wtorek, 30 czerwca 2009

"Znaczy kapitan" Karol Olgierd Borchardt


Książkę pobrałam z podaja, po pierwsze dlatego, że zawstydzona lekko byłam, iż jeszcze tego nie czytałam (a wielokrotnie mi polecano), po drugie trafiłam w jakimś konkursie biblionetkowym na wielce zachęcający cytat.
Tytuł brzmi "Znaczy kapitan" - sugeruje to, że będzie to opowieść o kapitanie. Ale tak nie jest - Borchardt opisuje koleje swego losu, jak to stawał się powoli żeglarzem. W pewnym momencie pojawia się, owszem, kapitan Mamert Stankiewicz, ale nie jako postać pierwszoplanowa. Pojawia się po prostu jako kapitan jednostki pływającej, na której pracował autor. Borchardt poświęca mu nieliczne sceny, migawki, rozmowy... Wszystko to pisane językiem szorstkim i sztywnym - jakby autor dopiero raczkował w zawodzie literata. Okazuje się później, że tak faktycznie jest, że autor wyłącznie z szacunku do kapitana Stankiewicza podejmuje próbę przeniesienia jego postaci na karty książki. I mimo że zdaje się, iż kapitan potraktowany jest marginesowo, to pasja i miłość (tak!) z jaką Borchardt o nim pisze, przenika wszystko.
Piękna, autentyczna książka.

ZNACZY KAPITAN [Karol Olgierd Borchardt]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

"Nauczyciel Cervantesa" Jose Maria Mijangos Fernandez

José Maria Mijangos Fernández otrzymał za to opowiadanie I nagrodę (spośród 178 uczestników) w konkursie ogłoszonym przez wydawnictwo Alfaguara, czasopismo "El País" i klub Circulo de Bella Artez w 1997 roku. Konkurs polegał na rozwinięciu pierwszego zdania "Don Kichota" Cervantesa, znanego na pamięć wszystkim Hiszpanom. Nagrodzone opowiadanie zostało opublikowane 31 maja 1997 w czasopiśmie "El País".  

W pewnej miejscowości Manczy, której nazwy nie mam ochoty sobie przypominać, żył niedawno temu pewien szlachcic, z tych, co to mają kopię w tulei, starodawną tarczę, chudą szkapę i gończego charta.*
Don Miguelito Cervantes przestał czytać, oczekując z lękiem, którego skryć mu się nie udawało, oceny nauczyciela.
- Cervantes, to jest niedopuszczalne - powiedział don Nuno, wymierzając chłopięciu policzek. - Co to jest ta pewna miejscowość Manczy? Geografii się zapomniało?
- Nie, panie profesorze, tylko że ja jestem z Madrytu.
- A ponadto nierób, nieuk, migacz i nicpoń - dodał nauczyciel, targając sobie włosy na brodzie. - Takim początkiem obwieszcza Cervantes całemu światu własne nieuctwo i stawia w złym świetle swojego nauczyciela. Zaraz mi to zmienić! Jaki krzyż, Panie, zsyłasz na mnie w tych uczniach, co to nawet przyłożyć się nie chcą! Szelma nie chce się zdecydować na pueblo, gdzie toczy się opowiadanie. Dobry sposób, żeby zachęcić do czytania! A więc jeszcze raz powtórzę, proszę panów: pierwszym i bezwzględnym warunkiem jest umieszczenie akcji w konkretnym miejscu, żebyśmy sobie wszyscy mogli dokładnie wyobrazić, gdzie toczy się opowiadanie. Możemy je sobie wyobrazić, jeśli tak się zaczyna?
- Nieeee - odpowiedziała chórem klasa.
- No to zmieńmy je i pokażmy paniczowi Michasiowi, jak się pisze opowiadanie. No, senorito Crispito, niech senorito Crispito umieści akcję.
- W... Almendralejo? - wybełkotał uczeń.
- Co za męka! - wykrzyknął nauczyciel - drugi nieuk, Crispitowi stawiam pałkę!
Z głębi sali jakiś głosik odważył się zaproponować: "Albacete".
- Kto powiedział Albacete?
- Ja, panie profesorze, podniósł się kulawy Syfon.
- Bardzo dobrze, don Syfon; istnieją jeszcze uczniowie, którzy robią postępy, widzi Cervantes? Proszę natychmiast zmazać swoje niefortunne wyrażenie i rozpocząć opowiadanie od wyrazistego "W Albacete". Przejdźmy do drugiego zdania, "żył niedawnymi czasy". Cóż to za bezprzykładne niedbalstwo, senorito Miguelito! No już ostatecznie można by nie pisać, gdzie mieszkał, na wypadek, gdyby pański rycerz miał jakieś kłopoty z kontrolą skarbową, cha, cha - zaśmiał się nauczyciel - ale żeby nie wskazać nam kiedy, to już jest większe przewinienie. Don Syfon, niech Syfon wykaże natychmiast Cervantesowi i wszystkim w ogóle ten błąd i postawi datę.
- Roku przeszłego! - wykrzyknął Syfon, tryskając dumą.
- Widzi Miguelito? Senorito Syfon poprawia mu opowiadanie. "W Albacete, roku przeszłego...". Ciągnijmy dalej ten sznur bzdur - rzekł profesor, wymierzając znowu siarczysty policzek Miguelitowi. - Mówi opowiadanie, że był to szlachcic, z tych, co to mają kopię w tulei. Niech niebo będzie mi świadkiem, że nic z tego nie pojmuję. Czy to jakiś nowy zakon szlachecki? Czyżby rangi i hierarchie nie były Cervantesowi znane? - cała klasa zaczęła sobie robić kpiny z ignorancji don Miguelita, którego twarz czerwieniała coraz bardziej.
- Don Syfon - krzyknął profesor - niech Syfon wskaże temu ignorantowi jakiś zakon rycerski.
- Kawaler zakonu św. Jakuba? - zawahało się chłopię. Profesor był najwyraźniej zachwycony.
- A widzi Ceervantes? No to już mamy pierwsze zdanie. "W Albacete, roku przeszłego, kawaler zakonu św. Jakuba". Idziemy dalej, ale przedtem chwila oddechu dla mnie, żebym mógł odświeżyć gardło świeżą wodą. Nie mają panowie pragnienia? - śmiał się profesor, wypiwszy duży łyk. - Jest wyśmienita. A więc, don Miguelito, kolejne zdanie znowu cierpi na historyczną nieścisłość. Cervantesowi stawiam pałkę! "Starodawna tarcza", proszę nie być pedantem i niech pan po prostu napisze puklerz, a co do starodawnej, co to powiedzieliśmy o czasie? Z jakiego czasu pochodzi puklerz, don Syfon?
- Sprzed pięciolecia!
- Dobrze, a więc jeszcze raz. "W Albacete, roku przeszłego, kawaler zakonu św. Jakuba z puklerzem sprzed pięciolecia", widać różnicę?
- Taaak - odpowiedziała klasa.
- A widzi Cervantes? Nie ma to jak szkoła, gdy chodzi o wdrożenie sztuki pisania! Idźmy dalej. Pisze mi "chudą szkapę i gończego charta". No to już jest obelga dla inteligencji. Jak może kawaler zakonu św. Jakuba mieć chudą szkapę? Korci mnie, by złożyć doniesienie, komu trzeba, na Cervantesa za lekceważenie, ratuje go, że jest półgłupkiem. A co do gończego charta, do czego służy rycerzowi pies, jeśliby nie miał być psem do polowania? Don Syfon, niech Syfon natychmiast poprawi tę zniewagę.
- Hummm - zastanawiało się chłopię - kasztanek i pies myśliwski?
- Celująco, don Syfon, zawsze miałem Syfona za wartościowego. No to jeszcze raz: "W Albacete, roku przeszłego, kawaler zakonu św. Jakuba, z puklerzem sprzed pięciolecia, z kasztankiem i psem myśliwskim". A zatem widzą panowie? To jest właściwy początek, a nie g..., perdon, jak napisał don Miguelito, któremu wróżę czarną przyszłość. Cervantes chyba nie zdaje sobie sprawy, co napisał. Precz z moich oczu i niech Cervantes nauczy się od senorita Syfona, jak się pisze opowiadania. Co za wstyd! Nic z Cervantesa nie będzie; co najwyżej głupek z puebla.
Don Miguelito, schlipnąwszy ostatnią, kwaśną łzę, schował pergamin głęboko do kieszeni. Może nigdy nie będzie dobrym pisarzem, ale głupkiem wiejskim - nie, co to to nie.

 ---  
Spolszczyła Jadwiga Konieczna-Twardzikowa.  


* - Miguel de Cervantes Saavedra, Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy, przekład Anny Ludwiki i Zygmunta Czernych, PIW, Warszawa 1957, cz. I, s. 37.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

"Wilk stepowy" Herman Hesse


Jedna z książek z akcji czytelniczej z Gazety Wyborczej. Zakupiłam, oczywiście, mając w pamięci dyskusje Pitka i Walkirii na ten temat, a raczej mgliste pojęcie, że takie dyskusje były. Czyta się trudno, przynajmniej na początku, przynajmniej ja tak miałam.

Opis początkowy - kim był Wilk Stepowy, spojrzenie z boku, początkowo powierzchowne, potem zagłębiające się w psychikę (no, próbujące) - to taki wstęp, rozwinięcie, kto zacz w ogóle. I chyba właśnie przez to na początku czytało mi z trudem.Potem już następuje część właściwa, opowieść Wilka, Harry'ego. Opowieść mroczna i radosna, melancholijna i posępna, odkrywcza i nienowa. No i co z tego, że to same zaprzeczenia? Bo tak tam jest!

Podoba mi się to, że tytuł tak doskonale stapia się z powieścią. Czasem tak mam, że czytałam książkę, treść pozostała w pamięci, a tytuł zmuszona jestem sobie przypominać. Tu nie ma takiej obawy, o, na pewno... Wilk stepowy - osobowość wewnętrznie sprzeczna, rozdygotana, chwiejna, a jednocześnie niezwykle spójna przez wewnętrzną dyscyplinę i samoświadomość. Chociaż nie jestem pewna, czy ta postać wzbudza sympatię i (jak to zwykle w książkach bywa, taki zabieg autorski). No nie jestem i koniec.

I jeszcze niezwykle podoba mi się idea natury człowieka przedstawiona przez autora. Dwoistości najpierw, gdzie czytasz i mówisz sobie: przecież tak właśnie jest!A potem wieloistość obalająca dwoistość, przecierasz oczy i stwierdzasz ze zdumieniem, że jak mogłaś się tak mylić (na szczęście nie sama, bo razem z wilkiem), to nie dwoistość, to mnogość światów w jednym człowieku.

Wilk stepowy [Hermann Hesse]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 28 czerwca 2009

Oddane i wypożyczone

Zmiany w księgozbiorze po wczorajszym spotkaniu: Oddałam: - Axel Munthe "Księga z San Michele" Oddano mi: - A. i M .Adams "Czary i czarownice" - Doris Lessing "O kotach" - J-M. Laclavetine "Przeklęta pierwsza linijka" Pożyczyłam sobie do poczytania: - T. Pratchett "Piekło pocztowe" - N. Gordon "Szaman" i 'Spadkobierczyni Medicusa" - "Baśnie z 1001 nocy"

piątek, 26 czerwca 2009

"Zwał" Sławomir Shuty


Hm, mam wrażenie, że od kiedy nastała epoka blogów internetowych, pisanie "na kolanie" stało się bardzo popularne, na czasie i trendy. Na kolanie, czyli myśli prosto z głowy, taki ekshibicjonizm duchowy na brudno.
Dobrze, że umiem czytać szybko, nawet bardzo szybko, prześlizgiwałam się wzrokiem po bagnach i odmętach wnętrza (chyba) autora i czułam wstręt. Dołujące, paskudne pisarstwo, upstrzone przerywnikami, czyli wyrazami powszechnie uważanymi za obelżywe. Nie lubię tego, a nowocześni twórcy chyba uważają to za akt wielkiej odwagi czy nieliczenia się z konwenansami. Ja uważam, że to pójście na łatwiznę.
Generalnie - nie polecam.

Zwał [Sławomir Shuty]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

czwartek, 25 czerwca 2009

Krótko o Gibsonie

Więc to jest powieść cyberpunkowa? Ok. Rozumiem, kowboje cyberprzestrzeni najpierw wyzwalają SI z okowów swojego własnego ja w błyskach szaleństwa połączonego z geniuszem (to pierwsza książka), a potem walczą o coś_ale_nie_wiadomo_do_końca_co_dokładnie. Ale walczą z zapałem (to druga książka). Czad. Nastrój w obu książkach jak żyleta, prawda? Ostry, szybki sposób prowadzenia narracji, odjazdy i zjazdy. Odjechane. Moda, znaki towarowe, komputery, szybkość, duże pieniądze. I baaardzo tajemnicze emefy, wokół których kręci się cała akcja. Wciąga jak bagno, ale nie bagniście, bardzo przyjemnie wciąga.

środa, 24 czerwca 2009

"Tartaren z Taraskonu" Alfons Daudet

Są takie książki, które uśmiechają się do czytelnika z półki. Tak było z "Tartarenem z Taraskonu", gdzie na okładce mamy zażywnego, tłuściutkiego pana w kapelusiku i spodniach w kratkę. Jeszcze jak otworzymy okładkę i przeczytamy, że ilustrował to Jan Marcin Szancer - to przepadliśmy ze szczętem. Ja przepadłam, wydłubałam to Dagmarze z półki i poprosiłam o pożyczenie. Spory tom zawiera w sobie aż trzy części, które można traktować jako oddzielne książki, są to "Tartaren z Taraskonu", "Tartaren w Alpach" oraz "Port - Taraskon". Pierwsza część wprowadza nas w klimat, opisuje postać Tartarena, przemiłego, zażywnego gawędziarza, cieszącego się opinią wielce szanowanego członka społeczności miasta Taraskonu. Zresztą, postać ta przybliżona i scharakteryzowana jest już we wstępie pióra jednego z tłumaczy, pana Zdzisława Ryłko. A sam autor, Alfons Daudet, pisze: "Nazywali go «wujciem», znajdowali w nim coś dziecięcego, naiwnego i to im się podobało. Może tylko trochę za często lubił opowiadać o swych polowaniach, po czym podwijał jeden rękaw aż po biceps, żeby na ramieniu pokazać bliznę po ranie od pazurów pantery, albo namawiał, żeby mu obmacywać pod brodą wklęśnięcia - ślady kłów lwa w gór Atlasu. [...] był prosty w obejściu z ludźmi, mile wyglądał, budził ufność, pragnął, żeby go wszyscy lubili." (1) Lubimy, bez obawy. Towarzyszymy mu w jego wyprawie na lwa (główny motyw pierwszej części książki), uśmiechem kwitując jego niebywały wyczyn, jakim stało się upolowanie groźnego zwierza, tyle że... oswojonego.

W drugiej części ("Tartaren w Alpach") lubimy go nie mniej, śmiejąc się do rozpuku z przygód imć Tartarena, który to, żartobliwie oszukany przez znajomka-hosztaplera, święcie wierzy, że w wyprawach wysokogórkich nie ma żadnego niebezpieczeństwa, całe góry stanowią jedną spółdzielnię stworzoną w celu umilenia pobytu turystom, a wszelkie pogłoski o wypadkach śmiertelnych są jedynie plotkami rozpuszczanymi w celu zwiększenia atrakcyjności regionu. Uzbrojony w tę wiedzę nasz bohater wyrusza zdobyć szczyt Jungfrau, budząc swoją niefrasobliwością najpierw rozdrażnienie, a potem podziw przewodników.

 Jednakże po dwóch miłych i żartobliwych częściach nadchodzi trzecia, wcale nie taka miła... "Port - Taraskon". Przeczytajcie sobie najpierw to: "Ponownie myśl założenia kolonii wolnych ludzi, tym razem różnej narodowości, pod nazwą Nouvelle-France Colonie Libre de Port-Breton, na należącej dzisiaj do Nowej Gwinei wyspie Nowa Irlandia (New Ireland) rzucił w 1879 r. Francuz Marquis de Rays. Zebrał 150 osób, w tym szereg Polaków, obok Francuzów, Belgów, Niemców i Włochów. Na barku „Chandernagore” przypłynęli 16 stycznia 1880 r. na Nową Irlandię. Projekt zakończył się całkowitym fiaskiem. Najpierw wiele osób zmarło podczas podróży, a po przyjeździe okazało się, że wybrany teren nie nadale się do żadnej kolonizacji. Ludzie szukali ratunku w ucieczce z tego piekła. Niestety, niec nie wiemy o losie Polaków biorących udział w tym przedsięwzięciu (L. Paszkowski)." (2) To jest właśnie opowieść o tym przedsięwzięciu (czy też takim), początkowo pełna zapału, rozmachu i świetlanych perspektyw, zakończona klęską. Ta nuta tragizmu nadaje tylko autentyczności całości, wszak życie nie składa się tylko z róż, ale i z kolców. Tartaren zdający sobie sprawę z tego, kim tak naprawdę jest, to nie róża, to kolec przebijający balonik nadmuchany "mrzoneczkami". Pyk - i nic nie kończy się dobrze. Czasem to zaleta. Oceniłam na pięć.

----
(1) Alfons Daudet "Tartaren z Taraskonu", tłum. Roman Kołoniecki, Nasza Księgarnia, Warszawa 1959, s. 214 
(2) http://www.azpolonia.com/php/article.php?azplg=pl&article_id=110

wtorek, 23 czerwca 2009

"Chłopiec ze szpadą" Władysław Krapiwin


Książka z dzieciństwa. Właściwie nie wiem nawet dlaczego zdecydowałam się przyczytać ją po raz kolejny - no i najważniejsze: jak się u mnie znalazła? Ot, zagadka.
Powieść składa się z dwóch części: "Przygoda na stacji Rosa" i "Klub «Espada»". Bohaterem obu części jest jeden chłopiec: Sierioża Kachowski, dziesięcio, może jedenastolatek. Poznajemy go na stacji kolejowej, gdzie czeka na pociąg. Opuścił bowiem obóz pionierski, w akcie słusznego protestu przeciw niesprawiedliwości, czyli nadużywaniu władzy przez kierownictwo obozu. W ciągu kilku godzin oczekiwania na małej, cichej stacyjce wydarza się sporo: Sierioża przygarnia psa, rozmawia z wychowawcą z obozu, spotyka dziennikarza, wdaje się w potyczkę z grupką pionierów o przerośniętym poczuciu władzy. Dzięki odwadze cywilnej i innym zaletom z wszelekich opresji wychodzi cało.
Druga część to przygody Sierioży już po wakacjach, gdzie istotną rolę pełni klub pionierski (znów) "Espada" - młodzi chłopcy uczą się tam fechtować pod okiem kierownika klubu, prawego, uczciwego zapaleńca. Uczą się nie tylko fechtunku, ale wszelkich cnót godnych pionierów: odpowiedzialności za swoje czyny, odwagi, szlachetności, uczciwości... A przydają się te zalety, albowiem świat pełen jest plugastwa: rodziców bijących dzieci, niesprawiedliwych nauczycieli, groźnych bandytów, zwichrowanej młodzieży wyłudzającej okupy za "spokój"... I znów Siergiej daje sobie z tym wszystkim radę, cóż za chłopak!
Natrętny i nachalny dydaktyzm wyłazi z wszelkich zakamarków tej książki. Dobrzy zwyciężają, źli ponoszą zasłużoną karę. Pionierzy są świetlaną organizacją, milicja - choć nierychliwa, zawsze łapie przestępców, a zajęcia pozalekcyjne kształtują charakter. Morał jest wielkości słonia, żeby żaden nastolatek, który czytał "Chłopca ze szpadą" nie zdołał go przeoczyć.
Mimo wszystko książka ma w sobie jakiś urok. Nostalgiczny, smętny zapaszek unoszący się ze starego pudła z rupieciami na strychu, gdzie przez grubą warstwę kurzu coś przebłyskuje. Zapach dzieciństwa i wyspy skarbów.

Podaj dalej

Czyli co przybyło, co ubyło: "My zdies' emigranty" Manueli Gretkowskiej oraz "A w Patafii nie bardzo" Jacka Nawrota - wywędrowały z półki. "Śmierć pszczelarza" Larsa Gustafssona - właśnie odebrałam od listonosza.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

"Jędrne kaktusy" Wawrzyniec Prusky


Moda na pisanie blogów zaczęła się dawno temu - powstały ich setki tysięcy i tak naprawdę większość z nich jest koszmarna. W morzu tandety można jednak wyłowić perełki. Nie twierdzę, że blog Wawrzyńca jest od razu perełką, ale z pewnością można go uznać za dobrą, rzetelnie i ciekawie napisaną historię. Co sprawiło, że "Jędrne kaktusy" dobrze odebrałam? Humor, humor i jeszcze raz humor. Radosny, czasem czarny, a czasem sarkastyczno-ironiczny - lubię wszystkie rodzaje. Podobał mi się też dystans Wawrzyńca do samego siebie i do wszystkiego wokół. W nielicznych tylko wzmiankach Wawrzyniec odkrywa się, ale tak dyskretnie, że można to przeoczyć. No i przede wszystkim potomek Wawrzyńca - czyli Dziedzic, sympatyczne, żywe i energiczne dziecko, przysparzające swoim rodzicom mnóstwo radości i mnóstwo zgryzot. Dziedzic, który jest siłą napędową tej książki - on po prostu nie da się nie polubić!
Jedyne, co mi odrobinę przeszkadzało, to forma - przeniesione żywcem z bloga krótkie notki. Nie przeczę, że układały się one w spójną całość, ale jednak wolę tradycyjne, dłuższe rozdziały.

niedziela, 21 czerwca 2009

Czerwcowe książkobranie w "Babim Lecie"

Oddałam właścicielom:
- "Piotruś Pan" J.M. Barrie,
- "Podróże z Ryszardem Kapuścińskim: Opowieści trzynastu tłumaczy",
- "Rubryka pod Różą" M. Łukasiewicz,
- "Dzieci Eve" D. Purcell,
- "Franz albo dlaczego antylopy biegną jedna obok drugiej" Ch. Simon,
- "Bóg rzeczy małych" A. Roy,
- "Książę przypływów" P. Conroy,
- "Wyczerpać morze" J. Dobraczyński,
- "Cena wody w Finistere" B. Malmsten,
- "City" A. Baricco,
- "Jak powieść" D. Pennac,
- "Kapuściński: Nie ogarniam świata" W. Bereś, K. Burnetko,
- "Chłopiec z latawcem" K. Hosseini.  

Pożyczyłam następne od właścicieli:
- "Czytanie wzbronione" D. Ugresic - od Dot,
- "Wiek żelaza" J.M. Coetzee - od Olimpii,
- "Kore" A. Szczeklik - od Marylka,
- "Wilczy notes" M. Wilk - od Olimpii,
- "Księga niepokoju" F. Pessoa - od Dot.  

Wyciągnęłam z półek i pożyczyłam innym do przeczytania:
- "Przyjemność poznawania" R. Feynman - Marylkowi,
- "Pan Lodowego Ogrodu" t. 2 J. Grzędowicz - j.w.,
- "Porwanie Jane E." J. Fforde - misiak,
- "Miasto Śniących Książek" W. Moers - Olimpia,
- "Skok w dobrą książkę' J. Fforde - j.w.
- "Historie rodzinne" W. Wharton - mafia.  

Przeszło z rąk do rąk:
- "Pan Lodowego Ogrodu" - od Marylka do Chen.  

Oddano mi i mogę wstawić na półkę:
- "Lektury obowiązkowe" T. Nyczek,
- "Bartłomiej Farrar" J. Tey,
- "Extra Virgin" A. Hawes,
- "Duża ryba" D. Wallace,
- "Lala" J. Dehnel,
- "Opowieści o niewidzialnym" E.E. Schmitt.  

W prezencie dałam (albowiem przeczytałam i uznałam, że wracać do niej nie będę): 
 - "Dwie opowieści o miłości okrutnej" J. Tanizaki

Razem trzydzieści dwie książki, DOKŁADNIE tyle samo, co na marcowym spotkaniu biblionetkowym. Trzymam poziom. :)

piątek, 19 czerwca 2009

"Nigdziebądź" Neil Gaiman


Czyli co słychać u faceta w czerni, który w końcu zdecydował się i napisał sam, samodzielnie własną książkę. Czemu piszę "w końcu"? Ach, w egzemplarzu, który dostałam, jest bardzo przyjemny wstęp autorstwa Sapkowskiego, przybliżający postać autora. Jak się okazuje - to bardzo dynamiczny facet, pełen pomysłów, tylko zawsze z kimś współpracował (vide: "Dobry omen" z Pratchettem). "Nigdziebądź" to jego samodzielna praca i muszę przyznać, że udana.

Mamy tu głównego bohatera, który jednym odruchem samarytanizmu przekreśla sobie życie - oczywiście nie umiera, pisząc "życie" mam na myśli stabilizację, poukładane plany życiowe, pracę, związek itepe. Traci to wszystko, przenosząc się do niezwyklego miejsca w Londynie, gdzie z racji swojego nieprzystosowania, nieobycia w dziwnym świecie "Londynu Pod" wciąż narażony jest na niebezpieczeństwa. Żaden z niego bohater (jak to było u Niedowiarka*, choć trochę na siłę), raczej kula u nogi dla jego towarzyszy. Ciekawe, ale zasadniczo Richardowi wcale to tak bardzo nie przeszkadza, owszem, czuje się wyalienowany, ale bardziej dziwi się i przygląda, niż boi.

W książce dużo wszystkiego - uciśnione dziewczę, które trzeba chronić, czarne charaktery, czarny humor, labirynty, bestie do zabicia, tajemniczy przyjaciele, zagadki i łamigłówki do rozwiązania. Zero nudy, nawet na sekundę. W sumie zero też zaangażowania umysłu, ale przecież nie o tooooo chooodziiiii...

I kończy się też ładnie. Podwójnie ładnie, bo zakończenia są dwa, a przy tym sprytnie jest zostawiona otwarta furtka dla ciągu dalszego.

Nigdziebądź [Neil Gaiman]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

---
* "Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka" Stephen R. Donaldson

środa, 17 czerwca 2009

"My zdies' emigranty" Manuela Gretkowska

Nota wydawcy głosi: Nowe wydanie debiutu prozatorskiego Manueli Gretkowskiej z 1991 roku. W książce tej pojawiają się motywy obecne w jej następnych minipowieściach: wielokulturowe środowisko emigrantów w Paryżu, groteska, dygresje ezoteryczne, erotyka. Wątki autobiograficzne i zgoła reporterskie fragmenty łączą się swobodnie z rozważaniami o Marii Magdalenie i bogini miłości Astarte. Obecne tu anegdotyczność, luźna kompozycja, erudycyjne wprawki i komentarze są ironiczną grą z czytelnikiem. Książka o Marii Magdalenie? Czy książka o Polakach emigrantach? Czy książka o jednym i drugim? Czy też o niczym konkretnym?... Nie podobała mi się, nic z niej nie dotarło do mnie, być może jestem odporna na gry i gierki z czytelnikiem. O, już wiem. Nie jestem dobrym czytelnikiem dla tej właśnie książki, po prostu.

wtorek, 16 czerwca 2009

"Ślimak na zboczu" Arkadij i Borys Strugaccy


Lektura Strugackich w przypadku "Ślimaka" jest faktycznie trudna. Ale przez to jakby bardziej satysfakcjonująca... chyba. Ja osobiście za każdym razem czytając tę właśnie książkę doznaję uczucia rozmywania się, roztapiania, a jakakolwiek próba uchwycenia i uściślenia odczuć jest skazana na porażkę. Ta książka wymyka się z rąk.
Ale przechodząc do rzeczy, czyli jakby do konkretów. W książce sa wyraźnie zarysowana dwa wątki: Piereca i Kandyda. Pozornie te dwa wątki nie łączą się ze sobą, ale tylko pozornie, o czym później.
Jakoś tak w trakcie tych kilku czytań się stało, że ten drugi wątek, Kandyda, bardziej mi przypadł do gustu, że się w nim bardziej rozsmakowałam, niejako usuwając na drugi plan koleje losu Piereca. Może słusznie, może niesłusznie, zresztą, jakie to ma znaczenie? Pierec to jednostka zagubiona w przeogromnej, bezsensownej biurokracji świata, który eksploruje obcy świat (cholewcia, ależ dziwoląg to zdanie, nie?). Coś jak Kafka i Józef K. To chyba jakieś nawiązanie do rzeczywistości, w której żyją autorzy ('66 rok). Zresztą, to wytłumaczenie, które się jakby z punktu narzuca i wcale nie upieram się, że jest słuszne, bo jakoś nie mam przekonania do narzucających się, oczywistych interpretacji.

Natomiast Kandyd stał się dla mnie ulubionym bohaterem. Przez swoją nieporadność, zagubienie, dojmujące uczucie bezradności. Kandyd to eksplorator, badacz, może kiedyś był dokładnie taki sam jak Pierec? Może to, że Pierec odczuwa jakieś tam zaciekawienie, że wychodzi poza sztywne ramy obowiązujących przepisów, że myśli - to dlatego, że odzuwa podświadomie i irracjonalnie wołanie Kandyda z lasu? Wołanie w sensie "gdzie jesteście? przyjdźcie tu i odnajdźcie mnie! nie zostawiajcie mnie" (tu właśnie, w tym momencie, te dwa wątki się łączą).
Irracjonalnie, bo przecież Kandyd wcale tak nie woła. Te przebłyski świadomości są przecież tak rzadkie i ulotne, że nie pozwalają mu się odnaleźć, i są przez to boleśniejsze dla czytającego... Mnie po prostu było go tak cholernie żal... Jeden wypadek, coś się dzieje i ginie człowiek, bo w sumie ginie, a może gorzej, bo jest, tylko wydobyć jego człowieczeństwa nie sposób. I tak już będzie żył w lesie, miotany od czasu do czasu przejmującą tęsknotą za czymś co miał, a co utracił, a co gorsza, nie wie nawet, co takiego utracił. To koszmar, prawda?

Wątek kobiet jest tu najdziwniejszy i o jego interpretację się nie pokuszę, nie teraz, może poczytam jeszcze parę razy i zrozumiem, a może i nie.
---
Serdecznie polecam wątek (nie cały, bo jest obłędnie długi, ale początkowe posty) http://forum.pclab.pl/t32584.html

poniedziałek, 15 czerwca 2009

"Korsarz" Joseph Conrad


Jak napisać beznadziejną recenzję? Należy wziąć do ręki książkę, przeczytać ją, całkowicie zignorować czasy i wątek historyczny, skupić się na ludziach i opisać odczucia, jakie towarzyszyły nam przy czytaniu książki.

Tutaj od razu o czymś napomknę, o zakładkach, których używam podczas czytania. Otóż muszę mieć na zakładce właściwej, którą zaznaczam sobie stronę, gdzie skończyłam czytanie, nalepiony zapasik małych karteczek-zakładeczek, najczęściej półprzezroczystych z kolorowej folii, którymi zaznaczam sobie fragmenty w książce. To może być obce słowo, które chcę sprawdzić, rażący błąd dowolnego rodzaju, szczególnie piękne zdanie albo też nawiązanie do czegoś, co mnie ciekawi i muszę sobie potem sprawdzić.

Książki złe czasem są tymi karteczkami usiane. Z dobrymi i znakomitymi często jest tak, że nie wkleiłam żadnej karteczki - albowiem ani błędów nie ma, zdania są piękne wszystkie, nie jedno czy dwa, skojarzeń nie mam, bo akcja wciąga bez reszty nie pozwalając na dygresje.

Tak właśnie jest z "Korsarzem" Conrada. Historia starego marynarza, Jeana Peyrola, wciąga od pierwszej do ostatniej strony. Człowiek ten kończy z piractwem, osiada na wybrzeżu (ach, wciąż trzeba mieć oko na morze), nabywa i remontuje sobie łódź- to takie niby proste, niby zwyczajne. Ale dodajmy do tego rozmowy z porucznikiem o wrogim statku, który pilnuje zatoki. Do tego sabotażowy, samobójczy plan tegoż porucznika związany ze statkiem. Plus jeszcze dziewczyna, piękna i trochę obłąkana. Patriotyzm, poczucie obowiązku, szaleńcza miłość, walka na śmierć i życie. Wymieszajmy to wszystko. Wyjdzie coś pięknego.
  Korsarz [Joseph Conrad]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Skandynawia do wykreślenia

"A lasy wiecznie śpiewają" Gulbranssena powędrowało do podajanina.

niedziela, 14 czerwca 2009

"Klucz do nieba" Theodore Sturgeon


Główny bohater - Deeming - to kanciarz. Drobny cwaniaczek. Złodziejaszek. Tu fragment:
"Jasne, że jestem cwańszy od Anioła, myślał Deeming. A co to w ogóle jest taki Anioł? Ktoś, kto ma zasady, do których się stosuje. (Ja mam nieco więcej luzu). Ktoś, kto od razu rzuca się w oczy swoim wyglądem, a jeszcze bardziej przez swoje sztuczki, złociste szaty i cały ten szpan. (Ja za to jestem niepozornym gryzipiórkiem w podejrzanym hoteliku albo też obrotnym w języku nieuchwytnym farmazonem o lepkich palcach – to zależy od sytuacji).
Podrzucił zegarek do góry, złapał, popatrzył na niego i dalej był ponury. Zawsze był ponury, gdy mu się udało, a udawało mu się zawsze. Nigdy nie próbował niczego, co groziło wpadką.
W tym chyba cały problem, pomyślał wyciągając się na łóżku i patrząc w sufit. Mam w sobie tyle czadu, a wykorzystuję tylko część. Nigdy przedtem tak o tym nie myślałem" [1].
To daje jakoweś pojęcie, nieprawdaż? Deeming zazdrości Aniołom. To ludzie, ale wyżsi, silniejsi ludzie, coś jak strażnicy w złotych szatach, kręcący się po całym kosmosie, pomagający ludziom, pilnujący porządku, czyniący dobro. Nazwa pochodzi od ich pierwszego przywódcy, a nie od mityczno-religijnych postaci.
Cała historia nabiera tempa, gdy Deeming dostaje zlecenie - na robotę grubszego kalibru, za grubsze pieniądze, które ustawiłyby go do końca życia. Podejmuje się zadania, oczywiście. Musi pokonać kilka przeszkód, usunąć kilku ludzi ze swojej drogi... Tyle że, gdy już jest na finiszu, okazuje się, że jego zleceniodawca, że tak to ujmę - splajtował. No i cóż, może rzucić wszystko w diabły i zwiewać, albo też może dokończyć zadanie. Za darmo - ale zgodnie z umową. Którą drogę wybiera? Ano, sam się sobie dziwiąc, krętacz, złodziejaszek i kombinator wywiązuje się z umowy.
A zaraz potem spotyka jednego z Aniołów, których tak nie lubi i tak "tępi", i otrzymuje propozycję przystąpienia do ich "gwardii". Dlaczego? Hmm... trudno powiedzieć...
Na tym cała historia właściwie się kończy. Wiem, wiem, recenzja jest na tyle beznadziejna, na ile cała nowelka świetna.
Dwie rzeczy z tego wszystkiego zapamiętałam bardzo dobrze: określenie "niebo jest zamknięte" [2] - na określenie nastroju wszechogarniającego zniechęcenia. I "no nie można, po prostu nie można wzmocnić sobie pięciokrotnie intelektu i nie dostrzec tego, że ludzie muszą być dla siebie nawzajem dobrzy"[3].
---
[1] Theodore Sturgeon, "Klucz do nieba", tłum. Wiktor Bukato, wyd. Iskry, Warszawa 1985, s. 9. [2] Tamże, s. 9.
[3] Tamże, s. 41.

sobota, 13 czerwca 2009

"Lewa ręka ciemności" Urszula Le Guin



Wysłannik związku światów (takie galaktyczne ONZ) przybywa na planetę Zima, by nakłonić jej władze do przyłączenia się do związku. Niby powinno pójść gładko - wysłannik i mieszkańcy planety są podobni wyglądem, na mniej więcej tym samym poziomie intelektualnym, powinni się porozumieć bez problemu. Gdyby nie jeden szkopuł - całkowicie inny model życia, ściśle związany z płcią, a raczej jej brakiem u mieszkańców Zimy (wiem, że to nie całkiem tak, ale skrótem piszę - są hermafrodytami).
Co mnie ujęło -tak szeroko i dogłębnie przedstawiony problem wzajemnej komunikacji - tej podskórnej, podświadomej. I to przedstawiony z obu stron! Pani Le Guin nakreśliła tak wyraziste i pełne postacie, że niemalże wchodzimy im do głowy i czujemy ich myśli.
Bo, jak tak się zastanowić, to rzeczywiście różnice w psychice dwóch istot, niby subtelne, mogą zaważyć na ewentualnym kontakcie.
Kontakt i zrozumienie dwóch ras... to nie tak hop siup, napęd przyświetlny, jesteśmy w innym świecie, da się rozmwiać z tubylcami? To po kłopocie. Wcale nie.
Trzeba się umieć zrozumieć, trzeba przełamać w sobie bariery. Strachu, braku akceptacji. I niby to wszystko osadzone w świecie gdzieś daleko, a przecież całkiem nasze.. jak się odrzuci tę otoczkę s-f.

