piątek, 30 października 2009
Trylogia "Tytan" John Varley
Postanowiłam napisać o w/w trylogii. Tylko od razu się przyznam, że to będzie trudne. Czytalam to bowiem już jakiś czas temu, powiecie, fajnie, bo się uleżało (mnie się musi uleżeć), ale to się przeleżało! No nic, dawno, niedawno, przeczytane i już. Powiem wam, że bardzo dobrze, że przeczytane. Jest sobie statek (muzyka), leci w przestrzeni kosmicznej (muzyka) i nagle (muzyka się urywa) napotyka obiekt, przedziwny, wielki, regularny i taki, że nie wiadomo, co z nim zrobić. Ale wiadomo, chęć poznania, badania itepe, podlatują więc i... (nagłe uderzenie muzyki, od której włoski się jeżą na rękach) KATASTROFA! Obiekt, niby cichy i niewinny, zaatakował ekipę astronautów i zdaje się, że to już koniec, nie ma statku, nie ma ratunku - ale nieee... To się dopiero zaczyna. Opowieść o małym, dziwnym świecie, niby znanym, ale zaskakującym. Gdzie trzeba sobie poradzić ze środowiskiem (jak byście się czuli, jakby was wyrzucono nagich na obcej planecie?), z mieszkańcami tego obcego świata, z Bogiem tego świata, ze współrozbitkami i wreszcie z samym sobą. I wiecie co? Człowiek sobie z tym wszystkim radzi. Nie dlatego, że jest jakiś super wspaniały, inteligentny czy silny - nie. Radzi sobie po prostu tak, ot, bo tak wyszło. Nie bez problemów, błądzenia, nie bez pomocy. Jak to bywa z opowieściami w częściach, pierwsza część jest najlepsza. Ale mini, naprawdę minimalnie odstaje od pozostałych dwóch, skłonna jestem przypuszczać, że to tylko ze względu na świeżość poznanej fabuły w pierwszej części (czy ja na pewno wyrażam się zrozumiale?), w pozostałych świeżosci już brak, co naturalne, a reszta smakowitości pozostaje.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz