To powieść, której współautorem jest Ken Kesey, znany przede wszystkim z "Lotu nad kukułczym gniazdem". Napisał to razem z Kenem Babbsem - wspólna powieść wyszła im znakomicie. To historia słynnego rodeo, które odbyło się w Pendleton w stanie Oregon w 1911 roku. Chciałabym rzucić nieco światła na historię powstania książki. Otóż Kesey legendy o sławetnym rodeo słyszał już jako dziecko, od ojca, po raz pierwszy z okazji przejeżdżania obok Pendleton. Potem już odwiedzał to miasteczko całą rodziną, uczestnicząc w zabawach i festynach, a jeszcze później, jako młodzieniec wybrał się tam samotnie jako turysta, już na miejscu zbierając opowieści naocznych świadków (jeszcze żyli). Te opowieści gdzieś tam w nim siedziały, skoro po latach postanowił spisać je i opublikować. Ken Babbs, jego przyjaciel, pomagał mu zbierając informacje, takie jak artykuły z gazet, wywiady, archiwalne zdjęcia. Wspólnie wędrowali konno po szlakach Oregonu, łykając kurz z dróg, pijąc kawę przy ognisku - tak powstała powieść "Rodeo".
Historia pierwszego rodeo w Pendleton to właściwie historia trójki rywali i przyjaciół, Jonathana Spaina z Tennessee, Murzyna George'a Fletchera i Indianina Jacksona Sundowna. Wszyscy troje byli kowbojami, przybyłymi na rodeo, by wygrać i zgarnąć główną nagrodę. Napisałam przyjaciół? Tak, zaprzyjaźnili się w ciągu tych paru dni. Rywale? Tak, wszak każdy z nich chciał być tym najlepszym. Przyjaźń i rywalizacja splatają się tu w przepiękny wzór, pełen ciepła, uroku, kobiet, koni, whisky i innych drobiazgów.
Wszystko to widzimy oczami Jonathana, siedemnastolatka zaczynającego karierę jako kowboj. Towarzyszymy mu od początku, od momentu, kiedy jedzie pociągiem przez pół Stanów Zjednoczonych do Pendleton, kiedy poznaje dwójkę pozostałych kowbojów, kiedy bierze udział w poszczególnych konkurencjach, kiedy poznaje miejscową dziewczynę i zakochuje się w niej, kiedy zostaje wciągnięty w światek brudnych pozakulisowych interesów, kiedy szuka miejsca do spania i czegoś do jedzenia, kiedy próbuje wraz z Indianinem herbatki z bieluniem, kiedy budzi się nagi w chińskim podziemnym mieście, kiedy zakłada się, że utrzyma się na narowistym koniu przez 15 sekund i wygrywa zakład, gryząc konia w nos, kiedy... Takich "kiedy" mogłabym pisać jeszcze dużo, te kilka dni obfituje w taką mnogość zdarzeń, że aż wydaje się nieprawdopodobne, że aż tyle mogło się zdarzyć w tak krótkim czasie. A jednak, zdarzyło się. Wspaniale, soczyście opisane jest to wszystko, na chwilę czytelnik przepada ze szczętem dla świata i przenosi się w tamte czasy.
Nie tylko akcja wciąga, są jeszcze postacie, tak wyraziste i soczyste. Murzyn George Fletcher, śmiały wesołek. "[...]w oczach tańczyły mu figlarne iskierki. Prawdę mówiąc, wszystko w nim tańczyło, poczynając od ruchliwej twarzy, a kończąc na nogach w długich, kowbojskich butach. Kiedy kręcił się po wagonie, gadając bez przerwy, miałem wrażenie, że cały czas tańczy do rytmu słów płynących ze swoich ust."
Indianin Jackson Sundown, stoicki, małomówny, wysoki. "Chudy, dumnie wyprostowany mężczyzna o nieprzeniknionej twarzy, z kapeluszem o płaskim rondzie, spod którego wyzierała para małych, okrągłych oczu". "Indianin trzymał się prosto, jakby kij połknął. I choć jego oczy błyszczały równie intensywnie jak oczy Murzyna, nic w nich nie tańczyło. Nawet nie mrugały. Drążyły człowieka niczym para świdrów". Czy ci dwaj kogoś wam nie przypominają? Dam głowę, że w jakiś sposób obaj są pierwowzorami głównych bohaterów "Lotu nad kukułczym gniazdem". Jest jeszcze Bufallo Bill, ta słynna postać Dzikiego Zachodu! Ale w książce nie budzi sympatii, to on jest tym (między innymi) czarnym charakterem, właściwie nieco już przyszarzałym, bo to stary, sterany życiem człowiek, żyjący blaskami dawnej świetności.
Znakomita książka. Tylko zakończenie historii jest... smutne. Jak w życiu, gdy coś się kończy. Kończy się rodeo, kończy się rejwach, harmider, gorączka. Szare, zwykłe życie puka do drzwi. Tym bardziej powinniśmy pamiętać o rodeo w Pendleton w 1911 roku. Szkoda mi trochę, że ta książka jest mało znana. Warto ją przeczytać, naprawdę. Obejrzeć wspaniałe zdjęcia (autentyczne). Poczuć klimat dalekiego kraju i dawnej jego świetności.
----
To powyżej to jest co, co zamieściłam w biblionetce. Dodać chcę jeszcze, że z każdą kolejną książkę autorstwa Kesey'a utwierdzam się w przekonaniu, że to pierwszorzędny pisarz i z pewnością będę sięgać po inne jego książki, których jeszcze nie miałam okazji przeczytać.
Co do zdjęć w w/w książce: są absolutnie fantastyczne. Zarówno te pozowane, w studio, jak i te z rodeo, ujeżdżanie koni (bardzo widowiskowe), jazda na bizonie, czy wreszcie Indianin Sundown, stojący obok samochodu, który sobie kupił za wygrane pieniądze. Nigdy nie nauczył się jeździć, do końca życia woziła go żona, a on siedział z tyłu. Co się tyczy Jonathana, po trzech latach od rozpoczęcia kariery kowboja stracił rękę, wokół której owinęło się lasso. Jeździł dalej, wygrywając kolejne konkurencje w kolejnych latach i dożył sędziwego wieku. Nazywano go kowbojem-dżentelmenem. I tak dalej, i tak dalej... Naprawdę wciągnęły mnie ich losy.
Dla mnie Kesey, to autor jednej książki, "Lotu ..." właśnie. Ale wkrótce to się zmieni, bo pamiętając Twoją opinię o książce, zamówiłem na podaju "Rodeo" właśnie.
OdpowiedzUsuńZnakomicie. A ja kilka tygodni temu, jak była u mnie Mama, to podsunęłam jej właśnie "Rodeo", była zachwycona.
OdpowiedzUsuńNo i poopa zbita. Dziewczyna, która miała ją wysłać, zagubiła "Rodeo" w szale przeprowadzki. Cóż, zdarza się :(
OdpowiedzUsuńPodeślij więc raz jeszcze adres na priv (wiem, że miałam, no i co z tego :D), z chęcią pożyczę.
OdpowiedzUsuńPodrzucę, ale troszkę później, bo na razie zasypanym robotą i książkami :D
OdpowiedzUsuńW międzyczasie znalazłam, i dziś poszło pocztą.
OdpowiedzUsuńZ odesłaniem będzie to samo. Adres był, ale znikł. Może jak się przegrzebię przez zwały karteluszków, to trafię. Jak nie trafię, będę apelował. I dzięki :)
OdpowiedzUsuńSugeruję wyciąć z koperty adres zwrotny i używać jako zakładki :)
OdpowiedzUsuń