ale moja tolerancja ma swoje granice".

Aaaaa!

Za inspirację bardzo dziękuję Tomkowi, natchnął mnie i przeczytałam.

2 komentarze:

  1. Czytałem to w liceum. Strzępki wspomnień pozostały i chyba trzeba będzie sobie to odświeżyć:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie to ominęło, jak byłam w liceum. Tfu, ja nie byłam w liceum! Lema wtedy czytałam.

      Usuń