poniedziałek, 27 grudnia 2010

"Regulamin tłoczni win" John Irving (znalezione)

Żadnej recenzji dziś, żadnej! Jestem obżarta tak, że mój organizm skoncentrował się na pracowitym trawieniu ciasteczek, szyneczek, makówek i takich tam. Na wybuchy intelektu i pisarskiej weny nie ma co liczyć, toteż pogrzebałam trochę po moim zeszyciku  i natknęłam się na zapiski dotyczące "Regulaminu tłoczni win" Irvinga. Wyjątkowo skrótowe i pośpieszne, jakby czekały na rozwinięcie...

1. Aborcja: przeciwnicy aborcji - sami źli? A ci, którzy ją popierają, samo dobrzy.  Nawet ojciec gwałcący córkę jest lepszy.
2. Czemu miałam skojarzenia z Jezusem? Bo został posłany przez "ojca" do dzieła wbrew woli. Ugina się i przyjmuje kielich. Tylko jak to porównywać: nawracanie i zbawianie z prowadzeniem sierocińca, w tym wykonywaniem aborcji?


Już nie będę tych notatek rozwijać, troszkę za bardzo te emocje, co mną targały, uleciały z pamięci... ale były, uwierzcie mi, że były!

Samą książkę czytałam w wakacje Roku Pańskiego 2008, na Słowacji, pięknej i słonecznej, ech, wzdech, to były czasy.
Książkę oczywiście polecam!

Regulamin tłoczni win [John Irving]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

czwartek, 23 grudnia 2010

Wesołej choinki! Oto inwencja moli książkowych, bibliotekarzy, księgarzy...

Wesołych Świąt, kochani czytelnicy tego bloga!

Zobaczcie, jaką milutką choinkę znalazłam tutaj. Gdyby nie to, że kiepsko widać grzbiety, byłaby to idealna prezentacja stosików książkowo świątecznych.

Jeśli szukacie inspiracji, koniecznie zajrzyjcie na:
http://podobasie.blox.pl
http://pulowerek.pl
http://bookshelf.blogspot.com
Spokojnie, spokojnie, pod linkami są konkretne posty, śliczne choineczki, nic nie trzeba szukać!
A tutaj mała instrukcja.

Kontynuując temat oryginalnych choinek, sama kiedyś udekorowałam choinkę w pracy myszkami komputerowymi i ozdobnymi sprężynkami z kolorowych kabelków wyprutych ze kabla sieciowego. Niestety, zdjęcia tego cudu nie posiadam, a szkoda :)

środa, 22 grudnia 2010

"Trzeci Świat" Maciej Guzek (polskie sf, nowe, oryginalne)

Maciej Guzek - młody zdolny polski pisarz s-f. Przeczytałam "Trzeci Świat" z przyjemnością, ta książka potrafi wciągnąć.
Powieść jest zapisem podróży reportera, który udaje się do tytułowego Trzeciego Świata w poszukiwaniu materiałów do artykułu czy reportażu. Zapis składa się z nagrań audio, zdjęć, rysunków i notatek.
Trzeci Świat to świat alternatywny, baśniowy, gdzie magia jest na porządku dziennym. Świat ten podzielony jest na dwie części, dobrą i złą. Dobra przypomina odrobinę Minas Tirith Tolkiena, zła to oczywiście Mordor. Oczywiście nie jest to kalka, autor wykorzystał znane motywy i napisał coś swojego, naprawdę ciekawego. Wykorzystał też znany motyw podróży w poszukiwaniu artefaktu - w tym przypadku jest to mityczna postać Czarnoksiężnika. Stop, wróć! Czarownika. Brzmi bardziej mrocznie i pradawnie - tak właśnie ma brzmieć. Ta podróż to też taka trochę stalkerowska - z pułapkami i zasadzkami. Jego i tylko jego jest Matka i Dziwka - źródła światła w Trzecim Świecie. Światło Matki jest dobre, Dziwki zaś przeciwnie, ścierają się ze sobą od wieków, bezpardonowo i okrutnie...
W całość autor wplótł polskie wątki: miasta, wojska, ludzi. Bardzo dobrze! Tym właśnie książka Guzka różni się od innych tego typu. Przy czym, nie oszukujmy się, nie jest to obraz w jasnych barwach. Polska może i jest potęgą militarną i technologiczną, ale wykorzystuje swoją przewagę w mało etyczny sposób. Taka tendencja do wykorzystywania podbitych krain (niechby i baśniowych), wyciskania ich jak cytrynę - pachnie kolonializmem. No niechby, zawsze mieliśmy braki w tym względzie.
Zakończenie podróży i książki zaskakujące - znakomite. Warto Guzka zapamiętać.

