środa, 23 marca 2011

"Gawędy o księgarzach" Zbysław Arct (pfuuu, pfuuu, zdmuchuję kurz!)


Książka wyszła w serii wydawniczej "Książki o książkach" (wydawnictwa Ossolineum), toteż nic dziwnego, że z ciekawością się za to złapałam. A jak już zaczęłam czytać, to miałam parę wieczorów podróży w czasie, bo jak inaczej nazwać czytanie o wymarłym gatunku? Czyli o księgarzach.
Bo prawdziwych księgarzy już nie ma - można by zaśpiewać parafrazując słowa piosenki. Dziś w księgarniach mamy właścicieli i ekspedientów. A kiedyś księgarz to był zawód wymagający odpowiedniego wykształcenia, doświadczenia, praktyki, a przede wszystkim - powołania. Miłość do książek przechodziła z ojca na syna/córkę - i tak przez pokolenia: wystarczy spojrzeć na rodzinę Arctów.

Nie byłabym sobą, gdybym po swojemu nie upstrzyła książki zakładeczkami. Spójrzmy na przykład na stronę 64:
"W dużej polskiej księgarni znajduje się kilkanaście tysięcy tytułów, a na przykład wielka księgarnia Foyles w Londynie posiada na składzie 5000000 tomów rozmieszczonych w 30 działach na półkach o łącznej długości 50 km".[1]
Znać tu lekki żal i tęsknotę, nie za Londynem czy obcojęzyczną księgarnią, tylko za tym wszystkim, co powoduje, że takie księgarnie są potrzebne: popyt, wydawnictwa, pisarze...

Bach, a na innej stronie nagle obrazek, który otwiera drzwiczki do mojej własnej skarbnicy wspomnień:
"[...] osobliwy barometr w postaci domku z dwoma wejściami po bokach. Z jednego z nich wysuwała się z zapowiedzią pogody kukiełka w postaci uśmiechniętej dzieweczki, z drugiego - z zapowiedzią słoty brodaty pustelnik w kapturze". [2]
Tam dzieweczka i pustelnik, a u mnie co? Krakowiak i krakowianka? Nie pamiętam. Mówiło się na to: baba i chłop. I działało jak trzeba. Cudownie, jarmarcznie piękne urządzenie, stawiane z dumą na telewizorze, wyparte dziś przez te nowoczesne elektroniczne stacje pogodowe albo i codzienną prognozę pogody po wieczornych wiadomościach. Moja mama zaś do tej pory ma taki stary barometr, w który się stuka, puk, puk  i wtedy wskazóweczka lekko drga.

No dobra, wróćmy do książek i księgarzy. Z zaciekawieniem przeczytałam historię o tym, jak Maria Pruszkowska, autorka świetnej książki "Przyślę panu list i klucz"  (i następnych), próbowała wydać swą pierwszą powieść, tę wymienioną właśnie. Posłała rękopis do któregoś wydawnictwa do Warszawy (chyba z litości autor nie pisze dokładnie, którego):
"Z Warszawy odpowiedziano, że »to się do druku nie nadaje«, natomiast Wydawnictwo Morskie skwapliwie podjęło się patronatu nad debiutem". [3] 
Jakiś czas później, gdy już książka odniosła spektakularny sukces, pani Pruszkowska osobiście pojawiła się w owym wydawnictwie, gdzie zasypano ją wyrzutami, no jak to, dlaczego nie przyszła do nich, oni by ją wypromowali, że hej! Na to pani Maria wyciągnęła z torebki przytoczoną wcześniej odmowę na piśmie, którą starannie zachowała, zapewne na tę właśnie ewentualność. Uśmiechnęłam się z triumfem, być można jak i autorka w tamtym momencie. Bo bez pomocy zadufanych w sobie wydawców zdołała wydać bestseller. Nawiasem, i o tym pisze Arct:
"W krajach anglosaskich noszą nazwę bestsellerów, czyli »najlepiej sprzedających się«". [4]
Jak widać, z krajów anglosaskich przeszło to już na stałe do języka polskiego. Wot, ewolucja, język żyje, jak mówi Bralczyk.

Niektóre rzeczy natomiast się nie zmieniają, co stwierdziłam po przeczytaniu fragmentu:
"W latach 1930 lub 1931 socjalistyczny dziennik »Naprzód« wydał broszurkę pod tytułem »Co dały Polsce rządy marszałka Piłsudskiego?« Broszurka składała się z kilkunastu nie zadrukowanych kartek. Wszyscy zrozumieli »treść« broszurki, ale cenzura ją przepuściła, bo nie było co konfiskować". [5] 
Dziś z tego samego pomysłu korzystają wydawcy, by wpychać ludziom książki pod tytułem "Wszystko, co mężczyźni wiedzą o kobietach". Stoi u mnie taka na półce, mąż dostał od znajomych w dniu naszego ślubu. Jak widać, mimo brody, dowcip wciąż krąży.

Bo ludzie kochający książki to (często) ludzie z poczuciem humoru, co udowadnia Ambroży Grabowski:
"Tomom tych [notatek] nadawał Grabowski żartobliwe, stosowne do swego pogodnego usposobienia, tytuły. Największą nazwał »Księgą Goliata«. Inne nosiły tytuły: »I to, i owo z przydatkiem niekiedy czego innego«»Cokolwiek o czymkolwiek«»Magazyn tego wszystkiego, co cierpliwy papier przyjąć zdoła«»Rozmaite rozmaitości w chwilach próżniaczych zrobione i tym podobne«". [6]


Pfuuu, zdmuchnęłam kurz, a pod kurzem całkiem smakowita książka. Już ją puściłam w obieg na spotkaniu biblionetkowym.

---
[1] "Gawędy o księgarzach" Zbysław Arct, wyd Ossolineum 1972, s. 64
[2] Tamże, s. 67
[3] Tamże, s. 165
[4] Tamże, s. 74
[5] Tamże, s. 190
[6] Tamże, s. 210

7 komentarzy:

  1. A to smakowita książeczka, gdzieś Ty ją wygrzebała?

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurczę, mam ją na stosiku zakupionym sto lat temu na targu staroci, zachęciłaś mnie do odgrzebania tej pozycji:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mmmm, ależ bym się do niej dorwała :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdecydowanie coś dla mnie :)

    Kiedyś w ogóle z kolegą się śmialiśmy, że napiszemy książkę o naszej pracy w księgarni i o ludziach, którzy tam przychodzą ;] To byłby hit ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nomen omen - mam ostatnio dużo czasu na myślenie a to z powodu grypy. Tabuny książek przez głowę mi przelatują, a nie dalej jak wczoraj o serii Książek o Książkach myślałam. Kilkanaście ich na półce w bibliotece, nieczytanych, zapomnianych, zakurzonych. Biblioteka, het za miastem, ale wybrać się muszę, bo perełek tam różnych mrowie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Kasiu, w jakimś sieciowym antykwariacie, przy okazji zakupu całkiem czegoś innego, żeby nie było, że za książki płacę mniej niż za przesyłkę.
    Gośka, podejrzewam, że na targach i jarmarkach staroci się przewija.
    Bobe Majse - jeśli dorwiesz, zachęcam!
    Viconia - napisz :)
    monotema - czasem, nie zawsze, wśród tych zakurzonych można wygrzebać coś ciekawego.

    OdpowiedzUsuń
  7. Hehe :)
    Ale naprawdę, same 'mądre' pytania zadawane przez klientów to jest poezja ;]

    OdpowiedzUsuń