czwartek, 29 października 2015

"Rzeki Londynu" Ben Aaronovitch


Londyn Obok Londynu.


Kłopot mam z tą książką, bo tak mi się ją fajnie czytało, z rozmachem i frajdą. Super. Londyn szczegółowy do ostatniego zaułka. Postać policjanta, głównego bohatera, ma w odpowiednich proporcjach wyważony cynizm i entuzjazm do pracy. I co najważniejsze - MAGIA. Londyn Pod. Nie, to już było. Londyn Obok. Który właśnie przełazi do tego naszego świata, przełazi, robi zamieszanie, rozpycha się łokciami i  morduje.

Póki te dwa światy są w powieści ujęte jednakowo troskliwie, jest dobrze. Ale gdy posterunkowy całą swą energię kieruje na ściganie ducha, książka straciła dla mnie urok. Nie mówię, że posterunkowy źle robi, a gdzież tam, dobrze robi i słuszność ma. To tylko takie moje dyrdymały.

Jest jeszcze drugi tom, którego nie znam, ale nie wiem, czy sięgnę, bo Peter Grant, jakkolwiek sympatyczny, iskry w sobie nie ma. Londyn mu skradł tę iskrę.

Na koniec - och, angielskie wydanie ma daleko lepszą okładkę, zobaczcie sami. Polska nie jest zła, ale jej niejaką miałkość odkrywa się dopiero po przeczytaniu książki.


"Stwierdzenie, że wszyscy uwielbiają mówić o sobie, to czysty truizm. W dziewięciu na dziesięć przypadków ludzie przyznają się do wszystkiego tylko i wyłącznie z powodu naturalnego ludzkiego odruchu, który każe im opowiedzieć historię swojego życia uważnemu słuchaczowi, nawet jeśli przy okazji zrelacjonują, jak zatłukli na śmierć swojego partnera od golfa". 

Przyznajcie, czy to nie dlatego prowadzimy blogi? Bo uwielbiamy pisać  może niekoniecznie wprost o sobie, ale o sobie przez pryzmat tego, co się właśnie przeczytało i jak to coś się na nas odcisnęło. Mnie ta koncepcja prowadzenia bloga zaczyna coraz bardziej odpowiadać.


"Rzeki Londynu" Ben Aaronovitch, tłumaczyła Małgorzata Strzelec, Wydawnictwo MAG, 2014.

wtorek, 27 października 2015

19. Targi Książki w Krakowie - 22-25 października 2015 - relacja

Fot. Karolina Sosnowska

 

 

To były najbardziej emocjonujące Targi Książki, na jakich byłam.

 

Naprawdę. Mocno się zaangażowałam w organizację naszych, czyli ŚBK-owych przedsięwzięć, włożyłam w nie sporo czasu, wysiłku, uczuć. Warto było? Ależ oczywiście!

Projekty.

 

Przygotowane przez ŚBK i Granice.pl projekty to:
  • Ogłoszenie wyników Złotej Zakładki i Literackiego Bloga Roku. Razem z Kasią Kurowską ogłaszałam ZZ i byłam nieziemsko zestresowana, publiczne wystąpienia jednak są nieco inne... ;) Ale udało się, choć teraz nie mogę sobie darować, że nie podetknęłam nagrodzonym i obecnym na sali autorom mikrofonu, żeby wygłosili parę słów od siebie. Przepraszam! Literackie Blogi Roku przedstawiał Sławek Krempa. 
    Fot. Karolina Sosnowska

    Fot. Karolina Sosnowska

  • Zjazd Blogerów - nastąpił zaraz po części oficjalnej i był luźną dyskusją, rzucaliśmy piłeczkami, przerzucaliśmy się pytaniami i rozładowaliśmy do cna jeden z mikrofonów. Super, że przyszliście, dziękuję za wypełnienie ankiet, cieszę się, że torby od Targów i książki od Granic przypadły Wam do gustu (ba, jeśli komuś coś nie całkiem się podobało, można było wymienić na inną). 
    Fot. Karolina Sosnowska

  • Temat statystyk i pozycjonowania swojego bloga przybliżyła Joanna zwana Szyszką, mam nadzieję, że skorzystacie z jej rad. Sama nie byłam na tym panelu, wybyłam na stoiska :)

  •  Na koniec sobotniego dnia targowego zebraliśmy kilkoro blogerów, usadziliśmy za stołem, a Ilona Chylińska pytała, jak się czują jako ludzie sukcesu i jak do tego doszło. 
    Fot. Krzysztof Chmielewski


  •  Niedzielne panele cieszyły się dużo mniejszym zainteresowaniem, a szkoda, bo na przykład wykładem grupy Sztuka Smart o tym, jak zakomponować sobie graficznie bloga byłam zachwycona. I nie tylko ja, bo pytałam innych uczestników! UWAGA, dla chętnych prezentacja z wykładu będzie do pobrania. EDIT:  prezentacja jest TUTAJ:
  •  O współpracy z wydawcami mówił Sławek z Granic - niestety, na hajs z pisania o książkach nie ma co liczyć, nie łudźcie się. 

Na hali targowej. 

 

No dobrze, a same Targi? Jak zwykle było tłoczno, było gorąco, były zatory przy bardziej popularnych autorach czy aktorach - tak to bywa na Targach i już zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Tyle że mój organizm nie zdążył i się zbuntował i zwyczajnie musiałam sobie iść usiąść gdzieś, bo bym padła. Ale i tak przez te dwa dni udało mi się zwiedzić prawie wszystkie interesujące mnie stoiska, podeszłam do Krysi Zimnal i kupiłam sobie wisiorek z książeczką (zapomniałam zabrać jakiejkolwiek biżuterii książkowej z domu), byłam u Uli i Wiktorii z Poczty Książkowej, przy okazji od razu porozmawiałam z Pauliną z Wydawnictwa Aleksandria o ulubionych lektorach.  Dotarłam do pana Bartosza z wydawnictwa Vesper, poznęcałam się trochę nad okładką najnowszej Flawii, a właściwie nad kotem. Przywitałam się z Piotrem Sternalem z Czwartej Strony (ha, dziewczyny go lubią) i podziękowałam za książki na konkurs. Tak samo dziękowałam Kasi Sienkiewicz-Kosik (wyglądała na zmęczoną, nie dziwię się), pani Lidii Miś, Pawłowi Timofiejukowi, Szymonowi Holcmanowi i jeszcze innym osobom. Na stoisku wydawnictwa Astra zatrzymałam się na chwilę, bo mają przepiękne książki, historia Anglii, ach. Udało się dopchać do Dagmary z Naszej Księgarni (i przy okazji zdobyć autografy od twórczyń książki o przesympatycznej musze), a Janek pozował z kotem .

Na stoisku Publicata wdałam się w rozmowę na temat "Jasioła  i Mgłosi", odwiedziłam Polcon 2016 (może się wybiorę, a co), popatrzyłam, jak się maluje obraz z Supermanem, u pani Marty z Media Rodzina pooglądałam śliczne nowe wydanie HP. W zadziwienie wprawił mnie pan Artur z Papierowego Księżyca, który pamiętał, że czytałam "Magiczne lata" i pamiętał, że wciąż nic o tym nie napisałam. O jeju. Teraz to już muszę napisać, co?
Dopadłam też całkiem przypadkiem Romka Pawlaka z pewnym cichym zamiarem. Ale sza.

Notesy! 

 

Oczywiście, miałam w planach odwiedzenie stoiska Leuchtturm1917, ale co tam byłam, to nie było polskiego przedstawiciela, tylko niemiecki, a nim nie mogłam sobie swobodnie porozmawiać o notesach. W końcu spotkałam tego pana przy komiksach, ale koniec końców (sama się sobie dziwię), do stoiska nie dotarłam! Zatrzymałam się bowiem przy stoisku firmy Paperblanks, wiecie, te przepiękne notatniki o obłędnych okładkach. No i kupiłam sobie, co prawda nie Paperblanks, tylko Paper-Oh, bo jeszcze takiego nie miałam, to nowość. Okazało się przy tym, że panią z tego stoiska kojarzę z Pen Show Poland i mamy wspólną znajomą i w ogóle góra z górą się nie zejdzie, a pióromaniak z pióromaniakiem zawsze.
Poleciła mi jeszcze jedno miejsce na Targach z notesami z Florencji, poleciałam tam, obmacałam i rzeczywiście, śliczne. Moleskine na stoisku Prime Line ledwo omiotłam wzrokiem, to nie jest moja ulubiona marka.

Blogerzy. 

 

Nie zdążyłam w wiele miejsc, które sobie zaznaczyłam, odpuściłam zupełnie spotkania z autorami na stoiskach, rozdwoić bym się musiała. Wolałam się integrować z blogerami, tymi znanymi i nieznanymi, na spotkaniach targowych, na panelach, na spotkaniu potargowym. Jak mam was tu wszystkich wymienić? Może grupowo: ŚBK genialnie się wspierali w organizacyjnych sprawach: Kasia, Sardegna, Karolina, Marta, Ilona, Krzysztof, Anna, Joanna, Karolina z Agnieszką, Marlena  i Kinga - dzięki!

Świetnie było spotkać Agnieszkę, Piotra, Janka, Jarka, Anię, którzy opowiadali o tym, jak blog zmienił ich życie.  Poznałam Elenoir (właściwie to ona mnie poznała), Kasię , Natalię, Anię, spotkałam Anetę, Fenrira, co mnie ucieszył informacją, że książki mi się należą, Secrusa, Anię, Magdę i masę innych blogerów (jak babcię kocham, na następne spotkania zarządzam identyfikatory, widzę w pamięci twarze, a nie potrafię dopasować nazw blogów czy imion).
Jeśli o kimś zapomniałam, proszę o wybaczenie. Albo o przypomnienie się w komentarzu.  :)

Smakołyki, książki, loteria, szaleństwo!

Po tym panelu udałam się do Smakołyków, gdzie już było mnóstwo osób, a wciąż napływali kolejni. Chyba pobiliśmy wszelkie rekordy: zagęszczenie blogerów na metr kwadratowy, ilość stolików i krzeseł podprowadzonych z górnej sali, ilość rozlosowanych książek, ilość zużytych karteczek do losowań oraz liczba wydawnictw, które przesłały książki do loterii. Śmiem twierdzić, że nie było osoby, która by wyszła bez książki pod pachą. Sama wylosowałam kilka, a do tego zostałam obdarowana  jeszcze od sąsiadów - a to książeczkami dla dzieci (Zuza, dzięki!), a to komiksem (Piotr, dzięki).

