czwartek, 29 grudnia 2011

"Kukułka" Antonina Kozłowska - fleszem po rzeczywistości


Trudno mi było rozczytać się w książce, gdyż tematy, jakie są w niej poruszane, to trudne i bolesne tematy. Dla mnie. Bo to o dzieciach, ich braku oraz obecności.

Mamy dwie kobiety. Martę, całkiem nieźle sytuowaną trzydziestolatkę, która ma dobrą pracę, wspaniałego męża, nowe mieszkanie, a do tego wszystkiego jest głęboko nieszczęśliwa, bo nie może mieć dzieci. Irena z kolei dzieci ma, dwójkę, bardzo udaną, ale nędzną pracę, ciasne mieszkanie, gderliwą matkę, męża, który ją porzucił, wyjechawszy za chlebem do UK - no i wieczny niedostatek pieniędzy.
Różne te kobiety, ale coś je łączy - dziecko Marty i jej męża, które ma urodzić Iwona, za odpowiednią zapłatę. Ot, brzuch do wynajęcia.

Temat wcale nie taki nowy, ale wciąż wywołujący kontrowersje. Niedawno oglądałam program dokumentalny o Indiach, które stają się zagłębiem zastępczego rodzicielstwa. Zjeżdżają się tam ludzie z całego świata, aby wynająć matkę, która donosi i urodzi dziecko parom, które mają z tym problem. Wypowiadane były wzruszające i prawdziwe zdania w rodzaju "oni będą mieli upragnione dziecko, a my będziemy mieli pieniądze na wychowanie i wykształcenie swoich dzieci". Ale, jak wszędzie, pojawiają się wątpliwości, gdy w jednej z klinik pojawia się kobieta (dziennikarka, to prowokacja), która chce wynająć brzuch, ale nie istnieją żadne wskazania medyczne, by sama nie mogła zaciążyć. Ona po prostu nie ma ochoty na mdłości, rozstępy na brzuchu i spuchnięte nogi. Nie odprawiają jej z kwitkiem, skądże, przecież ma pieniądze. Nie odprawiają też z kwitkiem pary homoseksualnej, która chce mieć dzieci. Dwoje, żeby geny obu osób mogły się replikować dalej (zadziwiająca sprawa te geny, muszą się replikować i replikować, no no). Ci panowie również mają pieniądze, więc nie ma przeszkód. Miałam wrażenie podczas oglądania, że to wszystko skręca w jakąś dziwną stronę...

No ale dość dygresji, wracam do Marty i Iwony i ich dziecka, które pojawia się na świecie i do którego obie się przyznają. Jedna przegrywa, tu nie ma Salomona, nie ma szlachetnych porywów. Ale nie można powiedzieć, że ta historia kończy się źle. Do cukierkowego happy endu też daleko. Tak naprawdę dla mnie w tej książce wcale nie było ważne zakończenie. Najważniejsza była opowieść tych kobiet, zwłaszcza Marty. Szczegółowa relacja o tym, jak pragnienie posiadania dziecka może zniszczyć, fizycznie i psychicznie jest wstrząsająca. Marta całe swoje życie podporządkowuje jednemu celowi, żyje od wizyty do wizyty lekarskiej, od ciąży do ciąży (wciąż poronienia), od zabiegu do zabiegu. Zatraca się w tym pragnieniu tak daleko, że traci z oczu siebie samą, męża, pracę, cały świat. Ginie, wpada w czarną dziurę, deprecha jak Rów Mariański.

Jak się na to patrzy z boku, to łatwo się skrzywić z dezaprobatą: jak można tak doszczętnie zdruzgotać sobie życie, wystarczyłoby mieć przecież odrobinę zdrowego rozsądku i ciut dystansu do siebie samej. Otóż oświadczam z mocą: nie wystarczyłoby. Skąd wiem? Ano wiem. I dlatego jestem pełna podziwu dla autorki, że tak doskonale umiała oddać pewne stany ducha. Zazdroszczę jej też trochę daru obserwacji i umiejętności przenoszenia każdego zauważonego szczegółu na papier w ten wyrazisty, jakby oświetlony błyskawicą sposób.

Tylko... cała ta książka jest tak przesycona smutkiem, szarym, przygnębiającym, że wygląda jak posypana popiołem. Brakowało mi kolorów. I odrobiny uśmiechu.


Książka ode mnie powędrowała w świat, bo stała się Wędrującą Książką Biblionetkową, tak postanowiła jej była właścicielka, Diana wrzosowa. Zacna inicjatywa!

---
"Kukułka" Antonina Kozłowska, Wydawnictwo Otwarte, Kraków, 2010.

Kukułka [Antonina Kozłowska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 27 grudnia 2011

"Smuteczek, czyli ostatni naiwni" - widowisko kabaretowe


Biały, papierowy kwiatek w butonierce, nikły zapach kurzu, świat zaprzeszły Starszych Panów znów na topie! Tak miało być, miałam nadzieję.
W role Wasowicza i Przybory wcielili się: młody Stuhr (ciekawe, czy jak młody Stuhr będzie miał tak z 50 lat, czy dalej będzie młodym Stuhrem?) oraz aktor znany mi z twarzy, ale nie z nazwiska. Snuli się smętnie po scenie, próbując godnie i nobliwie prezentować się w smokingach. Próbowali przerzucać się jakby mimochodem dowcipnymi powiedzonkami, ale te powiedzonka nie trafiały w rozmówcę, leciały im ponad głowami i lądowały grzęznąc gdzieś w kurtynach.
Ożywiłam się na chwilę, gdy na scenie przeklinali się wzajemnie Zbigniew Zamachowski i Joanna Kołaczkowska - oni przynajmniej byli wyraziści. No i głos Magdy Umer, też wyrazisty, bo się wyróżniał  w jednej z piosenek.
A poza tym - smętnie, smętnie, smętnie. Tak powtarzam to słowo, bo się  idealnie nadaje. 

---
Poza tym: po świętach jestem pełna, coraz pełniejsza i coraz okrąglejsza, pod choinką znalazłam dwie książki - "Czarne mleko" Safak  i "Kill Grill: Restauracja od kuchni" Bourdaina, tę drugą już zdążyłam przeczytać.
A Krzyś przepiękną "Alicję" w wydaniu Wilgi, pana Brumma, drugi tom "Nudzimisiów" i księgę wierszy (ależ świetna książka, napiszę o niej chyba).

czwartek, 22 grudnia 2011

"Lokomotywa" Julian Tuwim - no to się porobiło.


Dostałam z wydawnictwa Wilga książeczki dziecięce - wyciągnęłam na razie dwie, jedna o samochodziku wyścigowym, a druga to właśnie "Lokomotywa" Tuwima. Rzecz znana, można by powiedzieć, do obrzydliwości.

No i się porobiło. Czytam "Lokomotywę" Krzysiowi na dobranoc, pięknie artykułując słówka i stopniując tempo zgodnie z rozpędzaniem się lokomotywy na torach. Kończę, zamykam książeczkę, po czym dziecię moje wydaje z siebie coś w rodzaju "jeście!". Oho.
Dla upewnienia się zadaję kilka kontrolnych pytań w rodzaju "jeszcze raz?", "od początku?" czy "czytać?", na każde dostaję radosną odpowiedź "ta!".

No to czytam jeszcze raz. Odrobinę wolniej (nie rozpędzam tak tej lokomotywy), żeby na dłużej starczyło. Kończę. Co słyszę? No oczywiście - "jeście!"

Czytam jeszcze raz. Wolniej. Ratunku. Nadchodzi ratunek w postaci męża, ja jestem od czytania, on od usypiania, mam prawo doczytać do końca strony i zamknąć książeczkę ze stanowczym "koniec, dobranoc, dawaj buziaka".
Ech, nawet nie ma szans, że nasz egzemplarz zedrze się od ciągłego czytania, bo to twarde, sztywne, kartonowe strony. Nie do zdarcia.

A pamiętacie wspaniałe wykonanie "Lokomotywy" przez Olbrychskiego, Pszoniaka i Fronczewskiego? Odszukałam. Cudo:

Bardzo serdecznie dziękuję za książeczkę wydawnictwu Wilga!

 "Lokomotywa" Julian Tuwim, ilustrowała Magdalena Kozieł-Nowak, Wydawnictwo Wilga, Warszawa 2010.

Lokomotywa [Julian Tuwim]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

środa, 21 grudnia 2011

"Detektywi i storczyki" Rex Stout


Nie ukrywam,  że swego czasu praca związana z literaturą, czyli w bibliotece bądź wydawnictwie, wydawała mi się bardzo atrakcyjna. Przeszło mi i lubię swoją obecną pracę, ale gdyby mi nie przeszło, to po przeczytaniu "Detektywów i storczyków" już by przeszło.

Ginie pracownik kancelarii adwokackiej, co wprawdzie na pozór z literaturą nie ma nic wspólnego, ale zaraz potem ginie młoda dziewczyna pracująca w wydawnictwie. Ginie, bo przeczytała pewną powieść? Niemożliwe. Ale oto jest następna ofiara. Maszynistka. Czyżby przepisywała jakąś powieść? Tę samą? No, to już zdecydowanie staje się podejrzane, a co z tym pierwszym zamordowanym? Istnieje przypuszczenie. że napisał jakąś powieść? A niech to, literatura jest naprawdę niebezpieczna!

Co udowadnia nam Neron Wolfe, genialny detektyw, który nie ruszając się z domu rozwiązuje skomplikowane zagadki. Nasuwa się skojarzenie z Mycroftem, bratem Sherlocka Holmesa, prawda? U podobnie jak Mycroft, Neron potrzebuje pomocy, jeśli chodzi o pracę w terenie: śledzenie podejrzanych, zbieranie informacji, przesłuchania świadków. Dlatego ma agencję detektywistyczną i zatrudnia pracowników, sam wtedy może bez przeszkód zająć się swoimi ukochanymi orchideami, grą w bilarda i innymi przyjemnymi zajęciami.

Narratorem w książce jest prawa ręka Nerona, Archie Goodwin. Bardzo sympatyczny facet, a jego metody zbierania informacji są czasami nader niekonwencjonalne.
Na przykład: wysłał pracownicom wspomnianej już kancelarii adwokackiej kwiaty (storczyki) z zaproszeniem na kolację. Zebrał wszystkie sekretarki, stenotypistki, telefonistki, recepcjonistki i asystentki, ugościł bardzo szczodrze, opowiedział, że mają problem ze śledztwem w sprawie śmierci ich współpracownika, po czym poczekał, aż alkohol zacznie działać i pilnie zbierał wszelkie informacje, jakie wymknęły się rozochoconym paniom. Paradne!

Myślałam, że to będzie kryminał noir i prawie był, ale stanowczo za mało mroczny, a posępności w nim za grosz. Co, jak dla mnie, jest zaletą!

"Detektywi i storczyki" Rex Stout, przełożył Tadeusz Jan Dehnel, Iskry, Warszawa 1969, seria Klub Srebrnego Klucza.

niedziela, 18 grudnia 2011

Tu powinien być stosik, ale nie będzie


Bom leniwa i mi się aparatu wyciągać nie chce. Stosik zaś właściwie nawet nie mój, bo to, co widać obok, oraz jeszcze "Aparatus" Pilipiuka - to książki, które dostał ode mnie mąż na urodziny.
Do tego dochodzi jeszcze przesyłka z wydawnictwa Wilga (pani Agato, bardzo dziękuję), która jest cudna i bardzo bogata w książeczki Krzysiowe, ale wyciągam po jednej, żeby na dłużej starczyło.

Oprócz tego święta się zbliżają, ale jestem w ciąży i nie dam się zwariować. Powolutku ze wszystkim się uporam, zaprosiłam na święta siostrzenice (hej, hej, pozdrawiam was!), mam nadzieję, że mi pomogą. Poza tym i tak mam się oszczędzać, moja pani doktor przy ostatniej wizycie nieco się skrzywiła i przepisała mi luteinę i magnez z B6. No to łykam.

Mam pstrąga w zamrażarce (w tym roku zrywam z karpiem), gotową masę makową w puszce i suszone owoce od mamy. Damy sobie radę :P Choinka czeka w piwnicy, ozdoby też. Lubię święta.

wtorek, 13 grudnia 2011

"Młody i niewinny" Josephine Tey


Książka kupiona w pakiecie z "Sercem dla sprawy", kupiona pośpiesznie i z ukontentowaniem, bo wcześniej te książki nie były tłumaczone ani wydawane w Polsce, a ja jestem fanką pani Tey.

"Młody i niewinny" opowiada o śledztwie prowadzonym w sprawie śmierci młodej i bardzo sławnej aktorki. Początkowo wygląda to na przypadkowe utonięcie, ale zaraz, jak diabełek z pudełka, wyskakuje główny podejrzany, młody człowiek, sympatyczny bankrut. Okazuje się bowiem, że ma motyw.
Ale... Alan Grant ma pewne przeczucie - że śledztwo idzie nie tą drogą, co trzeba, że prawda jest zakopana gdzieś głębiej. Dlatego rozpościera swoje dochodzenie szeroko i w różnych kierunkach, żeby łapać fakty i poszlaki jak muchy w pajęczej sieci.
Po czym główny podejrzany mu ucieka, a na scenę wkracza Erica Burgoyne (tak na dobre, bo pojawia się w książce już wcześniej) - "mała, chuda, na oko szesnastoletnia dziewczyna, w mocno znoszonym, teedowym kostiumie, bez kapelusza na ciemnych, potarganych włosach" [1]. Erica, córka przełożonego Granta, pułkownika Burgoyne, nie wierzy w winę uciekiniera i stara się mu pomóc. W swej odwadze i bezkompromisowości podobna jest nieco do Flawii, tylko nieco starszej (a może to tylko moje ulotne wrażenie, wszak Flawię czytałam stosunkowo niedawno). Erica odgrywa niebagatelną rolę w śledztwie, dostarczając dowód na to, że... patrz tytuł.  Więc jeśli nie on, to kto? To już dziedzina Granta, a on potrafi dać sobie radę.

Znów sobie wynotowałam fragmenty, przemówiły do mnie, sama nie wiem czemu. Staroświeckość, angielska dystynkcja? Może...
"Drugi w kolejności przedstawiony został jakiś kapitan, nijaki, skromny adorator Marty, który przykleił się do szklanki whisky jako jedynego znanego mu na obcym terenie przedmiotu". [2]
"Rześkim poniedziałkowym porankiem Grant jechał samochodem wzdłuż Wigmore Street. O tak wczesnej porze ulica jeszcze nie ocknęła się ze snu; klienci Wigmore Street nie zwykli spędzać weekendów w mieście. W kwiaciarniach sobotnie róże ściskano w wiktoriańskie wiązanki, usztywniając opadające płatki niczym gorsetem". [3]

---
[1] "Młody i niewinny" Josephine Tey, tłum. Ewa Rudolf, Wydawnictwo "C&T", Toruń 2011, s. 37
[2] Tamże, s.51
[3] Tamże, s.56.

sobota, 10 grudnia 2011

"Serce dla sprawy" Josephine Tey


Serce dla sprawy niewątpliwie ma Alan Grant, inspektor Scotland Yardu, przed którym postawiono niezwykle trudną zagadkę zniknięcia młodego człowieka. Ów człowiek wziął się nie wiadomo skąd, a co najmniej z bardzo daleka (taka jest Ameryka dla Anglików), i z niezwykłym wdziękiem i urokiem wkradł się w łaski znakomitej brytyjskiej rodziny. Kiedy zaś pod maską uprzejmości, uśmiechów i ukłonów zaczęły wrzeć namiętności, nie zawsze pozytywne - zniknął. Czy wpadł po prostu do rzeki, czy też ktoś mu w tym pomógł? Nie wiadomo, a policja długo nie może dojść do prawdy, bo tropy mylą i się plączą. Rozwiązanie zagadki było dla mnie sporym zaskoczeniem.

Jeśli chodzi o Alana Granta, którego uwielbiam, fizjonomisty o ciut arystokratycznych manierach, chorującego na klaustrofobię z przepracowania - to go, niestety, nie znalazłam. Znalazłam tylko inspektora, którego postawa przywodzi na myśl wojskowego czy armię, i który ma nadzwyczaj rozwiniętą intuicję, przydatną bardzo w pracy.  Mało trochę.
Ale o ile sobie dobrze przypominam, inspektor musi jeszcze trochę popracować w policji, żeby ewoluować w tego Granta, którego, jak już pisałam, uwielbiam.
Za to jego współpracownik i podwładny jest taki jak zapamiętałam. Sierżant Williams, zawsze rumiany, czyściutki i niewzruszenie pewny siebie. Po prostu wzór angielskiego policjanta.

Do tego pani Tey tu i ówdzie wtrąca fragmenty szczególnie mnie urzekające. Na przykład ten o słuchaniu pewnej audycji radiowej:
"Cóż, no wiesz, można by to nazwać czymś w rodzaju obrzydliwej fascynacji. Myślisz sobie: to przechodzi wszelkie wyobrażenia, chyba już nie może być nic bardziej paskudnego. I w następnym tygodniu znowu słuchasz, by się upewnić, czy nic gorszego nie jest jednak możliwe. To działa jak pułapka. Jest takie okropne, że nawet nie potrafisz się zdecydować na wyłączenie radia. Jak zaczarowany czekasz na następne paskudztwo, i tak dalej i tak dalej. I słuchasz, dopóki nie skończy gadać".[1]
To święta prawda, sama wielokrotnie złapałam się na tym, jak z jakąś niezdrową fascynacją wpatruję się w w coś wyjątkowo paskudnego i nie umiem wzroku oderwać. Też tak macie?

Swego czasu rozpływałam się nad przemyśleniami autorki dotyczącymi próżności, tu znów natknęłam się na rozważania o prymitywizmie:
"W dzieciństwie, gdy chodził do szkoły, koledzy używali słowa »prymityw« do określenia każdego, kto nosił nieodpowiedni krawat. Problem oczywiście nie na tym polegał. Na prymitywizm człowieka składała się pewna jego duchowa cecha. Swego rodzaju prostactwo. Brak wrażliwości. Coś absolutnie nieuleczalnego: duchowy astygmatyzm".[2]
Ciekawe.

No a ten fragment sam w sobie nie jest aż tak wnikliwy...
"Mówił na temat: »Co dobrego czynią dla Anglii dżdżownice«. Zwrot »dla Anglii« należał do sztandarowych powiedzonek Whitemore'a. Inni mogli sobie grzmieć o miejscu Dżdżownicy w Naturze, i nikogo nie obchodziła ani natura, ani dżdżownice. Natomiast Walter nabił swego robaka na szekspirowski hak i delikatnie zarzucał wędkę, sprawiając, że słuchaczom przed oczami zakłębiły się całe legiony, bez reszty oddane dziełu przemiany szarych skał zachodniego morza w zielony raj, którym była Anglia. Nazajutrz do studia pierwszą poranną pocztą nadejdzie pięćdziesiąt siedem listów z północnego pogranicza, by podkreślić, że Szkocja także posiada swoje dżdżownice".[3]
...ale ten szekspirowski hak mnie rozłożył.

I czy ktoś wie, czy edwardiański to to samo co wiktoriański?
"Liz pomyślała, jak bardzo w stylu ciotki było posłużenie się starodawnym edwardiańskim terminem »zauroczenie«".[4]

Jeszcze jedno.
"Zna pan pomnik Shelleya w Oksfordzie, inspektorze?
Grant znał ową rzeźbę - kojarzyła mu się ze zbyt długo gotowanym kurczęciem, ale powstrzymał się od podobnej uwagi". [5]

Czy rzeczywiście? Zdjęcie pochodzi z oxfordstudent.com.

P.S. Za informację o nowo wydanych książkach pani Tey dziękuję Zuzance :)

---
[1] "Serce dla sprawy" Josephine Tey, tłum. Ewa Rudolf, Wydawnictwo "C&T", Toruń 2011, s. 12
[2] Tamże, s. 35
[3] Tamże, s. 48
[4] Tamże, s. 56
[5] Tamże, s. 110

czwartek, 8 grudnia 2011

"W północ się odzieję" Terry Pratchett - refleksyjnie


Ach, wiem, toczyły się dyskusje na temat tłumaczenia, zmiany nazw własnych i tak dalej. Ta książka jest bowiem trzecią częścią o młodziutkiej czarownicy, a poprzednie dwie tłumaczyła Dorota Malinowska-Grupińska. Nie zamierzam się jednak nad tym rozwodzić, bo co by nie mówić, to PWC jest znakomitym tłumaczem i basta.

Tiffany jest czarownicą w Kredzie. Nastoletnią, więc mało doświadczoną, ale traktującą swoje zajęcie wyjątkowo poważnie. No i mającą po swojej stronie Nac Mac Feeglów, co jej się bardzo przydaje, gdy zaczyna się robić groźnie.
A zaczyna, bo przecież na tym polegają wszystkie prawie fabuły w książkach Pratchetta. Coś jest nie tak jak powinno i trzeba coś zrobić, żeby ten stan zlikwidować i żeby wszystko było tak jak powinno być.

Tym razem niebezpieczeństwem jest bliżej nieokreślony "zły", który nienawidzi czarownic, a Tiffany jest na celowniku przez jedną zazdrosną bladolicą pannicę. Zadanie młoda czarownica ma dość trudne, bo jak skrewi, to... no właśnie, ją też skrewią. Taka świadomość może nieco odebrać pewność siebie, prawda? Ale Tiffany jest twarda. I dobra w swoim fachu. I po prostu dobra.

Co mnie uderzyło podczas czytania książki? Smutek. Pratchett jest znany z humoru i ja mu tego humoru absolutnie nie odmawiam, ale tu to raczej ironia, troszkę kpina. Brak mi było dobrodusznego, zdrowego śmiechu. Za to wyłapałam kilka zdań, które zdają się być w jakiś sposób odzwierciedleniem poglądów czy nastroju autora.

Po pierwsze, bardzo osobisty stosunek do książek, no, to akurat nie powinno dziwić u pisarza:
"Jest kilku strażników i kilku innych więźniów, a powietrze wypełnia dym, ponieważ obok płonie stos książek, więc ludziom łzawią oczy". [1]
Znamienne, że palenie książek zawsze wydaje nam się czymś złym. Oto odrzucamy cywilizację, oświecenie i rozwój i cofamy się do barbarzyńskich czasów.

Po drugie, oto bardzo ciekawe zdanie dla tych, którzy mają problemy z asertywnością.
"- Tego właśnie nauczyłam się na uniwersytecie: być sobą, taką, jaka jestem. I się tym nie martwić. Ta wiedza sama w sobie jest jak niewidzialna magiczna laska". [2]
Tłuką nam w różnych poradnikach, że trzeba polubić i zaakceptować siebie. Pratchett mówi nam mniej więcej to samo, tylko zaczyna lżej. "Nie martw się sobą" - uśmiecha się dobrodusznie. "Nie zamartwiaj się, jesteś, jaki/jaka jesteś i już, to jest fajne". Kiwam głową z uznaniem. Brawo, panie Pratchett, za takie smaczki pana lubię.

Po trzecie, fantastyczne zdanie:
"Jesteśmy dumni, jeśli tworzymy z naszego życia dobrą opowieść". [3]
Interpretacja słów "dobra opowieść" należy do nas samych. Dla jednego "dobra" to uczciwa, solidna, niewzruszona, dla drugiego - wybitna, błyskotliwa, dla trzeciego - jeszcze inne przymiotniki. Wybór jest ogromny! Ważne, żeby samemu sobie wybrać interpretację - wtedy nasza własna opowieść będzie na pewno dobra.

Za książkę bardzo serdecznie dziękuję Eruanie :)

W północ się odzieję [Terry Pratchett]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

---
[1] "W północ się odzieję" Terry Pratchett, tłum. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 138
[2] Tamże, s. 145
[3] Tamże, s. 268

wtorek, 6 grudnia 2011

"Skarb heretyka" Scott Mariani - bardzo duży i bardzo złoty


Jeśli ktoś lubi intrygi oparte na poszukiwaniu dawno temu ukrytego skarbu, możliwie dużego i możliwie złotego (srebro w ogóle nie wchodzi w rachubę), przez super gościa, wyjątkowo przystojnego profesjonalnego komandosa (o sercu miękkim jak Leon Zawodowiec), któremu w poszukiwaniach pomaga łebski, acz antypatyczny naukowiec w wymiętym ubraniu - to ta książka jest dla niego.

Dla zachęty dodam jeszcze, że czarne charaktery w książce są naprawdę czarne jak noc listopadowa: jeden to krwiożerczy sadysta-terrorysta, a drugi to wyrachowany i zimny łajdak.

Piękne kobiety oczywiście też są, a jakże. Nie za dużo, nadmiar takich szkodzi książce, bo się mylą.

Zagadki! Oczywiście, są zagadki, starożytne, sprzed tysięcy lat, nasi bohaterowie bez trudu je odgadują - wystarczy pomyśleć minutę lub dwie.

Mnie tego wszystkiego było za dużo. Zlepek Indiany Jonesa, Langdona i Nicolasa Cage'a ze "Skarbu narodów" okazał się dla mnie niestrawny i połknęłam go z ledwością.  Na szczęście było coś, co szczątkowo mnie zainteresowało, właściwie zainteresowało całkiem całkiem, tylko w tekście było ledwie zarysowane - a mianowicie postać Echnatona. Faraon, który ośmielił się rzucić wyzwanie bogom i jednym machnięciem faraonowej ręki skreślił Ozyrysa, Izydę i innych. Wstawił za to jednego jedynego boga, Atona, stając się tym samym pierwszym władcą w Egipcie wyznającym monoteizm. Okrzyknięto go heretykiem i marnie skończył.
Książce zaś przysłużył się tyle, że miał skarb, jak już pisałam, bardzo duży i bardzo złoty.

Niby takie wszystko przerysowane, jak w opisywanym niedawno "Drzymalskim", ale do tego jeszcze przekalkowane, a to już za dużo jak na mnie jedną. Dla miłośników gatunku.

Książkę wygrałam w plebiscycie "Złota zakładka" i na pewno się nie zmarnuje, bo pewna spalona biblioteka ma zbiory do odbudowania.

Skarb heretyka [Scott Mariani]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
"Skarb heretyka" Scott Mariani, tłum. Wojciech Jędruszek,  MUZA SA, Warszawa , 2011.

niedziela, 4 grudnia 2011

Grudniowe spotkanie biblionetkowe

Och, spotkanie jak zwykle pełne książek, zakładek, wymian, pożyczanek, oddawanek, przepychanek, śmiechów i uśmiechów. Szalenie energetyzujące są te spotkania, zaręczam.
No i, oczywiście, są znakomitym źródłem nowych lektur! Wszystko, co pożyczyłam do przeczytania, ułożyłam na stosie.
Tytułów mnóstwo. Cieszę się na Martina, od stu lat biblionetka mi go wypluwa w polecankach na samym szczycie. Mam kilka nowych Gardnerków i Stouta. Mankell mój ulubiony. Simons, cały komplet (przez sardegnę, namówiła mnie!), w końcu poczytam coś Szczygła. Mam książkę Kozłowskiej do przeczytania i uczynienia jej wędrującą książką biblionetkową. Mam nawet dwie książki Forgotten Realms! :) I trzy egzemplarze "Książek".

Podpisano:
Bardzo zadowolona Agnes

czwartek, 1 grudnia 2011

"Dranie w tranie czyli wiersze trudne niesłychanie" Agnieszka Frączek


Tak naprawdę, to nie jest książeczka dla Krzysia. To książeczka przeznaczona dla dzieci, które mają problemy z prawidłową wymową głosek dźwięcznych i bezdźwięcznych. Krzyś na razie zrozumiałych słów wydaje z siebie niewiele, więc nie mam się co martwić o głoski takie czy siakie.

Ale tak nam podpasowała ta niewielka książeczka, że w czytaniu jest bardzo często. Ja, jako czytająca, mam niezłą gimnastykę języka, bo trzeba czytać bardzo starannie takie wiersze:
"Płynie tratwą
Dryblas z dratwą.
Wiąże z trudem z drutem dratwę, 
drutem z dratwą łata tratwę" [1]
żeby słówka, wszystkie, wszyściuteńkie, były dobrze zrozumiałe. Krzyś pilnie słucha, a przy wierszyku:
"Co dzień w borze
o tej porze
puchacz w buk
puka: puk!" [2]
energicznie i z rozmachem pucha w stronę z puchaczem, aż echo niesie.

Książeczka jest bardzo kolorowa i pełna wesołych rysunków, są smoki, żaby, kurki i bobaski, a to wszystko mojemu synkowi bardzo się podoba.
Więc tak naprawdę to jest książeczka dla Krzysia! :)

P.S. Plusem dla rodzica jest twarda oprawa, bo nie gnie się w rękach podczas czytania, nie za duży format (20x20cm), sztywne kartki i staranne wykonanie. Jeszcze nam posłuży.

---
[1] "Dranie w tranie czyli wiersze trudne niesłychanie" Agnieszka Frączek, ilustrowała Marianna Jagoda-Mioduszewska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2009, s.20
[2] Tamże, s. 8

wtorek, 29 listopada 2011

Czytanie włazi przez skórę.


I przez oczy i przez dotyk i w ogóle. Wczorajszym porankiem się o tym przekonałam, kiedy to Krzysia posadziłam przy stole, podsunęłam miseczkę z płatkami i kubek z piciem. Krzyś owszem, jedną ręką sięgnął do miseczki, drugą zaś przysunął sobie książeczkę leżącą na stole, otworzył ją i zaczął oglądać obrazki. Zdębiałam. Czytanie w łóżku już na dziecia przelazło, jak wyżej widać, teraz przełazi czytanie przy jedzeniu. Co będzie następne?

poniedziałek, 28 listopada 2011

"Ucho od śledzia w śmietanie" Alan Bradley - dużo będzie o śmietanie i ogólnie osobiście


"Była sobie raz Flawia mądrzejsza od kury,
kura wyłazi ze skóry,
prosi, błaga, namiawia: bądź głupsza!
Ale co można zrobić, kiedy się ktoś uprze?"

Bardzo mi się cisnęły pod pióro te słowa właśnie, kiedy myślałam o Flawii. Bo Flawia jest taka trochę przemądrzała i uparta. No dobrze, rzeczywiście jest inteligentna i wykorzystuje to jako tarczę. Bo - muszę to napisać na samym początku - Flawia nie wydaje się szczęśliwa. Kłopoty finansowe rodziny zaczynają do niej docierać, ojciec jest oschły i nieczuły (czasem tylko coś przebłyskuje jak z pęknięć pancerza), a siostry coraz bardziej dokuczają, właściwie dlaczego one jej tak dokuczają, co i czemu mają jej tak za złe? Ta kwestia wydaje mi się bardzo interesująca, bo sama jestem najmłodszą z trzech sióstr i pamiętam, że się tłukłam z siostrami (niech podniesie rękę ten, co się nie tłukł z rodzeństwem), ale to nie było tak, że one dwie zawsze tłukły mnie jedną, bo co jakiś czas następowało przegrupowanie sił i ja z jedną z nich dawałam nauczkę trzeciej, a za chwilę wchodziłam w komitywę z trzecią przeciwko drugiej. Sprawiedliwie.
Toteż wydaje mi się, że ta dziwna dysproporcja pomiędzy siostrami będzie miała jakiś dalszy ciąg, może jakąś tajemnicę i jakieś jej spektakularne rozwiązanie? Wszak to nie koniec cyklu o Flawii, przekonam się.

Słóweczko o fabule: Flawia zaprasza do Buckshaw starą Cygankę, niejako w akcie ekspiacji za spalenie jej namiotu, a także mało grzeczne zachowanie jej ojca przed laty względem tej samej Cyganki; zaproszonej wcale to nie wychodzi na dobre, bo ktoś na nią napada i wali w łeb. Tuż potem dziewczynka natyka się (napisałabym potyka, ale to fizycznie niemożliwe) na trupa wiszącego na fontannie z Neptunem. Kto popełnił te szkaradne czyny? - tym właśnie zajmie się Flawia, mając do pomocy ukochaną chemię, plotki pani Mullet, wsparcie Doggera, obecność Porcelany, wnuczki Cyganki oraz własną intuicję i odwagę.