Co bardzo podobało mi się w książce? A parę rzeczy. Teoria, że nieznośna niepewność przyszłości pozwala nam żyć. Że trzeba wiedzieć, jakich pytań nie zadawać (o!). Ciekawa teoria, że dwupłciowość jest powodem wszelakich wojen, pierwotną i zawoalowaną ich przyczyną. I to, że tak usilnie z kart książki wydobywa się nakaz "zajrzyj w duszę!". Nadinterpretacja? Może. Trudno.
Jest jeszcze coś, jedna scena, wstrząsająca jak dla mnie, no może nie na miarę Wezuwiusza, ale jednak... wysłannik, człowiek przecież, przez lata przebywa na planecie obcej sobie, i (co pocieszające) umie się przełamać, umie zrozumieć inną istotę mimo jej inności. Tylko - kiedy docierają do niego jego właśni pobratymcy - widzi ich inaczej. Jak to było? (z pamięci będzie) "Widział nie ludzkie, a męskie czy kobiece twarze przed sobą". Oj... no niedobrze.

I tym mało optymistycznym akcentem kończę to ględzenie (na szczęście nikogo tu nie zanudzam) :)

piątek, 12 czerwca 2009

"Dziękuję, Jeeves" P.G. Wodehouse

Chyba się starzeję. Poprzednie dwie części przygód Bertiego Woostera ubawiły mnie znacznie bardziej. Ta właśnie przeczytana nie pozostawiła zbyt wiele w pamięcii, jeśli chodzi o fabułę. Tak, owszem, pamiętam, że Bertie Jeevesa zwolnił (o zgrozo) z powodu instrumentu muzycznego. Owszem, pamiętam również to, że młody Wooster zatrzymał się w gościnie u przyjaciela, podupadłego arystokraty, pożar domku gościnnego, niewolę na jachcie i tym podobne migawki. Bardziej jednak zapadły mi w pamięć takie rzeczy: "Zostanę tutaj. Przyniesiesz mi kilka kanapek i pół litra wyborowej." (1)
"Zjadłem kanapki, wypiłem wyborową i zapaliłem papierosa, żałując, że nie kazałem Jeevesowi przynieść kawy." (2) 
Jakkolwiek Bertie nigdy za kołnierz nie wylewał, trudno mi przyswoić informację, iż wypił pół litra wódki, zakąszając kilkoma kanapkami i nie spadł pod stół. Albo obłędne porównania: "Zwisając w ramionach Chuffy'ego, bulgotała jak dziurawa chłodnica." (3) 
No w mordeczkę. Teraz się nie dziwię, że nikt się nie podpisał pod tym jako tłumacz, a jedynie jako redaktor tekstu.

---
  (1) P.G. Wodehouse "Dziękuję, Jeeves", redakcja tekstu na podstawie wydania przedwojennego: M. Pawlik - Leniarska, Wydawnictwo Batos, Warszawa 1991/92, s. 48 
(2) Tamże, s. 50 
(3) Tamże, s. 194

czwartek, 11 czerwca 2009

"Pachnidło" Patrick Süskind


Książka o człowieku, który był wyjątkowy - miał nadnaturalną, ponadprzeciętną zdolność do wyczuwania zapachów. Były dla niego wszystkim - dla zapachów żył, dla zdobycia najpiękniejszego zapachu na świecie posunął się najdalej, jak tylko można.Trudno o tej książce pisać tak, aby nie zdradzić za dużo, a jednocześnie zaintrygować...
Więc napiszę o głównym bohaterze. Miałam co do niego mieszane uczucia, do momentu, aż nie skończyłam książki, a zaraz potem nie skończyłam następnej (to się z sobą wiąże).
Na plus dla bohatera mamy: bo to biedne dziecko było, trudne dzieciństwo, walka o życie wręcz. To zawsze rozczula, ale teraz myślę, że to był świadomy zamysł autora, by dać coś umysłowi "na pożarcie", by zaczął analizować i nie potępiał od razu. Na drugi plus: bo miał cele jakieś szczytne, ambitne, i taką jakąś wolę w sobie, by do tego celu dążyć za wszelką cenę. Założył coś sobie, zawziął się i nie spoczął, póki nie dopiął swego. To też zawsze jakoś tak wygląda pozytywnie... Co poza tym? Ach! To, czego on właściwie chciał: czyli miłości! Miłość - uczucie jak najbardziej pozytywne (jeśli się je wymawia bez dodatkowcyh przymiotników), więc i człowiek, który tak chce miłości, jest coś wart.

Cóż więc na minus? Ano to, że najprościej mówiąc, do celu dążył po trupach w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zabijał bez litości, beznamiętnie, a czasem nieświadomie... gdy przez dziwny splot wydarzeń ginął ktoś z jego otoczenia.

Tak więc po przeczytaniu miałam dylemat, jak to rozsądzić, jak się ustosunkować, bo wcale nie było mi łatwo tak od razu, coś odrzucało, coś usprawiedliwiało. Więc dla odprężenia przeczytałam jedną z książek mojej ukochanej, a mało znanej autorki p. Tey. I, co ciekawe - jedno zdanie doprowadziło mnie do ładu. Patologiczna próżność - czyli to, co jest nieodłączną cechą przestępców (tych, co to z premedytacją). Próżność to nie jest stanie przed lustrem i podziwianie się, to cecha umysłu. To mówienie sobie "muszę to mieć, bo JA tego chcę, jeśli ktoś stanie mi na drodze, usunę go, bo będzie MI przeszkadzał". To skrajnie destrukcyjna cecha.

W świetle powyższego bohater jest kimś z gruntu złym.
I po dojściu do tego jakże zwięzłego wniosku mogę z czystym sumieniem polecić książkę każdemu, kto lubi się nad lekturą pozastanawiać po przeczytaniu.

ps. Obrazek oczywiście z filmu, nie okładka książki. Polecam również - warto obejrzeć, znakomita rola głównego bohatera.

środa, 10 czerwca 2009

Wykreślić

"Człowiek do przeróbki" Alfred Bester - odesłałam do Koali, myślałam, że to ma Damian, a okazało się, że oddał. Poza tym martwię się, bo pod koniec maja wysyłałam książkę do podajanina, a do tej pory nie dotarła. Ech.

wtorek, 9 czerwca 2009

"Pod słońcem Toskanii" Frances Mayes kontra "Extra Virgin" Annie Hawes

"Pod słońcem Toskanii" - tak sobie czytałam i czytałam, aż po pewnym czasie ustaliłam, co mi ta książka przypomina. To wypisz wymaluj "Dom na Sekwanie" Wiliama Whartona. To samo powolne, niespieszne i drobiazgowe opisywanie życia, nawet tematyka się zgadza - urządzanie od podstaw nowego domu. Tyle że jedno mieszka we Francji, a drugie we Włoszech. Jak pisze sama autorka, Mayes, książka powstała na podstawie zapisków prowadzonych w zeszycie, gdzie początkowo znajdowało się wszystko: spisy spraw do załatwienia, przepisy kulinarne, nowe włoskie słowa i nazwy kwiatów z ogrodu. A potem przekształciło to się w książkę. Tylko że jakąś słabą książkę, zdaje mi się, że niewiele ona wyszła poza zarys zapisków. Co prawda powstała z tego spójna opowieść, ale jakoś bez ducha, bez zapału. Tak jakby autorka cały ten czas spędzony we Włoszech traktowała jako wakacje, przerywnik, odskocznię od prawdziwego życia, które jednak pozostało w Stanach. Nie czuje się, żeby Frances rzucała się głową naprzód w życie w Toskanii, żeby starała się tam wrosnąć, zrozumieć miejscową społeczność, ba, często wyczuwa się jakby nutkę niechęci w stosunku do Włochów. Co prawda głównie chodzi tu o miejscowych przedsiębiorców budowlanych tudzież majstrów przeprowadzających i nadzorujących roboty budowlane i wszelkie przeróbki jej domu, ale tak naprawdę to i innych przedstawicieli Toskańczyków w jej książce jest niewielu.

 Jakże inna wydała mi się książka "Extra Virgin", którą przeczytałam zaraz po "Pod słońcem Toskanii". A przecież trzon powieści zdaje się być taki sam. Dwie siostry, Angielki, kupują dom w Italii, w Ligurii. To stara chałupa, otoczona drzewami oliwkowymi, trochę podupadła, z wychodkiem na dworze, bez wody, bez wygód. Ale siostry są tam szczęśliwe. Z zapałem biorą się do porządków i powoli czynią to miejsce domem. Wrastają tam, w te liguryjskie zbocza, ukorzeniając się jak młode sadzonki dobrze podlewane. Starają się nie tylko tam mieszkać, ale i poznać, zrozumieć, wreszcie zaprzyjaźnić się z sąsiadami. A to nie takie proste. Wiejskie społeczności, obojętnie w jakim kraju, kierują się swoistym kodeksem postępowania, całkowicie zrozumiałym dla miejscowych, bo to rzecz wyssana z mlekiem matki, ale kompletnie niepojętym dla przybyszów z zewnątrz. Trzeba czasu, by zostać zaakceptowanym. I nie tylko czasu, trzeba się też postarać. Siostry nie szczędzą sił na starania i z przyjemnością obserwowałam, jak te działania są uwieńczone powodzeniem. Po kilku latach stały się częścią liguryjskiej wioski, uprawiają sad oliwkowy, tłoczą oliwę, dbają o ogród, zaprzyjaźniają się z sąsiadami, biorą udział w festynach, tańczą na wiejskich zabawach, pomagają w zwalczaniu pożaru, cierpią z powodu suszy, ramię w ramię z rodowitymi Włochami. O trudach aklimatyzacji niech świadczy choćby to: "Nareszcie wychodzimy od Albertiego [...] i mówimy mu na pożegnanie ciao. Kiedy jesteśmy poza zasięgiem jego słuchu, Pompeo, do którego zaczyna już docierać, że niektóre nasze dziwactwa wynikają z niewiedzy, a nie przewrotności (Bogu niech będą dzięki!), informuje nas, że ciao mówi się tylko do dzieci i bliskich znajomych. Inaczej może to zostać uznane za przejaw nieuprzejmości i braku szacunku. Na myśl o tym, ile razy musiałam spostponować starszych mieszkańców San Pietro, palę się ze wstydu."

 Bawiło mnie wyszukiwnie w tych książkach podobieństw i różnic. Na przykład o komarach. Mayes pisze : "Komary (zanzane tu się nazywają właśnie tak, jak zzz... bzyczą)", Hawes zaś: "[...] naszymi komarami, czy też zanzare, jak onomatopoetycznie nazywają je Włosi". Takie tam zdanka o komarach, niby podobne, tylko czemu Hawes jest jakby bardziej liryczna? I ciekawostka jeszcze, skąd ta różnica w pisowni? Czy to regionalizm, czy pomyłka? W słowniku wyszukałam "zanzare"...

 Co do przekleństw: Mayes: "- Porca Madonna! Ciężkie przekleństwo, natomiast porca miseria, czyli świńska bieda, jest moim najulubieńszym ze wszystkich przekleństw wszech czasów." Hawes: "Porca Madonna i Porca Miseria [...]. Wszyscy się żegnają i wygłaszają kolejne świńskie przekleństwa."

 O jedzeniu: Mayes: "W kraju układam jadłospis przed zakupami, chociaż kupując nieraz improwizuję. Tutaj zaczynam myśleć o potrawach dopiero wtedy, gdy widzę, że co jest w tym tygodniu dojrzałe." Hawes: "W San Pietro nie jest tak, że najpierw decydujesz, co zjesz, a potem idziesz po składniki, tylko odwrotnie, idziesz do orto*, sprawdzasz, co już dojrzało, i na tym przez kilka dni opierasz jadłospis." * ogród warzywny

 O zrywaniu oliwek: Mayes: "Spóźniliśmy się na zbiór oliwek. Wszystkie przetwórnie zamykają przed Bożym Narodzeniem, a do Bożego Narodzenia tylko tydzień." Hawes: "W Toskanii, wyjaśnia Mariucca, , podobno zaczynają zbiory już w październiku,a kończą dobrze przed świętami. Euh!, mówi kilkakrotnie jej ciotka tonem zgrozy, osłupienia i niedowierzania [...]. Oliwki będą niedojrzałe! Na litość boską, jak musi smakować ich oliwa! Dlaczego chcą mieć samą gorzką oliwę?"

 O samej oliwie: Mayes: "Po pierwszym tłoczeniu oliwek na zimno przesyła się moszcz do innej przetwórni, gdzie tłoczy się jeszcze raz, osiągając przepisową oliwę i po raz ostatni, żeby ciecz z tego ostatniego tłoczenia wykorzystać na smary. Wysuszonych wytłoków używa się często do użyźniania gleby drzew oliwnych. Cudowny cykl powrotów." Hawes: "Słyszałyśmy o drugim tłoczeniu, do którego nikt się nie przyznaje, ale nie wiedziałyśmy, że z pestek też można wycisnąć oliwę.Oczywiście, że można: miażdży się wszystko, co zostanie po tłoczeniu - miąższ, pestki i skórki - a potem wlewa jakiś kwas, żeby wyciągnąć olio di sansa. Jak nam się wydaje, dlaczego ludzie tak bardzo cenią wytłaczaną na zimno oliwę extravergine? Oliwa z pestek, olio di sansa, też liczy się jako oliwa z oliwek i w taniej oliwie na pewno jest sporo tego chemicznie uzyskanego świństwa. Po wyciągnięciu oliwy sansę wykorzystuje się jako nawóz."

 I tak dalej, i tak dalej, niby to samo i o tym samym, ale przecież tak odmiennie. Annie Hawes (i jej siostrze) podoba się Italia, podoba się Liguria, podoba się życie w chałupie na zboczu góry. Obie zżyły się z mieszkańcami pobliskiego San Pietro, kochają to miejsce, gdzie przyszło im żyć, wcale nie na stałe przecież! Frances Mayes podoba się dom w Toskanii, który sobie kupiła i urządziła. Subtelna różnica, prawda? Polecam "Extra Virgin", gorąco.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

sobota, 6 czerwca 2009

"A lasy wiecznie śpiewają. Dziedzictwo na Björndal" Trygve Gulbranssen


Skadynawska saga opowiadająca o dziejach jednej z norweskich rodzin, tocząca się na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Powieść napisana nieco dziwnie - dziwność ta polegała na rzekomym chłodzie i beznamiętności bijącym z tekstu. Tak jakby klimat bliski kręgu podbiegunowego odcisnął swoje piętno na stronach książki. Ale wszak i na Grenlandii raz w roku bywa wiosna! Tak i w tej sadze czasem, jak przez dziurę w przeręblu, widać emocje i gorące uczucia, natychmiast szybko skrywane pod lodową skorupę. Nie jestem pewna, czy Słowian należy zaliczyć do gorącokrwistych ludzi, ale ja osobiście, Słowianka - wolę rzeczy, które bardziej przemawiają do mojego serca. Powieść Gulbranssena przeczytałam jednakże z zaciekawieniem, przybliżyła mi nieco życie ludzi na dalekiej Północy, życie trudne, twarde, ciężkie. Podziwiam ich. Sama jestem wyjątkowo ciepłolubna i nie wiem, czy tam by mi się spodobało. Tak jak nie wiem, czy polubiłabym tamtejsze ówczesne zwyczaje żywieniowe: "Ranek rozpoczął się od kieliszka wódki wypitego na czczo, lekkiej przekąski i ciepłego napoju podanego do łóżka." (1) "Dzisiejszego ranka jeszcze nie zdążył dobrze otworzyć oczu ani wygrzebać się z łóżka, a już dostał coś na wzmocnienie serca oraz solidną porcyjkę peklowanego mięsa i dobry łyk gorącego piwa." (2) - no i co z tego, że świąteczne? Aczkolwiek w zimnym klimacie spełniało to zapewnie swoją rolę - żeby wyleźć bladym świtem z ciepłego łóżka, trzeba było zażyć coś na odwagę. Kontynuując wątek żywieniowo-kulinarny, znalazłam jeszcze to: "Poza tym miejscowi ludzie znali jeszcze z dawnych czasów sposób wyrabiania chleba z kory drzew." (3) Słyszałam o czymś takim - chyba poczas okupacji ludzie tak sobie radzili z głodem. A może coś mi się pomieszało? Tak czy siak - dobra książka.

---
(1) "A lasy wiecznie śpiewają" Trygve Gulbranssen, tłum.Henryk Goldmann i Henryk Leśniewski, Wydawnictwo REBIS, Poznań 1994, s. 190 
(2) Tamże, s. 191 
(3) Tamże, s. 242

piątek, 5 czerwca 2009

"Kot, ktory wąchał klej" Lilian Jackson Braun


Gdy się przeczytało już kilka tomów z serii "Kot, który..." - to po pewnym okresie czasu zaczynają się one mylić, mieszać i zlewać jeden z drugim. Nie zawsze tytuł pomaga w zidentyfikowaniu intrygi, a już na pewno nie wtedy, gdy ta intryga nie jest najwyższych lotów, jak w tym przypadku. Jeśli chodzi o "Kota, który wąchał klej" została mi garść "migawek": - iż w fabule istotną rolę odgrywali bliźniacy, - takoż i sztuka teatralna, - jeden z bliźniaków kolekcjonował cenne książki (o, to mu się chwali), - występuje w powieści introligator, od którego dowiedziałam się, że: "Sam robię pastę z pszennej mąki albo z mączki kukurydzianej. Klej robię ze zwierzęcej żelatyny. Kupuję ją w listkach i rozpuszczam. Wiedziałeś, że to właśnie klej introligatorski przyciąga mole książkowe?" (1) Nie wiedziałam, do licha, nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale to bardzo ciekawe! Z książki wydłubałam sobie także odnośnik do innej lektury: "Zapuścił brodę, założył opaskę na jedno oko i podróżował jak Rysio Snajper." (2) Czytałam "Rysio Snajper" Vonneguta, ale za diabła nie umiem sobie przypomnieć, czy Rysio Snajper podróżował. Jak zwykle jest coś, co irytuje: "Kochano w nim Szkota o postawnej figurze, szerokiej klacie i mocnych nogach, który był wręcz stworzony do kiltu, szkockiej czapki z pomponem i kobzy - rekwizytów, które wyciągał na parady i śluby." (3) Błąd niezwykle powszechny, mylenie kobzy z dudami. A wystarczy zajrzeć na wiki i obejrzeć zdjęcia - kobza jest czymś w rodzaju gitary, a Szkoci grają na dudach. Ale znaleźć się da i akcenty prywatnie mnie rozczulające: "Thelma zawsze podawała rozpadające się burgery, przytrzymując wierzch kanapki kciukiem, stąd nazywano ją Thelma «Odciski Palców». Hamburgery, które dostali dzisiaj, były nadziane na patyczki do mieszania koktajli." (4) Nie tak dawno odwiedziłam Londyn, oczywiście żywiliśmy się w knajpach i tamże właśnie widziałam (zamówiony przez mojego męża) wielkiego, przeogromnego hamburgera przekłutego patyczkiem do szaszłyków. Inaczej by się rozpadł. --- (1)"Kot, który wąchał klej" Lilian Jackson Braun, tłum. Maja Szybińska, Elipsa, Warszawa, 2008, s. 74 (2) Tamże, s. 106 (3) Tamże, s. 7 (4) Tamże, s. 129

czwartek, 4 czerwca 2009

"Dzieci Eve" Deirdre Purcell


To jedna z nielicznych książek, która wpadła mi w ręce przypadkiem (a raczej nikt inny nie chciał jej na spotkaniu biblionetkwym, względnie wszyscy inni już ją przeczytali). Trochę czasu upłynęło, zanim się za nią zabrałam, ale jak już zaczęłam, wciągnęła mnie jak bagno. To zgrabnie napisana opowieść o trójce rodzeństwa - Arabella, Willow i Rowan mieszkają w Irlandii, każde z nich lepiej lub gorzej ma poukładane życie, gdy nagle jak piorun z nieba trafia ich wiadomość, że chce się z nimi zobaczyć ich matka, która lata temu porzuciła ich w Dublinie, a obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Lecą, wszyscy troje, za ocean. Mniej gna ich tam chęć poznania matki, a bardziej pragnienie wyjaśnienia tej niesłychanej krzywdy, jaką im wyrządziła. Na miejscu próbują (nieporadnie, bardzo nieporadnie) porozmawiać o swoich uczuciach z matką - ale ciężko to idzie, bo jak można w kilka dni rozwiązać pokłady krzywdy, neinawiści, żalu i bólu, nawarstwione od lat czterdziestu? Powyższy opis wskazuje na książkę trudną, ciężką i skomplikowaną psychologicznie. A figa! Powieść jest tak przemyślnie zakomponowana, w formie wewnętrznych przemyśleń każdego z bohaterów - pisanych zwykłym, potocznym językiem - że trafia do czytelnika bez pudła. A do tego jest niezwykle optymistyczna. Na doła jak znalazł.

Odesłane, można wykreślić ze spisu

Do Ranxa (aż wstyd, jak długo trzymałam):
  • "Rockowy Armagedon" George R.R. Martin
  • "Mesjasz formatuje dysk" Henry Lion Oldi
  • "Obcy brzeg" C.S. Friedman
  • "Suma wszystkich ludzi" David Farland
  • "Śmierć bogów: Księga Hagena" Nik Pierumow
  • "Wurt" Jeff Noon
  • "Pyłki" Jeff Noon
  • "Wielka eksplozja" Frank Eric Russell
  • "Najazd z przeszłości" James P. Hogan
  • "Szpital kosmiczny" James White
  • "Ostatni rejs Fevre Dream" George R.R. Martin

Do Koali (o matko, jeszcze dłużej):

  • "Inne pieśni" Jacek Dukaj

środa, 3 czerwca 2009

Paczka w szary papier opakowana kryła w sobie

Następujące pozycje: - "Quo vadis" Henryka Sienkiewicza - "Izaak Newton" S.I. Wawiłowa (uczony radziecki, bez imienia, tylko z inicjałami, serio, nigdzie nie ma imienia) - "Cień Montezumy" Bolesława Mrówczyńskiego - "Pięć lat z hakiem" Włodzimierza Krzemińskiego

wtorek, 2 czerwca 2009

Namiętność mną szarpie

Gdy wchodzę do empiku, lecę do działu dziecięcego, szukam półki z komiksami i grzebię w poszukiwaniu Calvina. Dziś udało się wygrzebać "Calvin i Hobbes" (po prostu, czyli tom pierwszy) oraz "Dziwadła z obcej planety" (tom czwarty). Kocham go!