Ocena: 4/6.

Trzeci Świat [Maciej Guzek]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 21 grudnia 2010

"Dwanaście miesięcy czyli historia Anglii" Geoffrey Trease (ależ to znakomita książka!)

Powinnam była tę książkę przeczytać, a nie wysłuchać - bardzo mi brakowało możliwości wklejania moich ukochanych karteczek-zakładeczek. Trudno.
Książka to zbiór opowieści z historii Anglii, które poukładane są nie chronologicznie, jak to jest we wszystkich podręcznikach i opracowaniach historycznych, a miesiącami. Czyli: autor bierze na warsztat styczeń i wybiera epizody kojarzące się właśnie z tym miesiącem, przy czym skacze po epokach jak żwawy źrebak - od Wiktorii do Wikingów, opisuje wielki pożar Londynu, a potem dzieje Rzymian w Brytanii w trzecim wieku, by zaraz przejść do Wilhelma II... i tak non stop.
Mnie takie podejście odpowiada, bo z chronologią jestem czasem na bakier, jeśli chodzi o wszelkie cykle i serie książkowe (czytam od końca albo od środka i wcale mi to nie przeszkadza).
Niby chaos, ale jak dobrze się tego słucha! Autor nie przynudza, tylko zajmująco snuje opowieści - naświetla krótko tło zdarzeń, przedstawia osoby, kreśli sytuacje. Zgrabne to wszystko, z wdziękiem i humorem.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ta książka naprawdę budzi zainteresowanie tematem. Mnóstwo razy podczas słuchania złapałam się na tym, że chętnie poczytałabym coś jeszcze o Wiktorii czy Elżbiecie, zgłębiła historię tych wszystkich żon Henryka czy poczytała o epoce, w której żył Szekspir. Oj, brakowało mi tych zakładeczek, brakowało!
Toteż podjęłam decyzję o zakupie papierowej wersji. :)

niedziela, 19 grudnia 2010

Zakupy, zakupy, niby znienawidzone, a ja lubię

Udało mi się wyskoczyć dziś na zakupy (udało, tak, udało, bo Krzyś chory i siedzę z nim w domu od czwartku), oprezentowałam męża i syna, na fotce obok widać prezencik dla syna. Może przestanie jeździć na ciężarówce, która jest nieco na niska i kolana ma pod brodą. Może przestanie też jeździć na odkurzaczu, trochę mi to przeszkadza podczas odkurzania, bo siada na wyłączniku i jak podskakuje, to wyłącza odkurzacz.  :)


Z żalem zrezygnowałam z zakupu ślicznych bombek (kolejka do kasy zabijała), z przyjemnością pobuszowałam w empiku i choć obiecywałam sobie, że nie będę tam kupować, bo drogo, bo monopolista i w ogóle, to jednak złamałam
się dla trzech pozycji:

"Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" Romy Ligockiej. Dla mojej Mamy, dam głowę, że bardzo jej się spodoba.

"Dożywocie" Marty Kisiel. Po przeczytaniu opowiadania w antologii bardzo chciałam, żeby wyszło coś większego, no i jak widać, wyszło!


Pierwsza część opowieści o babuni Jagódce bardzo mi się spodobała, a i mojemu mężowi też, toteż sobie wymyśliłam, że kupię mu na gwiazdkę, kupiłam, ukryłam, pokazałam mu tylko dwie poprzednie. Po czym zapytał: - A nowej Brzezińskiej nie widziałaś? Odpowiedziałam z marszu, że nie, że skąd, że gdzieżby tam, po czym szybciutko przemyślałam sprawę i w strachu, że jeszcze pójdzie i sobie kupi, przyznałam się, że kupiłam. Ale nie dam, niech czeka do Gwiazdki! 

sobota, 18 grudnia 2010

"Kot, który myszkował w szafach" L.J. Braun

Q znów się przeprowadził - ze składu jabłek (mój ulubiony) do rezydencji na głównej ulicy Pickax. Jak sam mówi: odśnieżanie albo by go zabiło, albo zrujnowało.
Ta rezydencja to dom babki Juniora Goodwintera (obecnego redaktora naczelnego gazety "Moose County coś tam"), która powodowana nagłym kaprysem sprzedała ów dom, wyposażenie i inne ruchomości, po czym przeniosła się na Florydę. Tam zakupiła przyczepę na osiedlu takich przyczep, zaczęła prowadzić spotkania z seniorami na temat prawidłowego oddychania, zaprzyjaźniła się z kierownictwem  osiedla, zapisała im swój majątek, po czym zmarła, przedawkowawszy leki nasenne. Śmierdzi z daleka, toteż nic dziwnego, że Q nie popuścił i rozpoczął śledztwo. Zwłaszcza że Koko jak zwykle pomaga mu po swojemu, myszkując w szafach (a było ich naprawdę sporo) wielkiego domostwa i przynosząc Q znalezione tam drobiazgi. A to sztuczną szczękę babci, a to złoty sygnet, a to w końcu list, który okazuje się być dowodem na grzechy młodości babci. Junior zyskuje nowego członka rodziny, Q rozwiązuje zagadkę śmierci starszej pani i wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi.
Koniec.
Koniec też dla mnie z Koko i Q na jakiś czas, skończyły mi się te pożyczone od koleżanki, na następną partię trzeba będzie poczekać do kolejnego spotkania biblionetkowego.

P.S. Pomysł spektaklu przedstawiającego wielki pożar jest obłędny, wstrząsający i wielki.

piątek, 17 grudnia 2010

"Lęki króla Salomona" Emile Ajar

Niedobrze się stało, że "Lęki króla Salomona" słuchałam po całkiem niedawnym odsłuchaniu "Życia przed sobą". Bowiem "Życie" jest absolutnie bezkonkurencyjne i wszystkie inne w porównaniu z nią wypadają po prostu blado.
No nic, mówi się trudno.
O czym są "Lęki"? O życiu w Paryżu. Pan Salomon, Żyd, mający ponad osiemdziesiąt lat, nie przyjmuje do wiadomości tego, że się starzeje - bardzo słuszna zresztą postawa - żyje pełnią życia, zakłada coś w rodzaju telefonu zaufania, pomaga potrzebującym na lewo i prawo i ogólnie jest postacią bardzo zajętą, dostojną i sympatyczną.
W działalność telefonu zaufania wchodzi Jeannot, młody paryski taksówkarz, chłopak o niepospolitej wrażliwości. Wchodzi gładko, całym sobą, całym sercem. Angażuje się w działalność pana Salomona, zaprzyjaźnia się z nim, a także z jego znajomymi, między innymi z panią Corą, byłą piosenkarką. Pani Cora i pan Salomon kiedyś się kochali, ale jak to często bywa, koleje losu wymanewrowały ich na różne pozycje. Pan Salomon jako Żyd musiał się ukrywać (cztery lata spędził w piwnicy), pani Cora zakochała się w człowieku współpracującym z gestapo... No i koniec, kłótnia, utrata zaufania, każde poszło w swoją stronę, a po latach, mimo że się znaleźli, dalej nie mogli się porozumieć.
Tu wkracza Jeannot, najpierw wiąże się z panią Corą, trwając z nią w dziwnym, na poły miłosnym, na poły litościwym związku, a potem usilnie pracuje nad tym, by Cora i Salomon znów byli razem. Chce się wyplątać z Cory, bo przecież ma dziewczynę...
Jak to się kończy? Szczęśliwie czy nieszczęśliwie?
Trzyma się kciuki podczas czytania za szczęśliwe zakończenie, zaręczam.

czwartek, 16 grudnia 2010

Nie doczytałam tych książek, nie dałam rady


Są książki, których nie dałam rady przeczytać, mimo najszczerszych chęci. Z różnych powodów. Niektóre były po prostu śmiertelnie nudne, jak tolkienowski "Silmarillion", "Rycerz" Gene'a Wolfe'a albo "Imprimatur"  pary Monaldi i Sorti.
Ale na przykład taki Pynchon i jego "Tęcza grawitacji" do dziś są dla mnie zagadką. Doczytałam chyba do połowy i oddałam (bo pożyczone było) koledze. Pamiętam z tego naloty oraz scenę jedzenia cukierków. Oraz to, że czytałam to przed snem i dwie strony były znakomitym środkiem nasennym. Serio.
"Jeźdźca polskiego" Antonio Muńoz Moliny odłożyłam nie skończywszy z powodów osobistych - natrafiłam na motyw zbyt mnie poruszający, bym mogła czytać dalej.
A "Życie, instrukcja obsługi"  Pereca mimo iż wyjątkowo starannie napisane, nie dało mi powodów do skończenia książki. I też było nudne.