Janek, organizator spotkania, wykazał się niespożytą wręcz energią i żywotnością, prowadząc loterię - absolutne mistrzostwo świata, jego następczynie też dały czadu. Bosko było! Udało się coś zjeść, udało się coś wypić, udało się porozmawiać, odebrać pożyczone niegdyś książki, oddać te, co przywiozłam, udało się dostać pieczątkę na ręce od Kiśla. Uff :)

Zarejestrowałam Bazyla z rodziną, Kiśla, co przyszedł z pieczątką, Kasię z Mojej Pasieki, Anię (miłośniczkę Gałczyńskiego), poza tym zarejestrowałam stosy książek do losowania.
 Najpierw każdy ostrożnie się zgłaszał, bo Janek ogłosił, że limit dwie książki na każdego, więc jak ktoś wygrał jedną, to potem się pilnował i wiele książek powędrowało z powrotem do pudła (spokojnie, pudło nie zginęło, mam je ja, zagospodarujemy na Śląskich Targach Książki). Były też koszulki, miśki i kubki. Jak zniesiono limit, zapanowało totalne szaleństwo, dopóki nie rozlosowano wszystkiego, zrobiło się w międzyczasie późno, a w sali została nas garstka i można było w miarę spokojnie porozmawiać.
 Poniżej zdjęcie garstki. Naprawdę, naprawdę, to garsteczka w porównaniu do tego, co było wcześniej.
Fot. Anna Rychlicka-Karbowska




Łupy targowe. 

Co przywiozłam z Targów? Coś dla siebie, coś dla siostry, coś dla mamy, coś dla dzieci.
Figurki Lego, zakładki, torba, notes, ołówek. Książki i komiksy.




Wszystko cudne. :)

piątek, 23 października 2015

Targi - przygotowania, panika, stres, rozanielenie

Przygotowania.

Właśnie  drukuję sobie ostatnie rzeczy potrzebne na targach i zastanawiam się, czy o niczym nie zapomniałam. Na pewno zapomniałam. Ale najważniejsze rzeczy mam: wejściówki, identyfikator, plan targów i plan spotkań.

Panika i stres.

Nie, wcale nie panikuję, to moje trzecie targi krakowskie. Pierwsze były super, drugie jeszcze lepsze.  Ale te trzecie będą zupełnie inne. Niejako znalazłam się (wraz z innymi blogerami z grupy ŚBK) po drugiej stronie barykady. Wiecie, te panele, zjazdy, plebiscyty. Będę  jedną z osób ogłaszających wyniki Złotej Zakładki. Panika! Publiczność - 140 osób. Panika! Więc jednak panikuję.  Czy wszystko pójdzie dobrze? Trzymajcie za nas kciuki.

Rozanielenie.

Ach, to targi KSIĄŻKI. Będę oglądać książki, macać, rozmawiać o nich, rozmawiać z wydawcami, rozmawiać z innymi książkowymi maniakami, autorami, Ałtorką,  może nawet coś kupię (limit sobie wyznaczyłam, jedna książka dla dorosłych, jedna dla dzieci, jeden komiks, jeden notes, no cóż, ciężki czas dla portfela). Oddam książki pożyczone, przyjmę te, które mi oddadzą, postaram się  coś wygrać w Smakołykach, w końcu Janek i ja załatwiliśmy ponad 200 książek!


Do zobaczenia na Targach Książki!


środa, 21 października 2015

"Mysia Straż. Jesień 1152" tom 2 David Petersen


Narzekałam w notce o pierwszej części, że ledwo się akcja zawiązała, już mi się komiks skończył. Tu już nie mogę narzekać. Mniej lania wody, dużo akcji. Przepiękne rysunki, a do tego kolorystyka tak wyrazista, że odciska się na siatkówce.

Co w tej drugiej części się dzieje? Otóż dochodzi do ostatecznej konfrontacji: Strażnicy kontra armia zdrajców. Armii przewodzi mysi osobnik, który chce przejąć władzę w mieście. Siły wroga są potężne, do tego podpierają się legendarnym artefaktem. Ale i Strażnicy mają w zanadrzu potężny atut: absolutnie charyzmatyczną mysz. Oj, będzie się działo. Jak skończy się ta potyczka, nie mogę zdradzić. Pewne jest tylko jedno:

"Winter is coming"


Na ostatnich stronach komiksu pada śnieg. 

Rysunkowo: jest tak dobrze, jak w pierwszym tomie. Dodatki też piękne, ryciny, obrazki. Oraz, uwaga, nowość: postacie z Mysiej Straży rysowane przez zaprzyjaźnionych twórców. Już się z tym spotkałam przy komiksie "Kapitan Sheer" i uważam, że to bardzo to sympatyczne.
komiks.gildia.pl



No to czekam na zimę. 

"Mysia Straż: Jesień 1152, tom 2", scenariusz i rysunek: David Petersen, tłumaczenie Mateusz Jankowski, Wydawnictwo Bum Projekt, Warszawa 2014.

niedziela, 18 października 2015

"Preludia i nokturny" Neil Gaiman - Sandman


Komiks kupiłam na Warszawskich Targach Książki, namówił mnie Tomasz Kołodziejczak, nie opierałam się zbytnio, ciekawa Gaimana w wydaniu rysunkowym. Odleżał swoje, przeczytałam dopiero niedawno.

Cóż to jest? Zwariowany nieco facet próbuje uwięzić Śmierć. Zamiast tego w pułapkę  wpada Sen, którego zwariowany facet ograbia ze wszystkiego (ubrania, maska, sakiewka) i nagiego przetrzymuje w magicznym kręgu. Trzyma i trzyma, na świecie dzieją się dziwne rzeczy ("chwieją się fundamenty światów"), porywacz się starzeje i umiera, jego następca też się starzeje... a Sen wciąż jest uwięziony. Nagi, wycieńczony, milczący. Lata całe! Ten klimat wysysa tlen z powietrza.

Dalej jest jeszcze lepiej, to znaczy gorzej. Sen ucieka i próbuje się pozbierać, szukając rzeczy, które mu zagrabiono, a które zdążyły rozproszyć się po świecie i poza światem. Odzyskanie każdego z nich to ciężka harówa. Straszne.

Te wizje... piekło, demony, to, co z ludźmi może uczynić zło w czystej postaci, to jest jakiś horror. Jestem oszołomiona, wstrząśnięta, rozbita na kawałki. Jednocześnie trwam w głębokim podziwie dla wyobraźni autora. Pomieścił w jednym komiksie niewiarygodnie dużo wątków, postaci, scen, nawiązań, skojarzeń, mrugnięć okiem.

Jednak  kompletnie, ale to zupełnie nie mam pojęcia, czy chcę poznać dalszą część tę historii. Dawno mi się to nie zdarzyło.

Rysunki? Nie napiszę ani słowa na temat rysunków. Godne są treści.


"Preludia i nokturny" scenariusz Neil Gaiman, rysunki Sam Kieth, Mike Dringenberg, Malcolm Jones III, kolory Daniel Vozzo, okładka Dave McKean, tłumaczenie Paulina Braiter, Egmont Polska, 2014.

piątek, 16 października 2015

"Tylko Maks. Historia z dreszczykiem" Łukasz Orbitowski


Nie będzie to tekst tak dogłębny jak bym chciała, postaram się jedynie skreślić kilka słów z wrażeń z lektury.

Łukasz Orbitowski napisał książkę o Wrocławiu, a właściwie o Hali Stulecia. O tajemnicy drzemiącej w jej murach, o mocy zaklętej pod kopułą. Przez strony powieści przewalają się wojska, palą się światy, giną ludzie. Jeden z bohaterów wiąże z Halą wielkie nadzieje, drugi chciałby przybyć z przeszłości, a trzeci, tak naprawdę główny, trochę się miota między pierwszym i drugim, próbując rozwiązać zagadkę Hali, a ptzy okazji się zakochuje. Wszystko to w nieco sennym, odrealnionym klimacie.

Ciekawa książka, tylko nie ma się do czego uśmiechnąć. Wiem, jak historia z dreszczykiem, to nie uśmiechać się trzeba, tylko drżeć! Ale serio, bohaterowie główni ponurzy, drugoplanowi tak samo, nawet przypadkowi przechodnie smutni nad wyraz.

Obserwację otaczającej go rzeczywistości autor ma opanowaną perfekcyjnie, ale widzi wszystko przez szare okulary.

"Weszli właśnie facet z nosem większym od siebie, bezbarwna dziewczyna ze smutną różą. Naprężeni, wiedli ze sobą niewidzialną kulę żalu. Opadli na krzesła, milcząc, zaczęli znikać dla siebie. Ruda kobieta obok, drobna i sympatyczna, obserwowała ich ze smutkiem".

"Padał mokry śnieg. Mało które miasto dobrze znosiło polską zimę. Nie tę twardą, mieniącą się lodem, nie bożonarodzeniowe piękne kleksy na szybach i białe czapy pokrywające śmietniki, ale szybko topniejącą breję, poczerniały śnieg na parapetach i długie sople zwisające z dachów, w każdej chwili grożące oberwaniem. Wrocław wytrzymywał z godnością to chłodne piekło, a nawet przekuwał go na piękno. Odcinał się bajkowym kolorem kamienic, błyskiem fontann i lamp. Kochliwie łypały witryny sklepów".

"Tylko Maks. Historia z dreszczykiem" Łukasz Orbitowski, Narodowy Instytut Audiowizualny, 2014.

środa, 14 października 2015

"Rok z Findusem" Ewa-Lena Larsson i Kennert Danielsson


Findus jest przesympatycznym gadającym kociakiem z gatunku "psotny łobuziak", a jego opiekun to poczciwy staruszek Pettson. Znam ich dobrze, pisałam o niech tu i tu.

W tej książce nie znajdzie się bajeczki na dobranoc. Wręcz odradzam czytanie jej na dobranoc! A to dlatego, że dzieci wyskoczą z łóżek i zaczną uskuteczniać prace ręczne. Toteż lepiej przejrzeć sobie rano kawałek (nie całość na raz!), potem udać się w plener po materiały, potem oddać się pracy, a wieczorem z dumą położyć na półkę świeżo zbudowane cudo.

Czym jest "Rok z Findusem"? Podręcznik, poradnik, szwedzki Adam Słodowy? Nie do końca, bo oprócz instrukcji budowy tratwy z sitowia czy karmnika dla sikorek mamy podbudowę naukową. Na przykład mini wykład o dżdżownicach. Wiecie, że to pożyteczne stworzenia, prawda? A książka przystępnie wyjaśnia, dlaczego. Szkoda, że nie wiedziałam tego w młodości, jak kopałam mamie ogródek, to z upodobaniem skarmiałam dżdżownicami kury. Żarły jak wściekłe.

Wszystkie porady, wykłady, zagadki i przepisy podzielone są na miesiące i opracowane zgodnie z rytmem natury. I przepięknie zilustrowane przez Svena Nordqvista!

Jest październik, więc mieliśmy w planach zrobienie deszczomierza, ale obawiam się, że śnieg może go zapchać (u was też dopiero co padał śnieg?). Ale mamy za to tratwę z sitowia i  od razu mówię, że szpilki doskonale się sprawdzają, za nie polecam robienia żagla z papieru. Tratwy czasem się wywracają i wtedy papierowy żagiel rozmaka się w wodzie. Tak, testowaliśmy w wannie.

Ach, no właśnie, jeszcze mamy zasadzić kwiatka w doniczce. Miałam przynieść ziemi z dworu, ale teraz to chyba trzeba by było siekierą rąbać... W listopadzie natomiast zrobimy automat do ziaren z kartonu po mleku. Powiesimy na balkonie, a nasz kot się zaskrzeczy na amen.

Bardzo dziękuję za egzemplarz książki wydawnictwu Media Rodzina!


"Rok z Findusem" Ewa-Lena Larsson i Kennert Danielsson, tłumaczyła Magdalena Landowska, Media Rodzina, Poznań 2015.

poniedziałek, 12 października 2015

"Halloween Blues" - kanapka z masłem i szynką

Komiks pożyczył mi Janek z tramwaju, znając moje zamiłowanie do kryminałów. A jeśli to jest kryminał komiksowy, to tym lepiej. I frajdę mi uczynił, że hej.

Chleb.

"Halloween Blues" jest, można by rzec, typowym amerykańskim kryminałem, z przystojnym i bystrym policjantem, z szeryfami, z zapyziałymi amerykańskimi miasteczkami etc. Można by, gdyby nie jeden drobny szczegół: główny bohater, policjant, właśnie został uniewinniony w sprawie o zabójstwo żony. Tajemnicza historia - gość budzi się rano obok zakrwawionego trupa żony, z guzem na głowie i kompletną niepamięcią. Walnęła go żona, jak się broniła? A może walnął morderca, żeby móc bez przeszkód załatwić żonę?

Forrestera Hilla uniewinniono (dobrodziejstwo wątpliwości), ale po rozprawie pozostały mu dwie rzeczy: poczucie niepewności, czy to aby na pewno nie on; oraz zjawa żony. Serio, duch byłej pani Hill, powszechnie znanej aktorki Dany Anderson, seksownej, cycatej blondynki pałęta mu się po domu, rozmawia, kokietuje, wpada w złość i przygnębienie. Zupełnie jak w życiu. Niestety, duch nie może rozwiać wątpliwości byłego męża, bo też nie pamięta momentu zabójstwa. Pat i jednocześnie arcyciekawa sytuacja. Tak wygląda chleb w tej kanapce.

Masło.

Teraz masło. Inspektor dalej pracuje w policji, dalej rozwiązuje zagadki kryminalne, służbowo i prywatnie też. Ot, przychodzą do niego, żeby przyjrzał się bliżej tej czy tamtej sprawie. Fajnym nawiązaniem do konwencji kryminału noir jest fakt, że ci różni ludzie to często ładne młode kobiety, które ocierając łezkę z kącika oka i zakładając nogę na nogę opowiadają o swoich kłopotach. Duch żony piekli się i zazdrości (genialne).

Forresterowi udaje się rozwiązać wszystkie zlecane mu sprawy: odnajduje zaginioną żonę adwokata, a nie, zaraz, tej żony to akurat nie odnajduje, ale jest blisko; odnajduje dziecko skradzione przed laty; jeszcze inne sprawy idą mu nader pomyślnie.  To było masło w tej kanapce.

Szynka.

 

Wędlinką natomiast jest to, czego dowiadujemy się pod koniec tego tomu - zdawało mi się, że to będzie jeszcze jedna historia z przeszłości z tajemnicą do rozwikłania, a tu historia zatoczyła koło i wracamy do sprawy zabójstwa żony.

Pyszności, mówię wam, ta kanapka. Bo nie dość, że fabuła wciąga, to jeszcze jest na czym oko zawiesić. Rysunki pełne szczegółów, twarze bardzo charakterystyczne, przepięknie narysowane miasteczka i krajobrazy USA. No i te ładne, "wykształcone" kobiety. Jedną czy drugą można sobie obejrzeć dokładnie, ze szczegółami. Tak, są momenty ;)


Bardzo interesujący komiks, dziękuję, Janku, za pożyczkę!

"Halloween Blues", scenariusz: Mythic, rysunki: Zbigniew Kasprzak, kolory: Graza, przekład tomu 1 Weronika Kasprzak, tomów 2-7 Maria Mosiewicz, Egmont Polska, Warszawa 2009.

piątek, 9 października 2015

"Kroniki Atopii" Matthew Mather


Wrażenia na początku, jeszcze przed otwarciem książki: o matko, jakie to grube. Trochę dalej: całkiem nieźle się zaczyna. Jeszcze dalej: to jest przerażające! Pod koniec: niech to się już wreszcie skończy...

