Czy dziś da się pisać książki tak, jak robił to Sir Arthur Conan
Doyle? Jak widać, Anthony Horowitz próbuje.
Bohaterem książki nie jest Sherlock Holmes, ten bowiem zginął w starciu nad wodospadem Reichenbach (ale czy na pewno?), ani nie jego rywal, profesor James Moriarty, który przepadł w tym samym miejscu (ale czy na pewno?). Główne role grają tu dwaj dżentelmeni: Athelney Jones ze Scotland Yardu i Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, którzy zawiązują sojusz, by złapać nieuchwytnego amerykańskiego przestępcę. Clarence Devereux, bo to o nim mowa, wykorzystując fakt, że ze sceny zniknęli jednocześnie jego wróg i konkurent, zamierza przejąć rządy w przestępczym światku Londynu i wycisnąć to miasto jak cytrynę. Jones i Chase próbują mu w tym przeszkodzić.
Anthony Horowitz sięgnął po klasyczną historię kryminalną, przy czym jasno i od początku określa swoje inspiracje. Wiele razy przywołuje Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, jak i przytacza tytuły dzieł o ich przygodach. Stara się mocno, takie odniosłam wrażenie, upodobnić swoją książkę do dzieł Sir Doyle'a.
Przyznaję, że jeśli chodzi o odmalowanie realiów dziewiętnastowiecznego Londynu: ulic, zaułków, ruchu ulicznego, wnętrz kawiarni czy domów mieszkalnych - idzie mu znakomicie. Opis Scotland Yardu to poezja! Posępna i turpistyczna, ale jednak.
Gdy autor przechodzi do działań czy to przestępców, czy ścigających ich stróżów prawa, porzuca wiktoriańską powściągliwość i nurza się w krwi. Bijatyki, krwawe rozgrywki, wyrywane paznokcie, podrzynane gardła czy głowy rozlatujące się w kawałki po strzale z broni palnej - to raczej nie jest styl twórcy Holmesa. Pachnie mi tu modą rodem z XXI wieku, czyli im więcej krwi i flaków, tym bardziej czytelnicy będą chcieli to czytać. Jestem sceptyczna wobec takiego makabrycznego i dosłownego podejścia, no ale co kto lubi.
Przyznaję jednak, że Horowitz umie w fabułę. Nie nudziłam się ani przez chwilę, a kolejne volty, łącznie z ostatnią, tak mnie zaskakiwały, że frajdę ze słuchania miałam ogromną.
Jak wynika z powyższego, pisać dziś tak jak sto lat temu raczej się nie da, przynajmniej Horowitzowi się nie udało. Gdybyż, ach, gdybyż zechciał on nieco ograniczyć brutalność, a większy nacisk położył na... no właśnie nie wiem, na co. Tam wszystko inne jest w sam raz! Czasem mniej znaczy lepiej.
Lektor doskonały, Andrzej Ferency to klasa, czytał wiele audiobooków i zawsze jest bezbłędny.
"Moriarty" Anthony Horowitz, przełożył Maciej Szymański, czyta Andrzej Ferenc, Rebis, Poznań 2015.
Bohaterem książki nie jest Sherlock Holmes, ten bowiem zginął w starciu nad wodospadem Reichenbach (ale czy na pewno?), ani nie jego rywal, profesor James Moriarty, który przepadł w tym samym miejscu (ale czy na pewno?). Główne role grają tu dwaj dżentelmeni: Athelney Jones ze Scotland Yardu i Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, którzy zawiązują sojusz, by złapać nieuchwytnego amerykańskiego przestępcę. Clarence Devereux, bo to o nim mowa, wykorzystując fakt, że ze sceny zniknęli jednocześnie jego wróg i konkurent, zamierza przejąć rządy w przestępczym światku Londynu i wycisnąć to miasto jak cytrynę. Jones i Chase próbują mu w tym przeszkodzić.
Anthony Horowitz sięgnął po klasyczną historię kryminalną, przy czym jasno i od początku określa swoje inspiracje. Wiele razy przywołuje Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, jak i przytacza tytuły dzieł o ich przygodach. Stara się mocno, takie odniosłam wrażenie, upodobnić swoją książkę do dzieł Sir Doyle'a.
Przyznaję, że jeśli chodzi o odmalowanie realiów dziewiętnastowiecznego Londynu: ulic, zaułków, ruchu ulicznego, wnętrz kawiarni czy domów mieszkalnych - idzie mu znakomicie. Opis Scotland Yardu to poezja! Posępna i turpistyczna, ale jednak.
Gdy autor przechodzi do działań czy to przestępców, czy ścigających ich stróżów prawa, porzuca wiktoriańską powściągliwość i nurza się w krwi. Bijatyki, krwawe rozgrywki, wyrywane paznokcie, podrzynane gardła czy głowy rozlatujące się w kawałki po strzale z broni palnej - to raczej nie jest styl twórcy Holmesa. Pachnie mi tu modą rodem z XXI wieku, czyli im więcej krwi i flaków, tym bardziej czytelnicy będą chcieli to czytać. Jestem sceptyczna wobec takiego makabrycznego i dosłownego podejścia, no ale co kto lubi.
Przyznaję jednak, że Horowitz umie w fabułę. Nie nudziłam się ani przez chwilę, a kolejne volty, łącznie z ostatnią, tak mnie zaskakiwały, że frajdę ze słuchania miałam ogromną.
Jak wynika z powyższego, pisać dziś tak jak sto lat temu raczej się nie da, przynajmniej Horowitzowi się nie udało. Gdybyż, ach, gdybyż zechciał on nieco ograniczyć brutalność, a większy nacisk położył na... no właśnie nie wiem, na co. Tam wszystko inne jest w sam raz! Czasem mniej znaczy lepiej.
Lektor doskonały, Andrzej Ferency to klasa, czytał wiele audiobooków i zawsze jest bezbłędny.
"Moriarty" Anthony Horowitz, przełożył Maciej Szymański, czyta Andrzej Ferenc, Rebis, Poznań 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz