piątek, 2 października 2009

"Papierowi ludzie" William Golding


Pisarza znam, bo przeczytałam "Władcę much" (dobre!), a książkę wzięłam, bo coś mi się o uszy obiło, że to może być pozycja z nurtu "książki o książkach". Nie była. To znaczy, owszem, głównym bohaterem jest pisarz, a jakże, ale o książkach to tam jest niewiele. Bo sednem powieści jest ciągła gonitwa i ciuciubabka pisarza z krytykiem literackim, który to umyślił sobie napisać biografię tegoż twórcy. Krytyk chce. Pisarz nie chce. Gonią się po świecie, albo wydaje im się, że się gonią. Oszukują się wzajemnie, kłamią, używają podstępów wszelkiego rodzaju... Nie, nie, nie, po stokroć nie! Nie takiej książki chciałam, nie podobała mi się. A potem jeszcze to okropne posłowie autorstwa jednego pana (nazwiska nie zapamiętałam, a sprawdzić mi trudno, Krzysia mam na rękach), który to dobitnie wykazuje, że książka może, owszem się nie podobać czytelnikowi, ale zapewne jest to czytelnik miałki i nie wyrobiony, natomiast prawdziwi intelektualiści z pewnością docenią subtelną ironię, głębię uczuć i takie tam ble ble czołobitne. Żaden więc ze mnie intelektualista. I dobrze.

2 komentarze:

  1. Oooo, ja bym tego autora przedmowy zbluzgała. Takie gadanie ma w sobie znamiona szantażu prawie. To ja już wolę nie być "inteligentna" jeśli to wymaga ode mnie zachwytu nad książkami, które do mnie nie przemawiają.

    A Golding dość ciężko piszę, jak mi się zdaje. Choć nie żałuje lektury "Władcy much", to jednak troszkę męcząca była.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może zbyt ostro się wyraziłam, ale ogólny sens wymowy tak właśnie odebrałam - wymuszanie zachwytu.

    OdpowiedzUsuń