Autor opowiada, jak to będzie, gdy już rozgościmy się na dobre w cyberświecie i nie będziemy występować w jednej osobie, ale w dwóch, trzech albo dziewięciu, albo w dwóch ważnych i ośmiu mniej znaczących... Poszedł więc daleko dalej niż Gibson - ten pogrążał ciała swoich bohaterów w letargu, podczas gdy ich umysły harcowały w cyberprzestrzeni. Mather pozwala postaciom jednocześnie sterować swoim ciałem i kilkoma cyfrowymi osobowościami.  Jak to jest możliwe? Autor wyjaśnia, wychodząc od czegoś, co jest nam znane, mianowicie protez rąk czy nóg sterowanych umysłem.

"Psis - polisyntetyczny interfejs sensoryczny - powstał podczas badań nad poruszaniem sztucznymi kończynami przy wykorzystaniu sprytocytów w skali nano, wbudowanych w układ nerwowy i kontrolujących przepływające przez ten układ sygnały. Bardzo szybko poznano sztuczkę modyfikowania sygnałów docierających do naszych oczu, uszu i innych zmysłów, co umożliwiło ich doskonałą stymulację. Stworzenie zupełnie sztucznych światów było kolejnym krokiem".[1]

"Mózg ma niemal niewyczerpane możliwości neuroplastycznego przekształcania się. Jeśli nauczysz się grać na fortepianie, mózg poświęci więcej kory motorycznej twoim palcom. Jeśli natomiast odetniesz sobie rękę, mózg nauczy się adaptacyjnie przekierowywać kontrolę do sztucznego ramienia, zmieniając sposób, w jaki wykorzystywał rozmaite wiązki neuronów. Fantomy było tego rozwinięciem".[2]

To tylko wierzchołek góry lodowej, autor idzie daleko dalej, pozwalając nie tylko na rozszczepienie osobowości, ale i wysyłanie swoich przeżyć, udostępnianie innym odbierania świata swoimi zmysłami, nakładki na rzeczywistość i wiele, wiele innych. Ten świat imponuje cyfryzacją, przeniesieniem dosłownie wszystkiego w wirtualne rejony. Właściwie to imponuje tylko na początku. Potem przeraża. "Dokąd to wszystko zmierza? Opamiętajcie się!" - chciałoby się krzyknąć. Tak, serio, takie właśnie myśli miałam podczas czytania.

Bo wiecie, postęp technologiczny to jedno, ale postępujący rozkład  więzi międzyludzkim to drugie. Małżeństwa żyją w swoich światach, można mieć dziecko nie mając dzieci - chodzi o symulaki, próbne dzieci...
" - Kochanie - odpowiedziałem spokojnie. - Nawet małżeństwa, które są razem od lat, nie dzielą się w stu procentach swoją rzeczywistością. 
W tej chwili dzieliliśmy się wspólnym pobytem w Wenecji i to było wspaniałe, ale Brigitte domagała się pełnego współdzielenia wszystkich skórek rzeczywistości, wszystkich dużych i małych sposobów filtrowania i modyfikowania światów realnych oraz wirtualnych".[3]


Niestety, autor nieco przedobrzył z dostarczaniem emocji czytelnikowi, wtykając wątek bardzo przemocowy (molestowanie seksualne, przemoc psychiczna), zaginięcie, walkę mocarstw i jeszcze coś i jeszcze...
Z jednej strony dobrze, że tak dużo tego, bo życie w mieście przyszłości jest ukazane z dosłownie każdej strony. Jednak poczułam się nieco znużona, gdy byłam już na pięćsetnej stronie i wciąż byłam bombardowana kolejnymi zdarzeniami, wątkami, zawirowaniami akcji. Przebodźcowanie - znacie taki stan? U dzieci niepełnosprawnych dość często używany termin, stąd go znam. Poczułam się przebodźcowana, zmęczona i zniechęcona. Trochę do książki, jednak głównie do wizji przyszłości, którą pokazał mi autor.

Jednak polecam. Mimo tego zmęczenia, wszelkich dłużyzn, przegadania - polecam. Zastanówmy się, jacy będziemy za sto czy dwieście lat. Czy będziemy tak dalece uzależnieni od sieci i wirtualnych rzeczywistości, jak to sugeruje Mather? Brrr... Ale pocieszające - jedno się nie zmieniło. Chociaż, czy ja wiem, czy pocieszające?... No i mimo poniższego cytatu świat próbuje sobie z tą nieuchronnością śmierci poradzić.


"Mogliśmy teraz umierać setki, tysiące, a nawet miliony razy w rozszerzonych światach, przez które podróżowaliśmy, choć w świecie naszej tożsamości - rzeczywistym świecie - śmierć nadal pozostawała śmiercią. W tym jedynym miejscu spośród milionów nic się nie zmieniło i może dlatego było tak uparcie ważne?".[4]


Olbrzymi ukłon dla tłumacza, pana Jędrzeja Polaka, bo tyle w tej książce fachowego slangu, neologizmów i odjechanych pojęć, że przełożenie tego na strawny dla Polaka język to wyjątkowy wyczyn.