Wy też macie takie nie doczytane książki?

wtorek, 14 grudnia 2010

"Sklepy cynamonowe" Bruno Schulz (czysta poezja prozą)

Gdzieś przeczytałam, że gdyby "Sklepy cynamonowe" podzielić na zgrabnej długości wersy i tak opublikować, nikt by nie dał wiary, że to proza. Bo dzieło Bruno Schulza jest przesycone poezją.
Ten człowiek opisuje rzeczy, jakie pamięta z dzieciństwa: dom, ojca, matkę, wschody i zachody słońca, dni powszednie i świąteczne - w taki sposób, że otwieramy buzię ze zdumienia.
Bogactwo barw i kształtów wylewających się z kart książki przyprawia o zawrót głowy. Metafory, wielopiętrowe, a jednocześnie lekkie jak puch zdumiewają; zazdroszczę mu, zazdroszczę spojrzenia, lekkości pióra, wrażliwości.
Moje karteczki - zakładeczki poszły w ruch, bo tu trzeba było zaznaczyć urokliwy fragment, tam z kolei niespotykane epitety, a jeszcze indziej coś, co przypomina mi... no właśnie nie wiem co, ale coś przypomina, jakieś pogrzebane głęboko wspomnienia budzą się nieśmiało i dopominają się uwagi.
Jeden mały minus - książka wymaga uwagi, wymaga oddania, wymaga trochę więcej czasu i skupienia niż te krótkie minuty kradzione między obiadem, zabawą z Krzysiem, kąpielą tegoż i innymi domowymi czynnościami. Trochę mi tego zabrakło, toteż "Sanatorium pod Klepsydrą" odłożyłam na trochę potem. Jak będzie czas. Hmm. No bo przecież będzie, nie? :)

"Strychy, wystrychnięte ze strychów, rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek, lansady drewnianych kozłów, klękających na jodłowe kolana, ażeby wypadłszy na wolność, napełnić przestwory nocy galopem krokwi i zgiełkiem płatwi i bantów". *

---
* Bruno Schulz, "Sklepy cynamonowe", Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1992, s. 87

Sklepy cynamonowe - wydanie ilustrowane [Bruno Schulz]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 12 grudnia 2010

"Kot, który znał kardynała" L.J.Braun (koty lubią ptaki)

Nie, moi drodzy, nie chodzi tutaj o dostojnika kościelnego, a o ptaszka o pięknym, czerwonym ubarwieniu: "Ostatnio zawarł znajomość z gościem wyróżniającym się czerwonym upierzeniem, królewską koroną i patrycjuszowskim dziobem, który wciąż pogwizdywał pytająco  »kto to?«".*  Koko ma okazję obserwować ptaki, bo Q. znów się przeprowadził - tym razem do starej szopy.
Mówimy: szopa, myślimy: szopa, rudera, drewniany barak. Drewno się zgadza, ale cała reszta już nie. Szopa to dawny skład jabłek, drewniana budowla na fundamencie z kamienia polnego, wysoka jak trzypiętrowy budynek. Po renowacji i przystosowaniu składu do zamieszkania wciąż ze ścian emanuje miły zapach jabłek. Budowla otoczona jest sadem.
Takie opisy od razu przypadają mi do gustu, toteż od pierwszych stron książka mi się spodobała. Do tego tradycyjny trup, który pada w każdej książce o kotach, jest bardzo interesujacy. To człowiek (za życia oczywiście) wyjątkowo antypatyczny, zarozumiały i wyniosły. A do tego skuteczny, kompetentny i energiczny.
I ten człowiek wywołujacy ambiwalentne uczucia zostaje zamordowany w sadzie Q - oczywistym jest więc to, że Q poświęca się rozwiązaniu zagadki tego zabójstwa. Kardynał w tym śledztwie odgrywa niepoślednią rolę, tak jak i Koko. Jak zawsze zresztą.
Jabłkowy skład bardzo mnie ujął, toteż daję wyższą ocenę.
A to kardynał:


---
* Lilian Jackson Braun, "Kot, który znał kardynała", tłum. Tomasz Rosiński, wyd. Elipsa, s. 11.

sobota, 11 grudnia 2010

"Ucieczka do Indii" Krzysztof Mroziewicz (mam ambiwalentne uczucia)

To zbiór historii pisanych przez Polaka z samego serca Indii. Słuchając tej książki dowiedziałam się o:
- losach dziewczyny, która z konieczności stała się rozbójniczką,
- kobietach palonych na stosach pogrzebowych mężów, kobietach palonych przez własne teściowe, a także o kobietach wydawanych za mąż jako małe dzieci,
- joginach, lewitacji i zespole The Beatles,
- bogach indyjskich oraz mitologii indyjskiej, która jest wybitnie skomplikowana, zawikłana i bogata,
- życiu w Indiach jako korespondent, ze służącym pochodzącym z kasty niedotykalnych,
- niebywale intratnej profesji, jakim jest palenie zwłok,
- niesłychanie brudnym Gangesie,
- zamachu na Indirę Ghandi,
- operacji  Błękitna Gwiazda
i o wielu jeszcze innych, niewątpliwie ciekawych rzeczach.
Niestety, znalazły się minusy, przez które książki nie wspominam najlepiej. Po pierwsze - język powieści, język dziennikarski, reporterski, a nie literacki. Autor relacjonuje nam swój pobyt w Indiach tak, jakby nadawał depeszę. Treść bogata, a forma kuleje, szkoda.
Drugi minus to lektor (tak, tej książki wysłuchałam). Czyta pan Mirosław Utta. Dykcja bezbłędna, ale głos tak wyprany z intonacji, że aż boli. Poszperałam z ciekawości w sieci szukając informacji na jego temat: opinie są różne, od zachwytu po dezaprobatę. Znany jest głównie jako lektor filmowy - i w tym upatruję sedno problemu. Głos, który jest idealnie bezbarwny, przezroczysty, jest znakomity do filmu, bo widz całe emocje odbiera z ekranu, z gry aktorów, z intonacji ich głosu, w słuchaniu których pan Utta absolutnie nie przeszkadza. Niestety, czytanie książki to trochę inna bajka...

piątek, 10 grudnia 2010

"Kot, który znał Szekspira" L.J.Braun (pada śnieg, pada śnieg...)

Koko doskonale umie czytać napisy na okładkach, toteż z łatwością rozpoznaje tytuły dramatów Szekspira, które właśnie zrzuca z półki na podłogę. Czyli na przykład "Burzę" przed burzą śnieżną.
Oczekiwanie na burzę i opady śniegu wypełnia całą niemal książkę. Poza tym pewien drukarz ponosi śmierć w wypadku, a gospodyni Qwilla, pani Cobb zakochuje się. Trudno to sobie wyobrazić, ale te fakty ściśle się ze sobą wiążą.
Cóż tu mamy oprócz tego? Otóż niewiele. Wciąż czeka się na śnieg. Rozmawia. Chadza na obiady. Koko i Yum Yum są zachwycające jak zawsze. Qwill spotyka się z Polly, bibliotekarką. Cisza, spokój. Oprócz tego łubudu na koniec książki, którego szczegółów nie zdradzę. No i jeszcze ten cudnej urody cytat:

"Czy wiesz, dlaczego jest taka tradycja, żeby wstać, gdy chór śpiewa Alleluja?
- Słyszałem, że król Anglii był pod takim wrażeniem, kiedy usłyszał to po raz pierwszy, że zerwał się, a kiedy król wstaje, wszyscy wstają. Czy to nie ta historia?
- Tak właśnie! Około 1743 roku". *


---
* Lilian Jackson Braun "Kot, który znał Szekspira", tłum. Anna Barcz, wyd. Elipsa, 2008, s.169.

środa, 8 grudnia 2010

"Dzień tryfidów" John Wyndham (mocna rzecz!)

Słyszałam sporo o tej książce, głównie dzięki konkursom biblioNETkowym. Toteż postanowiłam sobie tego posłuchać w drodze do i z pracy. Strzał w dziesiątkę.