Ale co tam fabuła! Oczywiście jest ważna i istotna, ale mnie za serce chwytają takie małe urocze kwiatuszki rozsiane w tekście jak stokrotki na łące:
" - Miłość to nie rzeka, która płynie bez końca, a każdy, kto uważa inaczej, jest cholernym głupcem. Lecz nawet na rzece można postawić tamę i zmusić ją, żeby tylko ciurkała...
- A nawet zatrzymać albo odwrócić - dodałam". [1]

"Przy południowo-wschodnim krańcu naszej posiadłości rzeka, jakby poprawiając spódnicę, skręca łagodnym łukiem na zachód i płynie pod rozłożystym namiotem zieleni i pokrytych liśćmi konarów, tworząc przytulną łączkę, która wyglądała niemal jak wyspa".[2]

"Zapadła między nami wspaniała cisza - nieodłączna część każdej rozmowy z Doggerem: cisza tak długa, głęboka i złocista, że jej przerwanie graniczyłoby z afrontem". [3]

Erudycja Flawii w dalszym ciągu robi na mnie wrażenie, a ja lubię, gdy do tego autor puszcza do mnie oko, pisząc:
"Ale ni z tego, ni z owego jakaś nierozpoznawalna cześć wszechświata wywróciła się do góry nogami, jakby jeden z czterech wielkich żółwi, na których wspiera się Ziemia, nagle kichnął".[4]

Bazyl przyczepiał się do tytułu, ja nie mam zamiaru, wiedząc o wiernych i pięknych przekładach, co więcej, jestem bardzo zadowolona ze śledzia w śmietanie, a to ze względu na wielce pouczający fragment:
"Przed zadaniem pytania dokonałam przeglądu mej dosyć skromnej wiedzy na temat śmietany. Wiedziałam, że otrzymuje się ją w procesie fermentacji mlekowej, podczas której węglowodany zamieniają się w kwas mlekowy wskutek oddziaływania bakterii z rodziny Lactococcus, czyli paciorkowców, głównie homofermentatywnych: Lactococcus laktis i Lactococcus cremoris. Ten pierwszy to paciorkowiec mlekowy, a ten drugi śmietanowy. Pani Mullet zawsze się upiera, żeby kupować śmietanę »od chłopa«, czyli od mleczarza, a nie ze sklepu, bo ta ze sklepu wcale nie jest śmietaną. Sprawdziłam kiedyś, co jest nie tak ze śmietaną ze sklepu. Nie znalazłam w niej ani pół paciorkowca, za to mnóstwo żelatyny, gumy guar, karagenu i kwasu erukowego. Czy muszę dodawać, że słowo »ekurowy« pochodzi od greckiego terminu oznaczającego »wymioty«?".[5]
Poleciałam do lodówki szukać śmietany i czytać skład, był jakby mniej groźny, ale bardziej enigmatyczny i wcale go nie zapamiętałam. Zresztą nie chcę pamiętać, po co mi to, przy jedzeniu w niczym to nie pomaga. Poza tym w dzisiejszych czasach kupowanie "od chłopa" nie gwarantuje obecności paciorkowców śmietanie, niestety!
Mam bowiem rodzinę na wsi, kiedyś była krowa w oborze, co zapewniało oprócz mleka również zsiadłe mleko, śmietanę, biały ser, a czasem nawet masło, jeśli mamie się chciało ubijać (to niestety pracochłonne i męczące). W tej chwili krowy nie ma, a szwagier bierze mleko na bieżące potrzeby od sąsiada. Sąsiad krów ma wiele, podpisaną umowę z mleczarnią, produkującą dla firmy Zott, spełnia wszystkie związane z tym normy i wymagania, krowy są zadbane, dobrze odżywione, czyste, ale... no właśnie. Biedne paciorkowce nie są najwyraźniej ujęte w żadnych normach, bo to mleko jest sterylne  i wyjałowione. Nie ma szans, żeby się zsiadło, nie ma szans na żadną śmietanę, a o serach, maśle można zapomnieć. Chodzi tu o mleko naprawdę prosto od krowy, nie poddane absolutnie żadnym dodatkowym zabiegom. To okropnie przygnębiające.

Wracając do Flawi - ona oczywiście taka nie jest. Mimo tych drobnych wad ona naprawdę da się lubić. Szczerze i za całego serca ją polubiłam i całą serię serdecznie polecam, sama zaś czekam na kolejne części.

Jeszcze dopiszę serdeczne podziękowania dla Bazyla, który wystarał mi się na Targach Książki w Krakowie o autograf autora. Cudo! Bazyl, wielkie dzięki!

---
[1] - "Ucho od śledzia w śmietanie" Alan Bradley, przełożył Jędrzej Polak, Vesper, Poznań 2011, s. 154
[2] - Tamże, s.36
[3] - Tamże, s.226
[4] - Tamże, s.177 
[5] - Tamże, s.162

czwartek, 24 listopada 2011

"Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej" Artur Baniewicz - mocna rzecz!


Usadowiłam się na kanapie i spojrzałam badawczo na męża. Tak, on będzie wiedział.
- Mężu drogi - zaczęłam. - Oglądałeś film "Rambo", prawda? To powiedz, o co mu chodziło, że taką rozpierduchę zrobił? Bo ja z filmu tylko tę rozpierduchę pamiętam, a motywów wcale.
Mąż spojrzał, wcale nie zaskoczony i nie poświęcając ani sekundy na namysł (wiedziałam, że będzie wiedział) odpowiedział:
- O to, że on, zasłużony żołnierz, weteran z Wietnamu, bohater, został potraktowany jak włóczęga i ludzki śmieć. Trafił do pewnego amerykańskiego miasteczka, a tam policja zapakowała go do radiowozu, wywiozła na drugi koniec miasta i kazała zniknąć w podskokach. Kiedy zaś ośmielił się wrócić, szeryf zapakował go do więzienia, pobił i takie tam. Toteż wkurzył się Rambo niewąsko, a co z tego wynikło, wiadomo. Aż trzy filmy.

Bardzo podobne motywy pchają do działania Drzymalskiego, bohatera książki Baniewicza. Znakomity żołnierz jednostki specjalnej dostaje, hm, wymówienie z wojska. Czyli nie przedłużają mu kontraktu. Czyli kop w dupę i radź sobie sam. Do tego jego rodzina ma spore problemy z gangsterami, a zwrócenie się o pomoc do państwa (policja, sądy, adwokaci etc.) nie daje zupełnie nic, a nawet problemy powiększa. Toteż chłopakowi puszczają nerwy i wypowiada wojnę Rzeczpospolitej. Na serio. Na poważnie. Tak jak Rambo.
Wylatują w powietrze warszawskie mosty, płoną rafinerie, gazociągi i rurociągi naftowe wybuchają coraz to w innym miejscu, giną policjanci, giną żołnierze, giną zwykli ludzie w zwykłych samochodach, bo Drzymalski zaminował zwykłe drogi. Masakra, apokalipsa, klęska żywiołowa - jednym słowem  - wojna! Podczas czytania byłam jednocześnie przerażona i zachwycona rozmachem zniszczeń zaserwowanych mi przez autora. Co za wyobraźnia!

Drzymalskiego ścigają i tropią wszystkie siły zbrojne: wojsko, żandarmeria, policja, tajniacy - kto żyw, rzucony jest na front. W tym także pewna pani psycholog wojskowa (właściwe mogłabym napisać "psycholożka", prawda?), która do pomocy dostaje Kiernackiego: byłego żołnierza, który kiedyś był dowódcą Drzymalskiego w jednostce. Oczywiście, by dostarczył jak najwięcej informacji o terroryście: jak dużo umie, do czego jest zdolny, słabe strony i tak dalej. Ale Kiernacki wcale nie jest skłonny do współpracy. Po pierwsze, nie lubi być zmuszany do niczego, a w tym przypadku jest. Po drugie, nie podoba mu się traktowanie Drzymalskiego jak zwierzyny łownej, bez choćby próby wniknięcia w motywy jego działania (która ja wyłuszczyłam na wstępie, popełniwszy klasyczny spoiler). Po trzecie, wkurzają go gierki i giereczki na górze, gdzie niby debatuje się, jak Polskę przed Drzymalskim chronić, ale przede wszystkim, jak to zrobić tak, by jednocześnie rywala z resortu obok z siodła wysadzić, a dla siebie urwać jak największy kawałek rządowego tortu. Normalne polskie piekiełko.

Toteż Kiernacki wcale się nie pali do pomocy, ale... właśnie, zawsze jest jakieś "ale". W tym przypadku to pani psycholog/psycholożka, porucznik Dembosz. Nie ma co ukrywać, iskrzy między nimi od samego początku, choć najpierw to iskry ze skrzyżowanych szabel, a dopiero potem takie iskry elektryczne jak pomiędzy plusem i minusem. No a poza tym... Drzymalski. Kiernackiego naprawdę interesuje, co nim kieruje, no i chyba go rozumie. Nie, nie popiera, zbyt wielu ludzi zginęło bez powodu, ale rozumie.

Mnie książka nie rozczarowała, jest mocna, dynamiczna, tu pieprzyk, tam łezka, tam porządne mordobicie, dla każdego coś dobrego. Przede wszystkim dla tych, co lubią Rambo, Brudnego Harry'ego i Johna Wayne'a.

P.S. A okładka jest wyjątkowo do bani, nie sądzicie?

"Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej" Artur Baniewicz, W.A.B., Warszawa 2004.

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Maly brat" Cory Doctorow - świeżutki, nowiutki cyberpunk


Niuch, niuch, pociągam nosem - czym mi to pachnie? Komputery, internet, wirtualne osobowości, wirtualne wędrówki w cyberprzestrzeni... No jasne, cyberpunk. Fantastyczny nurt literacki w s-f, z czołowym przedstawicielem Williamem Gibsonem (wspaniały pisarz, słowo daję).
Ale Doctorow nie ogranicza się do cyberpunku, tylko porusza w swojej książce wyjątkowo istotne zagadnienia. Wolność słowa. Bezpieczeństwo kraju. Konieczność i zasadność inwigilacji.

Napisałam powyższe i zasiedziałam się z ręką opartą na policzku; pióro zawisło w powietrzu, a ja próbuję poukładać sobie w głowie, co mam napisać. Nie daję rady, głowa mi pęka, zatoki bolą, ceny paliw przyprawiają o dreszcze. Proza życia wygrała z prozą literacką.

Na okładce wydawca pisze:

"Zamach bombowy w San Francisco wywraca spokojny świat Marcusa do góry nogami. Aresztowany wraz z grupą przyjaciół przez Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego trafia do tajnego więzienia. Gdy w końcu zostaje wypuszczony, odkrywa, że teraz żyje w państwie policyjnym, a każdy obywatel traktowany jest jak potencjalny terrorysta. Odtąd pragnie tylko jednego – zniszczyć DBW i odnaleźć zaginionego przyjaciela.
"Mały Brat" to porywająca powieść o walce z opresyjnym systemem w czasach virtual reality, cyberprzestrzeni i gier komputerowych. Wielokrotnie nagradzana (między innymi Nagrodą Campbella dla najlepszej powieści 2009 roku) i okrzyknięta fenomenem w Stanach Zjednoczonych.
Po przeczytaniu tej książki dobrze się zastanowisz, zanim znowu naciśniesz enter."


Z grubsza się zgadzam i tylko żal mi trochę, że że moje pokolenie to już nie ten target. Teraz cyberpunkowymi bohaterami są nastolatkowie, którzy grzebanie w sieci wyssali z mlekiem matki. A myśmy musieli do wszystkiego mozolnie dochodzić sami. Ot, życie.


"Maly brat" Cory Doctorow, tłum. Barbara Komorowska, Wydawnictwo Otwarte, 2011

sobota, 19 listopada 2011

"Lektor" Bernhard Schlink

Na którymś spotkaniu biblionetkowym dostałam książkę do przeczytania, choć wcale nie nalegałam - z racji wcześniejszej znajomości tematu. Oglądałam bowiem film pod tym tytułem jakiś czas temu.

No i okazało się, niestety (a może stety), że film jest tak wierny oryginałowi książkowemu, że już nic więcej w moim postrzeganiu "Lektora" nie zmienił.

Historia romansu piętnastoletniego ucznia z ponad trzydziestoletnią kobietą jest urzekająca. Pachnie latem, mydłem i rumiankami. A potem mamy proces i stęchły zaduch sali sądowej (ależ mi się kojarzy zapachowo!). Najważniejszy jednak jest główny bohater, który bije się z myślami, przed którym los postawił zaporę i kazał pójść albo w lewo, albo w prawo. Nie można wzruszyć ramionami i nie zrobić nic, bo to jedna z tych dróg właśnie. Pamiętam, że po filmie długo byłam zadumana i rozmyślałam, co też ja bym zrobiła... Ale to wtedy, teraz już nie. Teraz już wszystko wiedziałam, żadnego elementu zaskoczenia, żadnego wzruszenia, nic.

Dobry film na podstawie dobrej książki, ale nie ma sensu zaczynać od filmu, jeśli się chce przeczytać książkę.

Zdjęcie pochodzi stąd.

Lektor [Bernhard Schlink]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

czwartek, 17 listopada 2011

"Sfera Armilarna" Andrzej Pilipiuk (ostatnia część Oka jelenia)


Pomiędzy zamknięciem książki po przeczytaniu ostatniej strony a zabraniem się do tego tekstu upłynęły niecałe dwa tygodnie oraz cztery inne książki. W innym przypadku nie miałoby to większego znaczenia, ale jeśli chodzi o "Oko jelenia", to muszę się przyznać, że po takim czasie nie jestem w stanie napisać nic mądrego, odkrywczego czy konstruktywnego.

Ot, po prostu dokończenie przygód Marka, Staszka i Helenki, rzucanych tu i tam przez wichry czasu. Czy szczęśliwe, czy pomyślne to zakończenie - oceńcie sami, jak już przeczytacie, bo kto czytał poprzednie części i na tą (tą czy tę - o matko, sama nie wiem) się skusi, aby cykl zakończyć.
Rozrywka bardzo dobra, czyta się świetnie, ale po lekturze mało co w pamięci zostaje.

 "Sfera Armilarna" Andrzej Pilipiuk, ilustracje Rafał Szłapa, Fabryka Słów, Lublin 2011.

Oko jelenia. Sfera Armilarna [Andrzej Pilipiuk]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

środa, 16 listopada 2011

"Nudzimisie" Rafał Klimczak - przesympatyczna książeczka dla przedszkolaków


Książka idealna dla przedszkolaków, bo głównym bohaterem, no dobra, jednym z głównych, jest przedszkolak Szymek. Ale czytałam to Krzysiowi, który ma trochę ponad dwa lata i byłam zaskoczona, z jakim zajęciem tego słucha!

Oto mamy Szymka, który w domu się nudzi, ma co prawda mnóstwo zabawek, ale co z tego, skoro partnera do zabawy żadnego: siostra odrabia lekcje, mama robi obiad, a tata jest zajęty jakąś naprawą. Co robić? Trzeba krzyczeć głośno "Nudzi mi się!". Ale, ale - Szymek nie wie (zniżam teraz głos i mówię szeptem), że jak się tak woła, to do znudzonego dziecka przychodzą nudzimisie i się z nim bawią. Pod jednym warunkiem: że się w te nudzimisie uwierzy, bo jak nie, to pozamiatane.

Nudzimisie są urocze! Hubek, który odpowiada na wezwanie Szymka, potrafi magicznie zmniejszyć przedszkolaka do swoich rozmiarów, dzięki czemu zabawa na przykład żołnierzykami nabiera nowego wymiaru. Towarzyszy też Szymkowi w przedszkolu, nie, tu już go nie zmniejsza, ale wspaniale pomaga chłopczykowi w rozwiązywaniu problemów.

Poza tym Hubek zabiera już nie Szymka, ale nas, czytelników, do nudzimisiowego świata. Cieplutkiego, mięciutkiego świata, gdzie domki wyrastają z nasionek, są drzewa lizakowe, a po obiadek rosnący na liściu wystarczy wyciągnąć rękę, zerwać i zjeść! Świat niemal idealny. Oczywiście, i tu zdarzają się problemy, ale sympatyczne nudzimisie potrafią sobie z nimi poradzić.

Bardzo spodobały mi się też rysunki autorstwa Agnieszki Kłos-Milewskiej. Krzysiowi też! Książkę wygrałam u Sabinki (bardzo dziękuję raz jeszcze), a niedawno dowiedziałam się, że pan Klimczak popełnił drugą część - koniecznie muszę sobie (zaraz tam sobie, nam!) sprawić!

Nudzimisie [Rafał Klimczak]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
"Nudzimisie" Rafał Klimczak, ilustracje Agnieszka Kłos-Milewska, Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2011.

poniedziałek, 14 listopada 2011

"Kot Simona i kociokwik" Simon Tofield - błogość dla mej komiksowej duszy


Autor, Simon Tofield, ma cztery koty. Pierwszą książkę (komiks) napisał (narysował) o jednym z nich, drugą tak samo, w trzeciej (tej właśnie) dorzucił drugi koci egzemplarz. Jeśli w takim tempie będzie dokładał kolejne koty do komiksów, mamy zapewnioną stałą dostawę rozrywki, z czego należy tylko się cieszyć, bo wszystkie tomy nieustająco trzymają znakomity poziom.

Dlaczego? Bo to sama prawda, po pierwsze. Po drugie, prawda narysowana przez człowieka z poczuciem humoru. Wiecie, można opowiedzieć ten sam dowcip tak, że słuchacze tylko bąkną pod nosem "he, he" i to tylko dlatego, że słyszeli go już wcześniej i sobie przypomnieli, jak się śmiali za pierwszym razem; a  można opowiedzieć tak, że słuchacze spadają z krzeseł, trzymając się za brzuchy (dygresja mała: znakomitych opowiadaczy dowcipów jest wielu, ale absolutnego mistrza spotkałam raz w życiu; najgorszą chałę i badziew, najdurniejszą opowiastkę przedstawiał tak, że turlałam się ze śmiechu - to musi być dar od Najwyższego, bez wątpienia).

Tofield opowiada kocie historie tak, że można się szczerze uśmiać. Te historie na dodatek tworzą spójną całość: opisują to, co się dzieje w domu od momentu przybycia małego kociego nieszczęścia: poznawanie nowego miejsca i otoczenia przez to małe kocię, aż po dzikie harce i psikusy, właściwe kociemu dzieciństwu. W tym wszystkim musi się odnaleźć kot Simona - już nie taki młody, trochę zasiedziały, trochę upasiony i mało skoczny. Jak podejść do małego kociego kłębka? Tak, jak to się odbywa w tysiącach dokoconych domów: najpierw nieufnie, z prychaniem i pacaniem, potem w miarę zgodnie, a jeszcze potem to duży kot daje się za małego pokroić.

Po trzecie (bo tam było po pierwsze i drugie) kot Simona jest uniwersalny, bez słów, same obrazki tak samo przemawiające do kotolubnych w Chinach, na Jamajce, w Polsce i Meksyku. To wielka sztuka tak rysować i nie ulegać pokusie wtykaniu tu i ówdzie słowa pisanego.
Kot Simona i kociokwik [Simon Tofield]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

I filmik z małym kociakiem.


"Kot Simona i kociokwik" Simon Tofield, wydawnictwo W.A.B. 2011.



niedziela, 13 listopada 2011

"Ksiądz Rafał: Niespokojne czasy" Maciej Grabski - ku pokrzepieniu po raz drugi


Bardzo często bywa tak, że jak pierwsza część książki czy filmu jest naprawdę dobra, to na fali sukcesu robi się czy tam pisze część drugą, po czym okazuje się, że część druga nie jest w stanie udźwignąć ciężaru oczekiwań - i mamy większy lub mniejszy zawód i rozczarowanie.

Tego się właśnie obawiałam. Ale co tam, raz kozie śmierć, mówię i biorę się za czytanie drugiej części opowieści o księdzu Rafale. I w tym miejscu chciałam autora najmocniej przeprosić za niesłuszne podejrzenia. Panie Macieju, przepraszam! Druga część w niczym nie ustępuje pierwszej! I jest znakomita! Nie mogłam się oderwać!

Zaczyna się jak u Hitchcocka - małym trzęsieniem ziemi, czyli odwołaniem Rafała Nowiny z probostwa - i od razu czytelnik spina się się - no jak tak można, za co właściwie, za nic, niesprawiedliwie, dlaczego! No dobrze, ale usiadłam wygodniej (a coraz trudniej mi się tak umościć, zapewniam) i czytam, jak to odwołanie się skończy. Nie ma odwołania! Hura. Ale zawirowania pozostają.

Po pierwsze - zmarły biskup ma być pochowany w Gródku - co na to wyższa kościelna góra?
Po drugie - parafia dostała pieniądze, duże pieniądze, a nawet bardzo duże pieniądze. Jak się nimi dobrze zaopiekować, jak wykorzystać, jak podzielić?
Po trzecie - wyjazd z Gródka, aby zobaczyć papieża, pierwszego polskiego papieża, Jana Pawła II. Co za emocje!
Po czwarte - pobór do wojska na wsi jest czymś w rodzaju dopustu bożego, który chce odsunąć młoda lekarka, siostra księdza, ale czy jej się to uda? I za jaką cenę?
Po piąte - odwołuję swoje słowa z notki o poprzedniej części, te o pluciu i ścieraniu rękawem plamki, bo się myliłam, za co autorowi cześć i chwała, że nie poszedł na łatwiznę.
Po szóste - ślub!
Po siódme - dzieje się jeszcze mnóstwo, ale zdradzać nie będę, bo chętni czytelnicy doczytają sobie sami, a ja tylko serdecznie zachęcam, bo warto.
Po ósme - Enga pisze, że autor, czyli Maciej Grabski, to fajny gość. Jeśli jest taki, jak jego książki, to chcę go poznać!
Po dziewiąte - panie Macieju, czy zechciałby pan coś jeszcze napisać? Niekoniecznie o księdzu Rafale, choć za część trzecią o życiu Nowiny w Gródku zapewne żaden czytelnik, w tym ja,  by się nie obraził, ale może być też inna tematyka, ja bardzo chętnie sięgnę.

 "Ksiądz Rafał: Niespokojne czasy" Maciej Grabski, Wydawnictwo Znak, Kraków, 2011.

sobota, 12 listopada 2011

"Czarne koty i prima aprilis" Harry Oliver - bardzo nudna książka


Boże, co za nudna książka! Podtytuł brzmi "Skąd się wzięły przesądy w naszym życiu?", ale autor skupia się raczej wymienianiu tych przesądów, a nie na ich genezie. Do tego w oczy bije, że autor jest Anglikiem, bo odnosi się w przeważającej części do brytyjskich przesądów, ciągle wspomina epokę wiktoriańską, przytacza angielskie wierszyki i rymowanki dziecięce - słowem, bardzo nasycił książkę angielskim ego, bardzo. Właściwie nie ma co mieć mu tego za złe, ale mnie się komfort czytania obniżył. Redakcja starała się poprawić, co mogła, wtykając tu i ówdzie przypisy, że w Polsce to jest nieco inaczej lub zgoła zupełnie inaczej, ale te przypisy nie zdołały, zatrzeć ogólnego mało pozytywnego wrażenia.

Gdy zaś dotarłam (znudzona już bardzo), do strony 270, gdzie autor pisze o czarnym bzie, witki mi opadły.
"Zmarłych grzebano czasem z gałązką bzu, aby odpędzić złe duchy; właśnie ze względu na to niefortunne skojarzenie z pochówkiem nigdy nie wyrabiano z dzikiego bzu dziecięcych kołysek".
Moi drodzy. Dziki bez to krzew, gałązki ma cienkie, jak na krzew przystało i dość kruche. Do tego z mięciutkim rdzeniem w środku. Z takich gałązek nie da się zrobić deseczki ani nawet listewki. Wyplatanie też spali na panewce. Jakim cudem jakiemukolwiek stolarzowi mogłoby przyjść do głowy wyrób kołysek z tak niesprzyjającego materiału?
Powie ktoś: no przecież właśnie nie wyrabiali, wszystko się zgadza! Tak, ale jak nie wyrabiali, to dlatego, że się nie da, a nie z powodu odległych skojarzeń z pochówkiem. To dość naciągane.
A dalej:
"W epoce kamienia wykonywano groty strzał w kształcie liści dzikiego bzu i całkiem możliwe, że już wtedy kojarzono tę roślinę ze śmiercią".
No ludzie złoci. To najpopularniejszy kształt liści... naprawdę naciągane wyjaśnienia, moim zdaniem.

Do bani ta książka.Ble. Podniosłam ocenę tylko ze względu na miłe skojarzenia z Karoliną Czwartą ciskającą butem za panną Lawendą po jej zaślubinach.

P.S. A w czytanej właśnie przeze mnie Flawii też jest o czarnym bzie, ale bez takich banialuków.


"Czarne koty i prima aprilis" Harry Oliver , tłum. Jakub Góralczyk, Wydawnictwo Literackie 2011.

czwartek, 10 listopada 2011

"Excalibur" Bernard Cornwell - trzeci tom o Arturze


Skończyłam trylogię. Z żalem, bo dobrze mi się ją czytało, choć musiałam poświęcić trochę czasu na przyzwyczajenie się do ciągłych bitew, ucinania sobie łbów mieczami, dziabania włóczniami, podpalania wiosek, gwałcenia kobiet, zgiełku bitewnego, szczęku oręża i przedśmiertnego kwiku koni. Tak, tam się nieustannie naparzają! Tłuką się jak najęci. Na szczęście przeogromnie lubię film "Braveheart" z Gibsonem, więc wejście w ten bitewny świat nie było takie trudne.

O czym jest ta trylogia?
O Arturze (nie królu!), nieślubnym synu Uthera Pendragona, który to Artur faktycznie władał (choć nietytularnie) Brytanią, jako opiekun prawowitego króla, Mordreda, jak najbardziej ślubnego wnuka Uthera. Cały zamysł, pomysł i idea tych trzech tomów opiera się na tym, że Mordred, prawowity władca, rządzić bardzo chce, ale się do tego kompletnie nie nadaje. Natomiast Artur, który byłby władcą idealnym, z charakterem, charyzmą i tak dalej - królem być nie chce! Wszyscy chcą (no, prawie wszyscy), żeby on był, a on nie i nie. Owszem, w zastępstwie króla może stoczyć tę czy inną bitwę, zawrze ten czy tamten rozejm - ale królem? Nie nie nie, on chce mieć swoją kobietę, spłachetek ziemi i sadzić tam marchewki (patrz poprzednia notka).

I proszę, tak trochę wbrew sobie - ale zawzięcie przez trzy tomy tłucze się z Saksonami (to naród czy raczej zlepek plemion, które wiecznie mają chrapkę na zasobne brytyjskie ziemie), a jak nie z nimi, to z Brytami, którzy mają ochotę trochę się pohandryczyć między sobą.
Jeśli akurat ani jedni ani drudzy nie mają nic do powiedzenia, Artur sam znajduje sobie kłopoty. Na przykład zrywając zaręczyny z jedną księżniczką, bo druga zawróciła mu w głowie. Albo ruszając do boju pod chrześcijańskim sztandarem, podczas gdy jego splendor zawsze kojarzony był z Brytanią, a nie z Chrystusem. Albo udaremniając przygotowania do wielkiego przedsięwzięcia, czyli sprowadzenia starych bogów z powrotem na ziemię, nad czym usilnie i długo pracował Merlin z Nimue.
Zresztą, każdy powód jest dobry, żeby się bić i nasz bohater walczy z zapałem, głosząc jednocześnie pochwałę pokoju, jedności i wzajemnego braterstwa.
"Artur próbował zmienić świat, a jego narzędziem była miłość"[1]
Tu wcale nie ma sprzeczności. Bo:
"Tylko głupiec pragnie wojny, ale kiedy już wybuchnie, nie można prowadzić jej bez entuzjazmu. Nie da się jej nawet prowadzić z żalem. Musi jej towarzyszyć dzika uciecha, zrodzona z pognębienia wroga i ta dzika uciecha sprawia, że największe pieśni naszych bardów opiewają miłość i wojnę" [2].

Chciałam się jeszcze trochę porozpisywać o przeróżnych aspektach trylogii, ale zrezygnowałam. Odsyłam do Eruany, albo na biblionetkę, bardzo dobre recenzje. Sama zaś chciałabym nostalgicznie zauważyć jedną rzecz: Cornwell napisał kawałeczek historii Brytanii, wplatając weń Artura bardzo zręcznie, malując legendę farbkami zupełnie innymi niż te, do których przywykliśmy. Wyszło mu to świetnie, znakomicie, rewelacyjnie! Nie mam pojęcia, jakim jest historykiem, ale pisarzem jest fantastycznym. Odwołuję zdanie z notki o pierwszej części, że wolę kobiece pióro. Wcale nie wolę, nie wybieram, oba pióra są idealne, w każdym znajduję coś dla siebie i zarówno Bradley, jak i Cornwella wpisuję na listę autorów wartych czytania.

---
[1] B. Cornwell "Nieprzyjaciel Boga", Erica, s. 296
[2] B. Cornwell "Excalibur", tłum. Paweł Korombel, Erica, s. 260

poniedziałek, 7 listopada 2011

Trylogia arturiańska na wesoło :)

" - [Tewdrik] Chciałby wiedzieć, czy w niebiesiech będziemy jedli jak śmiertelni, czy też potrzeba ziemskich pokarmów zostanie nam oszczędzona. Musicie wiedzieć, panie, że panuje przekonanie, iż anieli nie spożywają ni okruszyny, że w rzeczy samej zaoszczędzone im są wszelkie obrzydliwe ziemskie chętki. Stary król usiłuje naśladować to postępowanie. Je tyle co nic i przechwalał mi się,że pewnego razu udało mu się przeżyć całe trzy tygodnie, nie srając, po czym czuł się jakby spowity obłokiem świętości.
Ceinwyn uśmiechnęła się, lecz milczała, podczas gdy ja wytrzeszczałem z niewiarą oczy na biskupa. Ten dopił piwo do ostatniej kropli i dodał z powątpiewaniem:
- Tewdrik upiera się, że zagłodzi się do stanu świętości. Przyznaję, że nie jestem przekonany o słuszności podobnych postępków, ale w rzeczy samej wygląda jak mąż niezwykle świątobliwy. Wszyscy powinniśmy dostąpić takiego błogosławieństwa.
- Co powiada Agrykola?
- Ten z kolei przechwala się niezwykle częstym sraniem. Wybaczcie mi, pani.
- Cóż to musi być za radość spotkać się z tymi dwoma - rzekła sucho Ceinwyn". [1]

I proszę szanownego państwa, wymiękłam całkiem i parsknęłam śmiechem, jak to czytałam. :D

Potem wyłapałam fragment, gdy Artur zwierza się Derflowi:


"- Mogę wrócić po to, by dać Gwydre'owi tron, lecz poza tym zawieszę Excalibura na najwyższej krokwi dachu mojego dworu, Derflu, i pozwolę zarosnąć mu pajęczynami. Będę patrzył na morze, sadził zboże i przyglądał się, jak rosną moje wnuki". [2]

i momentalnie przed oczami zobaczyłam to:


Och, te rolnicze zapędy :)
---
[1] Bernard Cornwell "Excalibur, Erica, 2011, s. 151
[2] Tamże, s.535

czwartek, 3 listopada 2011

"Nieprzyjaciel Boga" Bernard Cornwell - drugi tom o Arturze


No i stało się! A mówiłam sobie: nie spiesz się, nie leć tak, zdążysz jeszcze. To nie, ja musiałam, koniecznie musiałam zaraz po "Nieprzyjacielu Boga" sięgnąć po "Excalibura", choć obiecywałam sobie, że zrobię sobie przerwę na spisanie wrażeń. Nie zrobiłam i teraz mi się wszystko zlewa. To wina Cornwella, on tak wciąga!

Ale co teraz mam zrobić, co napisać o drugim tomie trylogii arturiańskiej. Może by tak o ludziach?

poniedziałek, 31 października 2011

"Zimowy monarcha" Bernard Cornwell - legenda jeszcze inna


Eruana pożyczyła mi trylogię arturiańską, na którą ostrzyłam sobie zęby i pazury od dawna, a co najmniej od czasu przeczytania "Mgieł Avalonu".

Skończyłam tom pierwszy, odłożyłam na półkę i zadumałam się głęboko. Do licha, ten Artur to naprawdę ciekawy gość! Wiadomo o nim naprawdę mało, właściwie nie wiadomo do końca, czy naprawdę istniał, ale z drugiej strony stał się jakby ikoną, obrazem, który każdy maluje po swojemu. Legendy o nim, Ginewrze, Lancelocie i całej reszcie opowiada się na setki różnych sposobów, w książkach i filmach.

Bernard Cornwell opowiedział ją na sto pierwszy sposób. Swój. Opowiedział o tym, jak Uther Pendragon stracił syna w bitwie, na szczęście zaraz zyskał wnuczka, dzięki czemu dynastia mogła przetrwać. Mały Mordred został królem, zanim zaczął chodzić, a Artur i jeszcze dwóch możnych panów zostało jego oficjalnymi opiekunami. Dalej następuje skrupulatny opis losów Artura, jego narzeczonej, żony, Merlina, Nimue, Morgany i całej masy innych osób aktywnie zaangażowanych w losy Brytanii.
Władcy ziem Brytanii (a jest ich cała masa), szarpią się wzajemnie bez pardonu; z boku, wykorzystując sytuację, doskakują Saksonowie, chcąc urwać dla siebie jak najwięcej; wojny prowadzi się krwawe, a sojusze kupowane są złotem.