Bardzo dziękuję wydawnictwu Czwarta Strona za egzemplarz książki.
---
[1]  "Kroniki Atopii" Matthew Mather, przełożył Jędrzej Polak, Czwarta Strona, 2015. s. 84
[2] Tamże, s. 219
[3] Tamże, s. 334
[4] Tamże, s. 290
Kroniki Atopii [Matthew Mather]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 6 października 2015

"Świerszczyk. Wielka księga" - czytajmy dzieciom!


Niektórzy pewnie pamiętają czasopismo "Świerszczyk" z zamierzchłych lat. Ukazuje się od pierwszego maja 1945 roku, imponujące!  Ja niestety nie pamiętam, nie wiem dlaczego, ale nic straconego, na stare lata mam aż dwie możliwości, żeby się ze "Świerszczykiem" zapoznać i polubić.

Po pierwsze, od (byłej już) wychowawczyni Krzysia z zerówki (pani Aniu, serdecznie pozdrawiam!) dostałam plik  archiwalnych "Świerszczyków" i "Misiów". Po drugie, wydawnictwo Egmont wypuściło na rynek "Wielką księgę", gdzie są zebrane teksty ze czasopisma. Opowiadania, wiersze, komiksy (kotek Mamrotek!), nawet piosenki. A tak na marginesie, "Świerszczyk" przecież ukazuje się nieprzerwanie, ktoś prenumeruje?


"Świerszczyk. Wielka księga" nadaje się idealnie do czytania dzieciom na dobranoc. Poręczny format, opowiadania idealnie dopasowane długością. Jak chcemy krócej (zdarza się, jak dzieci wymęczone po całym dniu), to czytam im wierszyki. Jak dłużej, to dwa opowiadania. Tylko z kotkiem Mamrotkiem jest kłopot, bo on jest do oglądania, nie tylko do czytania i dzieci mi się wychylają z łóżek, zamiast grzecznie leżeć. Zresztą, i tak się wychylają, bo przecież obrazki... Książka jest bardzo, bardzo kolorowa.

Najulubieńsze opowiadanie: "O staruszce i czajniku rozbójniku" Agnieszki Urbańskiej.




Ulubiony wiersz: "Obowiązki" Natalii Usenko

Komiks: oczywiście kotek Mamrotek, każdy!

Bardzo dziękuję wydawnictwu Egmont za "Świerszczyka"!

"Świerszczyk. Wielka księga" antologia, Literacki Egmont, Warszawa 2015.

sobota, 3 października 2015

[Notes] Whitelines Link Medium by Leuchtturm1917


Czyniąc zadość prośbie jjon oraz Andrzeja z tego posta,  wzięłam pod lupę kolejny notatnik z kolekcji, czyli Whitelines Link produkowany przez niemiecką firmę Leuchtturm1917.

Dane techniczne:
1. Twarda czarna okładka.
2. Zamknięcie na pomarańczową gumkę.
3. 249 numerowanych stron.
4. Trzy strony spisu treści (zamieszczone na początku)
5. Szare strony w białe linie, rozmieszczone co 6 mm (inne znaki nadrukowane na stronach też są białe).
6. Na każdej stronie cztery znaczniki QR w rogach (to do aplikacji), oprócz tego na górze strony linijka na datę. Co ciekawe, nadruk "Datum/Date" na lewej stronie zaczyna się od lewej strony, na prawej stronie jest pośrodku strony. Dlaczego, nie wiem).
7. Z przodu miejsce na podpisanie notesu.
8. Z tyłu kieszonka na luźne kartki.
9. Pomarańczowa tasiemkowa zakładka.
10. Dołączone naklejki na grzbiet i przód notesu.
11. Zaokrąglone rogi stron.
12. Notes jest szyty.
13. Gramatura papieru 80g/m2.
14. Wymiary: 145 x 210 mm.

Łasa jestem na wszelkie nowinki dotyczące notesów, więc kiedy dowiedziałam się o notesie z szarymi kartkami i białymi liniami, włączył mi się tryb "chcę to!". Głównie poprzez sprytną reklamę. Twórcy papieru argumentowali, że szare strony nie męczą tak wzroku jak białe (a przyznajcie, że białe strony w blasku słońca potrafią razić w oczy), natomiast białe linie nie odciągają uwagi od tekstu, który się właśnie pisze. Jak teraz o tym myślę, ta argumentacja wydaje mi się nieco naciągana, bo kto z was, notując, zwraca uwagę na linie w stopniu większym niż wymaga pisanie w nich?

Swój pierwszy Whitelines, oryginalny szwedzki, kupiłam sobie dość dawno temu, ale w nim nie popisałam i szybko się go pozbyłam. Sklejony był bardzo ciasno i nie mogłam w nim notować bez użycia drugiej ręki, bo się natychmiast zamykał. Nie zdążyłam w nim popisać, więc na temat papieru nie mogę nic powiedzieć.

Odczekałam trochę i nabyłam kolejny notes z szarymi kartkami, tyle że z firmy Leuchtturm1917. Zapisałam w nim już kilkadziesiąt stron, więc mogę co nieco o nim powiedzieć. Zeszyt ma wszelkie zalety, które już opisywałam w recenzji L1917 Agenda Medium: mocne szycie, zakładka, kieszonka, spis treści, numerowane strony, twarda okładka - wszystko to lubię i to znalazłam.