Głównym bohaterem i narratorem jest Bill, młody człowiek o wykształceniu biochemicznym i pracujący w szkółce tryfidów, przedziwnych roślin uprawnych.
Słówko o tryfidach: genetyczna modyfikacja czy coś w tym rodzaju stworzyła mięsożerne, chodzące i zaopatrzone w wić z trucizną rośliny. Normalnie cudeńko jakich mało.
Ale wracając do tematu: nagle ludzi na ziemi spotyka katastrofa, w przeciągu jednej nocy traca wzrok. Nie wszyscy, ale zdecydowana większość. Zostali nieliczni widzący, zdezorientowani nie mniej niż ślepcy.
Chaos. Przerażenie. Głód. Zagubienie. I mordercze tryfidy. Oto co spotyka ludzi nagle ociemniałych. Straszne.
Na przykładzie losów Bili'ego autor odmalował możliwe scenariusze po kataklizmie. Przedstawił różne postawy ludzkie, reakcje...

I tu zawiesiłam pisanie recenzji na jakiś czas, wróciłam i zdałam sobie sprawę, że byłam na najlepszej drodze do nadętej i ponurej opowieści. A przecież tak naprawdę książka jest wyjątkowo optymistyczna! Bo ludzkość, mimo tak potężnych kopów w tyłek, czyli ślepoty, potem masowej zarazy, a w trakcie i międzyczasie urocze towarzystwo głodnych tryfidów - nie daje się. Bo można żyć po ludzku, nie uciekać się do przemocy, nie realizować swoich chorych urojeń, nie folgować żądzy władzy. Da się żyć godnie. Nieść światło w sobie. Mocna książka, świetna.

Ocena: 5,5/6.

P.S. Czytał Roch Siemianowski, ależ ten facet ma głos... wzdech.
P.S.2. Powstało kilka ekranizacji, nie widziałam, nie wiem, czy dobre, ale tu link do jednego ze zdjęć: klik - super.

wtorek, 7 grudnia 2010

Mikołaj i urodziny BiblioNETkowe

Na Mikołaja dostałam niespodziankę od anonimowego dobrodzieja - oto trzy potworki, dwa mackowe i jeden rasowy duszek. Te dwa to pewnie Cthulhu - albo jego dzieci. Nadawca musiał wiedzieć, że tego stwora nie cierpię, hehe.

W biblioNETce zaś dziś stuknęło mi sześć latek, jak ten czas leci! Dostałam mnóstwo życzeń i jest mi bardzo miło.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Wygrałam książkę!

Udało mi się wygrać "Dziewiątego maga". Dziękuję! Fantastyczna sprawa, albowiem książka przyszła z autografem autorki. Co ciekawe, autorka w autografie występuje jako autorka, albowiem A.R. Reystone to pseudonim.
Ale.... list przyszedł jako polecony... ;) Sza, nic już więcej nie powiem.

Sama wydłubałam zaś z półek i wysłałam dwie książki, do biblionetkowego Mikołaja,  żeby je porozwoził dalej, ale nie powiem jakie, bo to tajemnica.

Tak poza tym to chyba mam spadek formy. "Sanatorium pod klepsydrą" niby czytam, ale mi nie wchodzi, pisanie recenzji mi nie wychodzi, zaglądam na inne blogi i czytam, co ciekawego, ale jakoś nic mnie nie pociąga. Borykam się wciąż z bolącym gardłem, synka mi wysypało nie wiadomo od czego (ja obstawiam herbatę owocową dla dorosłych, mąż proszek do prania) i budzi się milion razy w nocy i płacze, trzeba go tulić, dwa dni temu to po prostu wlazł na mnie i tak spał, na moim brzuchu i klatce piersiowej, obudziłam się lekko przyduszona i trochę połamana. A na poczcie dziś spędziłam pół godziny w ośmioosobowej kolejce. Ratunku.
 Nie lubię się żalić, ale chyba potrzebuję spuścić parę, bo się uduszę.
Marzy mi się lato.

Jedyne, co obecnie mi dobrze wychodzi, to słuchanie w aucie audiobooka.

sobota, 4 grudnia 2010

Kto z Was wyrzucił kiedyś, kiedykolwiek, książkę do kosza?

Ciekawa jestem, czy istnieją książki tak złe, że... wróć. Czy wyrzuciliście kiedyś książkę do kosza? Jeśli tak, to z jakich powodów? Osobiście przyznam się, że co prawda nie wyrzuciłam książki do kosza, ale dałam synkowi do zabawy, a więc na zatracenie, bo on jeszcze nie umie czytać. Książki mi nie żal, bo jest beznadziejna jak rzadko. To antologia "Uczniowie Dantego 1: Piekło jest miejscem bardzo intymnym".
Na razie straciła okładkę, teraz Krzyś już nie chce się nią bawić, a kiedyś pewnie i tak trafi do kosza.
A jak to jest u Was?

P.S. Jeśli chodzi o zainteresowanie biblioteczne mojego syna, to owszem, istnieją. Z najniższych regałowych półek wyciąga po trzy, cztery książki, zrzuca na podłogę, po czym w uzyskanym miejscu parkuje swoje samochodziki.

piątek, 3 grudnia 2010

"Däniken, tajemnica Syriusza, parapsychologia i inne trele-morele" James Randi

Wrzuciłam do schowka zachęcona świetną recenzją na biblionetce - przeczytałam i podobało mi się, hm, średnio. Nie dlatego, że to zła książka, nie... Autor po prostu jest takim rycerzem na białym koniu, walczącym z przejawami oszustwa, ciemnoty i głupoty, że aż czasami przypomina Don Kichota.
W książce James Randi podejmuje się objaśnić, jak ludzie byli (i czasami jeszcze są) nabierani. Przez dziewczynki robiące elfom zdjęcia. Przez filipińskich znachorów przeprowadzającyh bezkrwawe operacje. Przez Dänikena. Przez różdżkarzy i innych magików, co to czytają przez zamknięte koperty, wyginają łyżeczki, odgadują zakryte karty czy też przywołują duchy stukające stolikiem. Słowem, Randi z pasją i zapałem tropi oszustów, co przychodzi mu tym łatwiej, że sam jest z zawodu iluzjonistą.
I czasami to jest zabawne, bo znam gnębionego delikwenta (jak Däniken na przykład), a do tego zgadzam się z autorem. Czasami jest to też średnio zabawne, bo Randi demaskuje oszukańcze operacje filipińskich znachorów opierając się głównie na zdjęciach, zamieszczonych, a jakże, w książce, ale na których kompletnie nic nie widać - serio mówię, gorzej niż ziarniste foty w Trybunie Ludu sto lat temu. A czasem to wcale nie jest zabawne, bo ani nie znam ludzi, których demaskuje, ani też nie znam tych sztuczek - w ogóle jest to dla mnie jakąś nieznaną i mało zrozumiałą sprawą.
No i na koniec coś, co jest serio smutne, bo Randi pisze:
"Myślę, że jeszcze upłynie trochę czasu, lecz Paulette Cooper ujrzy w końcu spektakularny widok walącego się w gruzy kolosa scjentologii. [...]W Anglii odmówiono grupie scjentologów wstępu do kraju i zorganizowania konwencji, gdyż zgodnie z panującym tam prawem ich kult nie może być uznawany za religię"[1].
No niestety, tekst ukazał się w Polsce w 1995 roku, czyli piętnaście lat temu i jakoś nie widać, by coś groziło scjentologom. Trzymają się mocno.

Uderzyłam w nieco patetyczny ton na koniec tej recenzji, a nie do końca słusznie, bo ogółem książka jest bardzo pouczająca: nie powinno się w przeróżne sensacje wierzyć bezkrytycznie, trzeba sprawdzać, dociekać i skrobać paznokciem, czy przypadkiem pod warstwą złota nie kryje się spróchniałe drewno.

Na koniec zabawny (moim zdaniem) cytat o tym, jak to niektórzy oszuści albo ludzie przeświadczeni o prawdziwości "nadprzyrodzonych" zjawisk tłumaczą swoje niepowodzenia.
"[...] co gorsza Elsie stała się w międzyczasie w pełni dojrzałą kobietą, wiadomo zaś, że dziewczęta, które są świadome ptaszków i pszczółek tracą kontakt z krasnoludkami i elfami. »Byłem w pełni świadomy - pisze Doyle - że procesy dojrzewania miewają często fatalny wpływ na psychiczną wrażliwość i paranormalne zdolności «"[2].
He, he, no pewnie.


---
[1] James Randi "Däniken, tajemnica Syriusza, parapsychologia i inne trele-morele: Część II", tłum. Zygmunt Kubasiak, Wydawnictwo Pandora 1995, s. 154
[2] James Randi "Däniken, tajemnica Syriusza, parapsychologia i inne trele-morele: Część I", tłum. Zygmunt Kubasiak, Wydawnictwo Pandora 1994, s. 43