A wszystko to opisuje Derfel, niegdyś wojownik i brytyjski lord, Sakson z pochodzenia, obecnie skromny i ubogi mnich.

Dziwiłam się głęboko podczas czytania, nieustannie porównując w myśli postacie znane mi z "Mgieł Avalonu" z tymi, co właśnie się przewijały przed oczami. A Eruana ostrzegała, żeby nie czytać jednego po drugim, bo się zleje. Odczekałam porządnie i nic mi się nie zlewało, ale uczucie zdumienia wciąż mi towarzyszyło.
Morgana prawie nieważna, Ginewra ruda i bystra, Lancelot bufon, Merlin wiecznie nieobecny... I to nieszczęsne drzewko cierniowe, rzekomo wyrosłe z laski Józefa z Arymatei, wciąż usychające i wciąż uparcie, od nowa sadzone przez mnichów.

Na żadne podsumowanie się nie pokuszę, wszak dopiero jeden tom przede mną, ale wiem jedno. Doskonale widać, że tę  książkę pisał facet. Krew się leje, ludzie się pocą:
"Jego twarz emanowała życzliwością. Takie było moje pierwsze wrażenie. Nie, to tylko Igraine oczekuje, że tak napiszę. W istocie zobaczyłem najpierw, że jest spocony. Pot spływał mu strugami spod kolczugi w ten upalny dzień, ale spojrzenie miał naprawdę życzliwe" [1]
 konie są celowo okaleczane:
"Siedział na swojej klaczy Llamrei, czarnym koniu z kosmatymi pęcinami i płaskimi podkowami, przytwierdzonymi do kopyt za pomocą skórzanych rzemieni. Wszyscy ludzie Artura dosiadali równie wspaniałych koni, które miały rozcięte nozdrza, aby łatwiej im było oddychać" [2]
a magii w tej historii jest tyle, co w każdym z nas (jak się w coś wierzy, to to coś istnieje).

Na teraz - to ja jednak wolę pióro kobiety, bezapelacyjnie. Na teraz, bo jak już pisałam, jeszcze dwa tomy przede mną.

Zimowy monarcha [Bernard Cornwell]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

---
[1] "Zimowy monarcha" Bernard Cornwell, tłum. Jerzy Żebrowski, Instytut Wydawniczy Erica, 2010, s. 139.
[2] Tamże, s. 137.

środa, 26 października 2011

Drobiazgi książkowe, nabytki, uśmiechy

Pochwalę się małymi drobiazgami, które niby są małe, ale cieszą jakby były wielkie. Pierwsza z nich - na zdjęciu obok. Jakiś czas temu dostałam od bookfy mały drobiazg, tabliczka z sentencją, która wisi na ścianie wśród zdjęć ważnych i kochanych i cieszy oko. Bookfo, dziękuję!

Kolejny drobiazg, otrzymany od kolegi przybyłego z wizytą z Wysp Brytyjskich - kolega zna moją namiętność do wszelkiego rodzaju gadżetów książkowych, toteż wynalazł coś naprawdę uroczego.
- Książeczka! - wołam, kiedy dostałam cudeńko do ręki. Ale nie, to nie książeczka, to pudełeczko, oto ono:
W środku pachnące mydełko. Najlepsze jest to, że gdy mydełko zużyję, zostanie mi prześliczne pudełeczko!
Na koniec ciekawostka: prezent przywieziony z U.K. do Polski, pudełeczko z Chin, a mydełko z USA. Globalna wioska :)

No i książki! Jeszcze przed rozdaniem Złotych Zakładek do mnie już trafiła nagroda książkowa, jedna z wielu książek rozlosowanych wśród głosujących. Oto "Skarb heretyka"! Bardzo dziękuję sponsorowi :)


No i na koniec zakupy z Targów:

niedziela, 23 października 2011

Ależ to była radocha, te Targi, spotkania, książki i ludzie!


Na takiej imprezie (mówię o Targach Książki) byłam po raz pierwszy w życiu, więc nie mam porównania do innych tego typu imprez, ale nawet jakbym miała, to i tak w tym przypadku na plan pierwszy wysunęli się ludzie, nie książki, nie wydawnictwa, LUDZIE i już.

Zależało mi na oglądaniu, jak to Złotą Zakładkę rozdają - i obejrzałam. Poznałam kilku autorów, w tym Martę Kisiel (przepadam za jej "Dożywociem"). Poznałam blogerów książkowych, a niektórzy przybyli z daleka, och, z daleka. Agnieszka, czyli enga, królowała na scenie! Pablo i fri2go również. Isabelle prowadziła spotkanie z autorką i robiła masę zdjęć. A to znikoma tylko część osób, które poznałam :)

 Zwiedziłam sobie dokładnie Targi, obejrzałam stoiska, obejrzałam książki, no dobrze, nie mogłam się oprzeć i kupiłam dwie, jedną dla siebie, jedną dla Krzysia (dla siebie najnowszego kota Simona, a dla Krzysia miasteczko Mamoko, Bazylu, to przez Ciebie!), spotkałam kilku znajomych, potem wypiłam koszmarnie drogą herbatę, ale w przemiłym towarzystwie - wszystko to na stojąco bądź chodząco i w końcu opadłam z sił. Tu należą się wielkie podziękowania dla koleżanki ze stoiska granice.pl - użyczyła mi miejsca siedzącego na chwilę, aż odsapnęłam i mogłam ruszyć dalej.

A dalej to już jazda do restauracji, gdzie miało odbyć się spotkanie biblionetkowe i blogerowe i na dodatek pisarskie, bo pani Małgorzata Gutowska-Adamczyk również się pojawiła - i było głośno, gwarnie, z mnóstwem książek na stołach, mnóstwem opowieści, rozmów, rozgardiaszu i uśmiechów.

Było wspaniale i do domu wróciłam bardzo zmęczona, ale i bardzo bardzo zadowolona!

Jeszcze tylko dodam, że znakomite zdjęciowe relacje są u Isabelle właśnie, polecam gorąco. A wyniki głosowania na Złotą Zakładkę są już na stronie. :)

P.S. Na zdjęciu - Agnieszka, Marta Kisiel ze statuetką i ja. :)

piątek, 21 października 2011

Targi Książki w Katowicach - wybieram się! :)


To nie było do końca jeszcze wiadomo, ale moje szczytne plany chyba uda się zrealizować z wybitną pomocą męża (dziękuję Ci, kochanie).

O 11.30 ma być rozdanie nagród Złota Zakładka - chciałabym to oglądać, bo tak mi jakoś wyszło, że i nadsyłałam propozycje i głosowałam, ba, nawet nagrodę książkową dostałam od sponsora (o czym jeszcze napiszę) .

Potem planuję szwendanie się po Targach, a potem zgarnia mnie mąż i jedziemy na spotkanie biblionetkowe w "Pieprzu i Soli" w Katowicach. Z Krzysiem. Biblionetkowicze przepadają za Krzysiem, przynajmniej tak mówią, hehe. Mam całe mnóstwo książek do oddania, stosy, wielkie stosy! Liczę, że coś niecoś przywiozę nowego :)

Jeśli ktoś z blogerów wybiera się (no dobra, wiem, że kilkoro z Was się wybiera) na Targi, to jak zobaczycie brzuchatkę z przypiętą plakietką "BIBLIONETKA", to to pewnie będę właśnie ja.

wtorek, 18 października 2011

"Dom duchów" Isabel Allende (DOSKONAŁA książka!)


Recenzja "Domu duchów" powinna składać się z tylko jednego zdania, zapisanego wytłuszczoną czcionką:


TA KSIĄŻKA JEST ABSOLUTNIE DOSKONAŁA.


I koniec, kropka. Jeśli mi wierzycie, to sięgnijcie, w końcu dobrych książek jest całkiem sporo, ale doskonałych? Oj, nie tak wiele. Jeśli nie wierzycie, też sięgnijcie - żeby przeczytać i przekonać się czy mam rację czy nie.

O treści pisać nie będę, bo jest przebogata i musiałabym napisać chyba drugą książkę (i nikt by tego nie przeczytał, w internecie wolimy krótkie teksty). Może wystarczy, jak nadmienię, że to saga rodzinna osadzona w Chile, gdzie głową rodziny jest Esteban Trueba. A może nie on, tylko jego żona Klara? Losy chilijskiej rodziny opisane są drobiazgowo, szczegółowo i w z wielkim wdziękiem. Autorka o nikim z rodziny nie zapomina, pochylając się nad każdym z jednakową pieczołowitością. Nie zapomina też o tle powieści - Chile przełomu wieków, targane rewolucjami i burzami to żadne tam tło, tylko jeszcze jeden bohater książki.

I tyle napiszę, więcej nie, bo ta książka tak bardzo mi się podoba, bez absolutnie żadnego "dlaczego", że dałam jej szóstkę i mianuję kandydatką do najlepszej czytanej przeze mnie książki w tym roku. No, słuchanej, ale to to samo.
Składam też głęboki ukłon Darii Trafankowskiej - czytała to przepięknie.

P.S. Ach, przypomniałam sobie, że kiedyś gdzieś mignęły mi fragmenty filmu! Nie oglądałam całości, ale gdy słuchałam o uduchowionej Klarze, od razu widziałam przed oczami Meryl Streep w białym kapeluszu.

sobota, 15 października 2011

"Baranek Bronek" Rob Scotton (uwielbiam baranki!)


W tej chwili już nie pamiętam, kto na blogach pisał o tej książeczce (myślałam, że to Bazyl, ale się myliłam), ale pamiętam, że się zainteresowałam i wrzuciłam do schowka.
Po czym pewnego pięknego dnia pojechałam do centrum handlowego kupić pizzę na obiad, w "Pizza Hut" mają bardzo dobre na wynos, tylko trzeba poczekać kwadrans i gotowe. No i ten kwadrans spędziłam w empiku, bo był tuż obok (ktoś to sobie sprytnie wykoncypował, no!) szukając czegoś dla Krzysia.

Natknęłam się na "Baranka",  obejrzałam i zachwyciły mnie rysunki. Mięciutkie i puchate owieczki, okrąglutkie drzewka na cieniutkich nóżkach, tfu, przepraszam, pniach, obłędnie długa i pasiasta szlafmyca Bronka, no i tajemnicza żabka - wszystko mnie zachwyciło. No i ta historia o baranku, który nie umie zasnąć - idealna do czytania dziecku. Krzyś się przy niej świetnie wycisza i "wygładza".
Do tego, mimo że historia jest krótka, odnaleźliśmy w niej wspólnie mnóstwo znanych nam rytuałów:  prysznic, mycie zębów, obejmowanie przytulanki, przykrywanie się kołderką... Tylko wyjmowania na noc sztucznej szczęki nijak nie umiałam synkowi wytłumaczyć :)
Cudna książeczka!

Jedyne, co mam do zarzucenia, i to nie autorowi czy wydawnictwu, tylko sobie, że pospieszyłam się z kupnem, bo w empiku zapłaciłam 29,90 zł, a na allegro wydawnictwo wystawia po 20 zł z gratisową wysyłką.

"Baranek Bronek" Rob Scotton, tłum. Jędrzej Polak, Vesper, 2010.

czwartek, 13 października 2011

"Hania Bania" Hanna Bakuła (urocze!)