Jak się pisze po szarych stronach? No cóż, szału nie ma. Jakby ciut gorzej niż na białych. Lubię pióra do kaligrafii, ścięte, i te jakoś gorzej mi się prowadzi po papierze. A już to z atramentem Faber Castell całkiem utyka. Rozmawiałam na ten temat z kolegami pióromaniakami i dowiedziałam się, że winien jest... szary kolor stron! Papier jest zadrukowany na szaro, więc pisze się po farbie, po prostu (tak na marginesie, kolega Pigol celnie zauważył, że wystarczy spojrzeć na brzegi stron, gdyby papier był zabarwiony na szaro w procesie produkcyjnym, brzegi też byłyby szare).

Na szczęście atrament nie przebija, zdarza się, że prześwituje, zwłaszcza przy piórach BB. O przepraszam, raz się zdarzyło, że atrament przebił - wyciągnęłam Sheaffera Prelude z kilerską stalówką 1,5 i czarnym jak smoła z samego dna piekieł atramentem i zamordował mi papier. Nie ma to jak pisanie po obu stronach kartki jednocześnie, hehe.

Kontynuując temat szarości: rzeczywiście w blasku słońca nie muszę mrużyć oczu - plus! Ale te szare linie ani mnie ziębią, ani grzeją. Koszmarnie ciężkie jest dla mnie odczytanie numeru stron, jeśli tylko oświetlenie jest ciut gorsze od idealnego - minus!

Znaczniki QR nan stronie są do aplikacji, którą instaluje się w telefonie, robi zdjęcie zapisanej kartki, a aplikacja wyrzuca linie, podkręca kontrast i oferuje czyste notatki. Przez zaznaczenie jednego z trzech okienek na dole strony można stronę wysłać mailem, wrzucić na Dropboxa albo na Evernote. Nie instalowałam aplikacji, bo mój telefon powiedział, że jej nie chce (ok, tak naprawdę powiedział, że ma za mało pamięci). Ale zastanowiłam się - może warto? Wtedy zamiast pracowicie przepisywać recenzje z notesu na bloga będę na bloga tylko wrzucać zdjęcia stron? Pomyślę nad tym!


Podsumowanie:  notes całkiem fajny, ale papier nie całkiem mi odpowiada. Szare strony może i są ok, ale białe numery stron - do bani. Nowoczesny, multimedialny - tego aspektu nie wykorzystałam jeszcze, ale zamierzam.

P.S. Do tego właśnie notesu potrzebowałam pomarańczowego atramentu, żeby go sobie podpisać :)

czwartek, 1 października 2015

"Hej, Jędrek! Gdzie moja forsa?" Rafał Skarżycki, Tomasz Lew Leśniak


Przedziwnym zbiegiem okoliczności książki z cyklu "Hej, Jędrek!" trafiają nam się podczas chorób i innych dolegliwości. Tym razem czytałam książkę Krzysiowi, gdy byliśmy w klinice na usunięciu drenów z uszu. Krótko byliśmy, nie zdążyłam przeczytać całej, dokończyliśmy w domu. Ale muszę pochwalić Krzysztofa, że już w połowie zorientował się, kto jest czarnym charakterem oraz co ten czarny charakter wywinie (pewnie ukradkiem przede mną przejrzał ilustracje, ha!).

"Gdzie moja forsa?" zapchana jest forsą. Jędrek zbiera na nową konsolę, ale jak na złość, życie rzuca mu kłody pod nogi. W domu - perspektywa utraty pracy przez jedno z rodziców, w szkole - koledzy wymuszający haracz za "ochronę". Można się załamać. I Jędrek się załamuje, na szczęście chwilowo.

Tu się trochę zatrzymam, bo bardzo mi się spodobał ten moment. Takie jest parcie na huraoptymizm, na niepoddawanie się przeciwnościom losu, "trzeba być twardym, nie miękkim" - piszą. Okej. Zgadzam się. Ale czy nie zapominamy o tym, że czasem po prostu potrzebujemy chwili, żeby przetrawić w sobie niepowodzenie? Ta chwila spędzona w kącie, smutna chwila - tak mi się wydaje - nie jest chwilą straconą. Pozwala poukładać w głowie to i owo.

Dobrze, że Jędrek ma tę chwilę dla siebie, a potem z energią rzuca się do pracy, a pomysłów ma mnóstwo, powiadam wam. Co jeden to lepszy. Polubiłam Paputa, krwiożerczego chihuahua. Karola jak zwykle, nie dość, że ładna, to jeszcze mądra. A kumple Jędrka; Witek i Gruby, są przyjaciółmi na dobre i na złe.

Ta książka ma same zalety i jedną wadę.

Zalety: współczesny język, aktualne problemy, masa humoru, fantastyczne rysunki (i jest ich więcej niż w pierwszej części, super!) i dynamiczna akcja.

Wada: oj, jaki brzydki, żółty papier. Kojarzy mi się ze starymi, pożółkłymi wydaniami sprzed kilkudziesięciu lat.

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Nasza Księgarnia za egzemplarz książki. Czytajcie Jędrka!

"Hej, Jędrek! Gdzie moja forsa?" tekst Rafał Skarżycki, rysunki Tomasz Lew Leśniak, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.