wtorek, 10 marca 2015

"Labirynt Śniących Książek" Walter Moers

 Mało kto z moli książkowych nie zna "Miasta Śniących Książek"! Powieść ta, wydana w Polsce przed ośmiu laty, szturmem wzięła wszystkie bastiony książkomaniaków.  Wcale się nie dziwię, mnie też podbiła, zawierała bowiem to, co lubię bardzo: książki, powieści, autorzy, regały, biblioteki, regały, księgarnie - i tak można by jeszcze długo wymieniać. Od "Miasta..." się zaczął mój zbiór dzieł Moersa wydanych w Polsce - mam wszystkie na półce.

 Camonia, Camonia, Camonia!

Wiadomość, że ukaże się "Labirynt..." zelektryzowała mnie. Aaaa, czad, myślę sobie. Wracamy do Camonii, do Miasta, do książek, książek, KSIĄŻEK!

Teraz ci, którzy nie czytali "Miasta...", a mają to w planach, pomijają ten akapit. Żeby bowiem choćby odrobinę przybliżyć fabułę "Labiryntu...", muszę zdradzić, co się działo wcześniej. Główny bohater, smok - poeta, Hildegunst Rzeźbiarz Mitów jest świadkiem zagłady miasta i przeogromnych, ukrytych pod nim katakumb. Nie mówiąc już o tych wszystkich książkach... Wraca do domu i z godnością spoczywa na laurach, pisząc bardzo dużo i bardzo źle, przy tym pławi się w blasku sławy i kompletnie głuchnie na głos krytyki.

Z zapartym tchem czekałam na...

Tajemnicze wezwanie ściąga go jednak z powrotem do Miasta Śniących Książek, a tam... No właśnie, na to "a tam" czekałam przez całą książkę z zapartym tchem. I gdyby nie naturalna reakcja obronna organizmu, to bym się udusiła.
Przesadą byłoby stwierdzenie, że, w "Labiryncie..." nic się nie dzieje, ba, w końcu to dzieło ma 376 stron. Ale to, co się dzieje, to nie było to, na co czekałam! Hildegunst po prostu zwiedza Miasto Śniących Książek, a raczej to, co się z Miasta wykluło. Na  szczęście literatura wciąż stoi na pierwszym miejscu, ale są też inne formy działalności, w jakich mieszkańcy znaleźli upodobanie. Na przykład teatr.

O mato z córką, na temat teatru jest pół książki chyba! Odczułam przesyt. Autor ma wizję wielką, monumentalną wręcz. Nieszczęściem, nie umie się powstrzymać, by nie ujawnić czytelnikom wszystkich szczegółów i szczególików  tej wizji. To się nazywa napchać odbiorcę książką po dziurki w nosie. A co ma wspólnego teatr z literaturą?
[...] istnieje pewne dalekie pokrewieństwo między lalkami z teatru a antykwarycznymi księgami miasta, wiesz? Jedne i drugie pogrążone są w czymś w rodzaju magicznego snu tak długo, jak długo nikt ich nie używa, prawda? [...]Wszystkie ożywają w kontakcie z publiką".[1]

I tak kocham Moersa.

Czy to znaczy, że mi się nie podobało? Ależ skąd. Wszystko, co wychodzi spod pióra Moersa, podoba mi się (ani chybi znaczy to, że jestem rasową fanką jego twórczości). Tylko że akurat "Labirynt" podobał mi się mniej, przez to zapchanie oraz przez zakończenie książki. Takie wiecie, urąbanie siekierą, a nie zakończenie. Teraz mam czekać z wywieszonym jęzorem na ciąg dalszy.
O tym, że autor zakamuflował w tekście nazwiska znanych i sławnych ludzi związanych z literaturą (właściwie ogólnie ze sztuką), chyba pisać nie muszę, bo ten sam zabieg zastosował w "Mieście...". Tyle że tutaj dla ułatwienia na końcu książki jest malutka ściąga, tak żeby zachęcić do samodzielnego łamania głowy. Ale i tak, gdy trafimy na zdanie:
"I przeczytałem też wszystkie powieści Olyandera Conthura  o Herlosie  Olmshocku - dziesiątki razy!"[2]
to przecież wiemy, o co chodzi, prawda? To super pomysł i znakomity sposób na rozruszanie szarych komórek.

Na oddzielną wzmiankę zasługują rysunki Moersa. Drobiazgowe, dopieszczone, złożone z miliona malusieńkich kreseczek. Za tymi kreseczkami ukrywa się tylko ułamek wyobraźni autora. Ach, gdybyż tak i "Miasto..." i "Labirynt..." powstały w wersji graficznej! Cóż za pole do popisu!
Lalki z teatru. s. 197



Mała szpila na koniec.

Nie mogłam się oprzeć, by nie przytoczyć też tych słów:
"Stękałem i wzdychałem przy tej lekturze jak podczas wejścia stromą górską ścieżką w parny letni dzień z plecakiem pełnym kostki brukowej. Nigdy nie czułem się tak obarczony przez słowa, wręcz obciążony. Jakby to sam autor kurczowo trzymał się moich nóg, abym wlekł go za sobą przez jałową kamienną pustynię".[3]
To fragment z samego początku książki. Oj, szkoda, że pod koniec Moers o nim zapomniał i sam sobie na plecy zarzucił ładuneczek.


P.S. Wielkie ukłony dla pani Katarzyny, tłumaczki, która przełożyła książkę genialnie. 
---
[1]  "Labirynt Śniących Książek", powieść z Camonii autorstwa  Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów, przekład z camońskiego i ilustracje Walter Moers, przekład z Waltera Moersa bez ilustracji Katarzyna Bena, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2014, s. 186
[2] Tamże, s. 103
[3] Tamże, s. 21

Bardzo dziękuję ze książkę Wydawnictwo Dolnośląskiemu!

11 komentarzy:

  1. Mam i bardzo grzecznie czeka na swoją kolej :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli mogę zasugerować, to sugeruję: niech sobie jeszcze czeka, aż nie wyjdzie kolejna część. Wtedy za jednym posiedzeniem machniesz dwie i będziesz mega zadowolona :)

      Usuń
  2. Moersa wielbię całą sobą, ale niestety tutaj... coś poszło nie tak. Mam wrażenie, że ta książka powstała omyłkowo, że to jakiś przerywnik. Przecież to horror, żeby właściwa akcja rozpoczynała się dopiero na ostatniej stronie.. I znów trzeba czekać lata na tłumaczenie i polskie wydanie kolejnego tomu. Eh, jestem rozczarowana. Choć i tak, kurczę, podobało mi się:) Nie wiem jak on to robi. A te ilustracje - boskie! Chociażby dla nich warto książkę mieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie samą akcją powieść stoi. Jednak wiem, co masz na myśli, tu proporcje pomiędzy akcją a opisami zostały znacznie zaburzone na korzyść tych drugich. Trzeba jednak przyznać, że pomysłów Moers ma mnóstwo, może bał się, że je pozapomina i pośpiesznie wepchnął je w książkę? ;)

      Usuń
  3. O, już dawno nie widziałam recenzji Moersa. ;) Sporo osób pisało o znużeniu/przesycie, a mi się ta część podobała jeszcze bardziej niż pierwsza. Żadna stroma górska ścieżka, tylko autostrada, którą się mknie, a potem wraca, by uważniej prześledzić wszystkie szczegóły i wynotować nazwiska. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, proszę, podobało się bardziej niż pierwsza część? To jesteś (chyba) w mniejszości.
      Ale co tam, jak widać, Moers ma dar podbijania serc czytelniczych :)

      Usuń
  4. Przekora ze mnie - weszłam tu tylko po to, żeby napisać, że nie czytam Twojej recenzji! ;)
    Tworzę właśnie własną, więc nie chcę się sugerować, wrócę tutaj, jak już się z nią uporam. Z tego, co pisałaś na fb wiem jednak, że nasze wrażenia są podobne. Ale mam nie lada problem - jak opisać ksiażkę, która z jednej strony jest idealnie w moim guście, a z drugiej jest nudna jak przysłowiowe flaki z olejem? Paradoks? No właśnie...

    Do zobaczenia tutaj za parę dni! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze można potraktować ją jako połowę książki - no i chyba tym właśnie "Labirynt..." jest.

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Z jednej strony "Labirynt..." jest częścią uniwersum, które uwielbiam, byłam zachwycona mogąc się w nie zagłębić, z drugiej nudzi okrutnie. Po prostu nie tego się spodziewałam - gdyby ktoś wcześniej mi powiedział, że to przewodnik po Księgogrodzie, podeszłabym do lektury inaczej i nie byłoby rozczarowania. Powinno być jakieś ostrzeżenie na okładce ;)
    Mam nadzieję, że w recenzji dobrze udało mi się uchwycić paradoks - podobało mi się i nie podobało :) :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, wnoszę, że stworzyłaś własną recenzję. Jeszcze nie zaglądałam do Ciebie, ale zajrzę na pewno :)

      Usuń