Wysłuchałam z uciechą, a potem zaczęłam się zastanawiać, czy to autobiografia. Czy to możliwe, że ta nieduża, szczupła, zadbana kobieta w dzieciństwie była grubą kluską?
Chyba tak, bo znalazłam wywiad, gdzie pani Hanna sama pisze o sobie i swojej nadwadze. Coś takiego! Dziś dzieci chowa się zdrowiutko, tu soczek bez cukru, tam warzywa ekologiczne, smażone nie, tłuste nie, słodkie to owoce, a nie lizaki... A kiedyś zdrowe dziecko to pulchne dziecko (jak te narzeczone króla Tongo czy Kongo, im tłustsze, tym ponętniejsze), taki proszę znak równości, o!

Toteż Hania Bania wcinała na śniadanie odsmażany na smalcu makaron, na obiad kilka kotletów schabowych, herbatę słodziła kilkoma łyżkami cukru i co rusz zaglądała do spiżarni po coś na ząb. I była wielka. Nie tylko gruba i ciężka, ale też wysoka jak na swój wiek.


Jak o tym piszę, brzmi to okropnie, co? Ale autorka pisze o tym w sposób tak lekki i sympatyczny, że buzia sama się śmieje. No i ta rodzina Hani, same barwne postacie, na czele z  babcią, kobietą drobnej postury, ale wielkiego ducha. Poznałam i mamę (śliczną), i ojca (surowego) Hani, i dziadka, dalszą rodzinę, ciotki i wujków, no i gosposię, która też należy do rodziny przez zasiedzenie - wszystkich oczami Hani.
Towarzyszyłam jej podczas zabaw, uroczystości, wakacji, powodzi, lekcji muzyki. Podziwiałam fantastyczną metodę nauczenia Hani, które grzyby w lesie nadają się do zbierania. Śmiałam się, gdy Hania  poszła do fryzjera i wyszła z chłopięcą fryzurą, bo fryzjer zagadał się z jej dziadkiem, zagadanie było połączone z degustacją, rozumiecie.
Słuchałam o pierwszym, cielęcym zauroczeniu Hani, zakończonym podłamanym sercem (w wieku lat zaledwie kilku nie ma co mówić o złamanym), o podróży pociągiem, o bogatej wyobraźni dziewczynki - i to wszystko niezmiernie mi się podobało.

To przez ten klimat urokliwego dzieciństwa, doskonale i z kunsztem oddany. I nie, zarzekam się od razu, to wcale nie chodzi o to, że przypomina moje dzieciństwo, bo też nie przypomina ani trochę (nie byłam gruba, nie zakochałam się, jak miałam kilka lat i mieszkałam na wsi, nie w miasteczku), tylko o to dziecięce postrzeganie świata, ciut naiwne, proste i nieskomplikowane.

Już sobie wrzuciłam do schowka pozostałe książki pani Hani .

Hania Bania [Hanna Bakuła]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

środa, 12 października 2011

Poranek kobiety pracującej


Oto jak wyglądał dzisiejszy.

Pobudka: 6:15, o 35 minut za późno (bo mi się wcisnął przycisk wyłączenia zamiast drzemki), wstaję, siadam na łóżku, zbieram myśli i patrzę na dziecię, czy jeszcze śpi. Śpi, więc biegnę do łazienki, siadam na sedesie, w tym momencie włazi Krzyś z samochodzikiem i pieskiem w objęciach. Udawał, że śpi, czy momentalnie się obudził? Ściągam mu spodnie od piżamki i pampersa, sadzam na nocniku naprzeciwko mnie i tak sobie siedzimy spokojnie. Przez jakieś dwie sekundy. Po czym Krzyś próbuje ściągnąć sobie na głowę podstawkę od elektrycznej szczoteczki, ciągnąc za kabel. Łapię kabel, po czym wtykam mu do ręki pudełko z nicią dentystyczną, żeby się czymś zajął, a ja w tym czasie podciągam spodnie i odkręcam kran, żeby umyć zęby. Myję sobie spokojnie zęby,  przez jakieś dwie sekundy, po czym wyciągam dziecku z ręki pudełko z nicią, bo je sobie otworzył i wyciągnął jakieś dwa metry nici, w zamian wtykam mu do łapki jego szczoteczkę, żeby sobie umył zęby.

Jest 6.25. Ochlapani i wytarci wychodzimy z łazienki, ubieram Krzysia, próbuję ubrać się sama, ale nie daję rady, bo on stanowczo się czegoś domaga, pokazując na półkę. Zdejmuję mu z półki pudełko pełne pierdółek dotąd mu niedostępnych, jest wniebowzięty i grzebie w środku z zapałem, mam czas na ubranie się i włączenie gazu pod czajnikiem, robię picie dla nas (pijemy to samo na szczęście, więc nie ma problemu z wyrywaniem sobie wzajemnie naczyń, lekko podgrzana woda z odrobiną miodu, Krzyś dodatkowo chrupki kukurydziane), zanoszę do stołu i wołam Krzysia.

Nie jest źle, dopiero 6:35. Mam czas na strzepnięcie kołdry. Ale nie strzepuję, bo trzeba pozbierać z dywanu zawartość pudełka z pierdółkami, powkładać patyczki do uszu z powrotem do opakowania, całość ląduje w szafie, mogę iść ubrać Krzysia w buty. A, najpierw jedna skarpetka, bo zdążył sobie ściągnąć i porzucić w kącie. I zgubiłam mój sweterek, szukam wszędzie, znalazł się, na wieszaku, uff.

6:45.Kurtka dziecka, czapka dziecka, kurtka moja, torebka moja, samochodzik dziecka, chustka na szyję moja, klucze moje, jeszcze wrzucam do torebki jabłko (jestem w ciąży, muszę się zdrowo odżywiać) i możemy wychodzić.

6:50. Zamykam drzwi na klucz, biorę Krzysia za rękę, odrywam go od rury gazowej (na szczęście nie zdążył się przywiązać) i schodzimy,  mamy do pokonania cztery piętra. Pierwsze idzie gładko, na następnym jest zacinka, Krzyś odmawia schodzenia i wraca na górę. Perswazja nie działa. Nęcenie jazdą samochodem też nie. Przekupstwo słodkim łakociem - nie. O matko. Negocjujemy, budząc mieszkańców trzeciego piętra. W końcu tracę cierpliwość, łapię go za spodnie i  kurteczkę i znoszę jak małego szczeniaczka, ja sapię, Krzyś głośno protestuje, budząc mieszkańców czwartego, drugiego i pierwszego piętra. Jesteśmy na drugim piętrze, stawiam malucha na nóżki, po czym on natychmiast siada na górnym stopniu i siedzi. Opadam z sił. Na szczęście ktoś głośno przekręca zamek w drzwiach, Krzyś ogląda się za siebie, zrywa się na równe nogi i pędzi po schodach, ledwo zdążyłam złapać za rękę.

7:00. Jesteśmy przy garażu, ja otwieram drzwi, Krzyś rozdeptuje kasztana. Prztykam pilotem, odrywam małą łapkę od bardzo brudnego zderzaka (to dziecko uwielbia pisać paluszkiem po samochodzie), wtarabaniam dziecko, torebkę i siebie na tylne siedzenie, odrywam małą łapkę od pasa bezpieczeństwa, wciskam dziecko w fotelik, zapinam pasy, wtykam w łapkę zgubiony samochodzik, strzepuję piasek z tylnego siedzenia, siadam za kierownicę, mogę wyjechać z garażu. Spieszę się, bo do garażu obok przyszedł sąsiad i też chce wyjechać, a dopóki nie zamknę garażu i nie wyjadę, on też nie może.

7:06. Jedziemy do żłobka. Jazda jest super, ja prowadzę, Krzyś pilnie ogląda świat za oknem. Przebieranie w żłobku idzie wyjątkowo sprawnie, o 7:20 prowadzę go do dzieci, buziak na pożegnanie i jadę. Po drodze kupuję w piekarni bułki, a w sklepiku obok serek i ogórek na śniadanie. Lekkie korki. W pracy jestem o 8:07 (o siedem minut spóźniona).

Jak na 35 minut zaspania, to rewelacyjny wynik i jestem z siebie bardzo dumna.:)

(Foto nie moje, ściągnięte z internetu, optymistyczne jest i to jest najważniejsze, prawda?)

wtorek, 11 października 2011

"Markiza Angelika" Anne Golon (słodziutko, że ach i och, uwaga!)


Ponieważ zbliża się termin zwrotu, muszę szybciutko naskrobać kilka słów. Tomów o markizie jest trzynaście, do przeczytania dostałam dwa, zdołałam przeczytać jeden. Tyle statystyka.

A sama Angelika? No świetna babka, szlachcianka, piękna od urodzenia, wcześnie dojrzała, mądra, bystra, kochająca rodziców, bratająca się beztrosko z ludem pracującym, uczciwa, słodka i powabna.
W pierwszym tomie śledziłam jej losy od czasów, kiedy była małą dziewczynką, aż do momentu, kiedy wyszła za mąż i urodziła synka. Angelika przeszła w tym czasie długą drogę, najpierw taplała się w biedzie na dworze, gdzie ojciec, mimo szlachectwa, ledwo wiązał koniec z końcem mając do wyżywienia całe mnóstwo dziatek (bardzo bowiem kochał swoją żonę); potem spędziła trochę czasu w klasztorze, ucząc się u zakonnic (wysłano ją tam dość pośpiesznie, bo szybko dojrzała, rozkwitła i zaczęła przyciągać spojrzenia i ręce mężczyzn); aż w końcu wyszła za mąż, bardzo bogato i kompletnie bez miłości. Nie, nie za obleśnego starca (ci, co oglądali serial, pewnie pamiętają), tylko za markiza, młodego, kulawego i ze zeszpeconą twarzą. Piękna i bestia.

Co dalej? Jak chcecie wiedzieć, to przeczytajcie. Jak nie chcecie czytać, to obejrzyjcie serial, gdzie główną rolę grała Michèle Mercier, wielkooka i ponętna. Ja tam sobie poprzestanę na tym jednym tomie. I żeby było jasne, nie mówię, że to bezwartościowe romansidło, bo losy Angeliki przedstawione są na tle epoki, a epokę odmalowała autorka uczciwie i gęsto. No ale co z tego, skoro całość dla mnie nie do przyjęcia, bo słodka jak tort z kremem, lukrem i bezą. I kandyzowaną wisienką.

Dlaczego w ogóle skończyłam, zamiast tę całą słodycz odłożyć starannie na półkę do oddania? Bo znam osobiście tłumaczkę, Olę, i chciałam sobie z nią pogadać o tej lekturze przy kawie. To nam się udało, co z przyjemnością stwierdzam.

I słodziutki cytacik:
"Po chwili krew zaczęła żywiej krążyć w jej żyłach. Iskierka rozkoszy rozżarzyła się w najgłębszych głębiach jej istoty i rozprzestrzeniła się po całym ciele". *

---
* "Markiza Angelika" Anne Golon, tłum. Aleksandra Jagiełowicz, Świat Książki, Warszawa 2010, s. 293.