czwartek, 28 kwietnia 2011

O blogu "Habent sua fata libelli" i nie tylko - luźne rozważania


Bazyl w komentarzu poruszył temat pewnego projektu pod pięknym tytułem Habent sua fata libelli, czyli "Mają swoje losy książki". Na blogu tym możemy przeczytać:  "Wśród rozmaitych dziejowych zawirowań oraz nawału czytelniczej pulpy giną pozycje naprawdę warte uwagi i w tym zakątku internetu chcemy je przed takim losem uchronić."

Blog podziałał rok, od września 2008 do września 2009. Potem został porzucony, autor zniechęcił się nieco. Napisał mianowicie:

"Straciłem serce, szczerze mówiąc. Książki w tym kraju czyta może 5% ludzi. Ruch na blogu rzędu dziesięciu osób dziennie. Z współautorów (ha, ha) dwóch napisało po jednej recenzji, pozostali nie napisali nic. A jak ja mam przysiadać fałdów i pisać, to wolę za pieniądze, do czasopism, albo do własnego zbiorku opowiadań, który niestety idzie jak po grudzie. Ale stwierdziłem, że szkoda mi się rozdrabniać, i na razie blog jest martwy.
Natomiast na pocieszenie powiem, że planuję za jakiś kawałek czasu otworzyć stronę autorską, pod imieniem i nazwiskiem. Wtedy tam będę wrzucał recenzje książek, informacje gdzie akurat mnie można przeczytać w druku i ranty o polityce z lewicowego punktu widzenia."


Rozumiem taką decyzję i jednocześnie nie rozumiem. To kwestia rozbieżności celów. Barts założył bloga, żeby w jakiś sposób propagować literaturę zapomnianą, jego celem było dotarcie do jak największej ilości czytelników i zachęcanie ich do czytania (a najpierw do zdobycia, a zaręczam, że to wcale nie takie łatwe, bo próbowałam) książek, które są naprawdę ciekawe i wyjątkowe. To samo czyni na przykład Padma, ze swoich poniedziałkowych gości wyciągając takie tytuły pod szyldem "Mało znana książka, która zasługuje na szerszą uwagę". Ja taguję "Odkurzone tytuły".
Rozumiem Barta, że zniechęcony znikomym zainteresowaniem porzucił projekt. Tylko że żeby mieć sporą oglądalność, trzeba sobie na to zapracować, sposoby są różne, sami wiecie.

A dlaczego go nie rozumiem? Bo sama mam zupełnie inne poglądy na blogowanie, ale to moje własne, prywatne poglądy i wcale nie trzeba ich podzielać. Mój blog teraz przede wszystkim pełni funkcję notatnika, gromadzę tu wrażenia z przeczytanych lektur. Bo mam dziurawą głowę i za rok już nie będę pamiętać, o czym jest ta czy tamta książka, albo czy warto po tego czy owego autora sięgnąć jeszcze raz czy też niekoniecznie. Ruch na blogu cieszy, bo dyskusje są cenne i pouczające, ale nie to jest priorytetem. Ba, w statystyki prawie nie zaglądam. Dlatego nie porzucę bloga z powodu małego ruchu czy kryzysu czytelnictwa w Polsce, mój własny poziom czytelnictwa trzyma się całkiem dobrze.

Tak czy siak, zapomniane książki warte są (czasami, nie zawsze) odkurzenia, wyciągnięcia na światło dzienne.

Może powstanie podobny blog? Strona? O literaturze dziecięcej znalazłam to "Kiedy byłam mała. Podróż po świecie książek z dzieciństwa".

środa, 27 kwietnia 2011

"Czystopis" Siergiej Łukjanienko (o matko)


Uwaga, jeśli ktoś ma dopiero w planach zapoznanie się z dylogią Łukjanienki, to niech lepiej nie czyta poniższego, bo nie pilnuję spoilerów, elementów istotnych dla rozwoju treści i tak dalej. A to z bardzo prostego powodu: napisanie czegokolwiek o tej książce jest dla mnie bardzo trudne.

Dalsze losy Kiryła, znanego mi z "Brudnopisu" celnika pomiędzy światami, zbuntowanego uciekiniera - są tak straszliwie nudne, że kompletnie mnie nie zainteresowały.
Miota się ten biedny Kirył to tu, to tam, czasem włącza mu się funkcyjny "cyfral"*, czasem polega tylko na własnym sprycie. Najpierw ucieka przed ścigającymi go funkcyjnymi, potem sam zaczyna szukać - ale czego? Jądra ciemności, siedziby zła? I czy znajdzie?
Do licha, nie wiem, chociaż książkę, okropnie ziewając, doczytałam do końca.

Mogłam sobie darować.

Dorzucam malutki plusik za rosyjskie klimaty.

* - "cyfral" grzędowiczowski, oczywiście.

wtorek, 26 kwietnia 2011

"Wyjście z cienia" Janusz A. Zajdel (mmm, Zajdel)


Do licha, czemu tak mało osób czyta fantastykę? W czytniku mam kilkadziesiąt blogów książkowych, a wpisów o książkach z gatunku s-f jak na lekarstwo. A już o książkach napisanych 20-30 lat temu to już się w ogóle nie pisze (oprócz Lema, on się broni, na szczęście). A Zajdel? Zapomniany?

"Wyjście z cienia" - myślałam, że sięgam po jeszcze mi nieznaną pozycję Zajdla (bo ileż go czytałam, "Cylinder", "Limes", "Paradyzja" i trochę opowiadań). Jednak podczas słuchania to tu, to tam odzywały się dzwoneczki - to jakby znajome, ten fragment jakby już gdzieś kiedyś... ale to musiało być straszliwie dawno, zdążyłam prawie wszystko zapomnieć.

Kto kojarzy "Piknik na skraju drogi" Strugackich? Tam jedną z teorii tłumaczących istnienie Strefy był przylot Obcych, przylot jakby mimochodem, przy okazji, ot, rozejrzeli się, naśmiecili, polecieli dalej. U Zajdla jest inaczej - Obcy upatrzyli sobie naszą planetę, przylecieli i rozgościli się, aż za bardzo. Zajdel jednym machnięciem  ręki odsyła do lamusa bajkę Wellsa o inwazji straszliwych potworów z kosmosu, zainteresowanych tylko destrukcją (dlaczego w ogóle kosmitom tak przeszkadzają Ziemianie?) - jego kosmici, Proksowie, są sprytni, podstępni i żądni zysku.

Ale po kolei. Najpierw brawurowo i bohatersko ratują Ziemię przed inwazją groźnych i krwiożerczych Elgomajów, a potem skromnie ustawiają się w kolejce, aby przyjąć podziękowania od wdzięcznych ludzi. Najpierw słowne, potem w naturze (niektóre produkty są dla nich przysmakiem). Potem Proksowie ośmielają się doradzić to i owo ludziom, na przykład zmianę granic, ujednolicenie języka czy rozwój nauk biologicznych z całkowitym pominięciem innych dziedzin. Wszystko dla dobra Ziemi! A ludzie łykają  to wszystko jak młode pelikaniątka, szacunek do Proksów przemieniając w rodzaj jakiegoś kultu!
Nie wolno ich urazić, nie wolno jeść jajek czy grać w rugby (bo te przedmioty przypominają skafandry Proksów). Nie wolno sprzeciwiać się ich żadnym zaleceniom - to jakieś wynaturzenie wdzięczności, to kult bałwochwalczy, a za nieprawomyślne poglądy trafia się do obozów pracy, gdzie dozorcami nie są Proksowie, lecz ludzie...

Widać jasno, do czego pije Zajdel. Fantastyka socjologiczna - och, to mu wychodzi znakomicie. Zniewolenie ludzkości przez jej własne ułomności (służalczość, chciwość, żądza władzy) - to przecież tematy wciąż aktualne. Dość spojrzeć na Libię i jej tyrana - twardą ręką za twarz trzymał, karabinem groził i umiał to wszystko w garści ścisnąć - ileż dziesiątek lat to trwało, zanim w końcu pękło? Trzydzieści?
Mniej więcej tyleż lat ma dzieło Zajdla. I co, przestarzałe? No skąd.

Warto przeczytać, choćby dla tego uczucia ulgi i satysfakcji, że ludzie w końcu kiedyś zmądrzeją, otrząsną się z tego cholernego marazmu, z tych milionów nici oplatających ich niczym niewidoczna sieć; że spadną im łuski z oczu i zobaczą, jacy naprawdę są kosmiczni przybysze. Ludzie wyjdą z cienia. Jak Libijczycy.

Wyjście z cienia [Janusz A. Zajdel]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

czwartek, 21 kwietnia 2011

"Galeria złamanych piór" Feliks W. Kres


Podchodziłam do tego zbioru felietonów trochę jak pies do jeża. Sama nie wiem dlaczego. Ale jak już się wkręciłam w lekturę, to poszło jak z płatka. Z kilku powodów.
Po pierwsze, odpowiada mi poczucie humoru autora.
Po drugie, swego czasu czytałam namiętnie forum s-f, gdzie też rozbierano twórczość młodych talentów na drobne kawałki, a każdy kawałek porządnie obijano kijami.
Po trzecie, Kres pisząc, jak należy pisać oraz jak nie należy, wskazuje jasną i świetlaną ścieżkę dla przyszłych pisarzy.
Po czwarte wreszcie, nie lubię, jak ktoś kaleczy język polski, czy to ortograficznie, czy stylistycznie, czy rzeczowo. Nie lubię, jak młody autor zafascynowany wiedźminem czy innym nekromantą, łapie pośpiesznie za długopis i pisze nowe przygody, nie zawracając sobie głowy podstawowymi regułami ojczystego języka. Ot, natchnienie go sparło i nie strzyma, musi, po prostu musi wyrzucić to z siebie na papier, bo inaczej pęknie z hukiem.

I pęka, bo Kres ze szpileczką już czyha i dziabie te nadmuchane baloniki.
Bang! Popracuj nad zaimkami, bo się mnożą jak bakterie. Bang! Styl do bani. Bang! Piszesz znośnie, ale żadnego w tym polotu, żadnego pomysłu, nie wiem, czy coś z tego będzie.
Skacze sobie Kres z tą szpilką w dłoni, łamie i przetrąca kręgosłupy młodym autorom, a ja się z tego cieszę, nie lubię bowiem zalewu literatury średniej, bylejakiej, niedopracowanej. Takie mamy czasy, że książkę może wydać każdy, wystarczy napisać i zapłacić - są wydawnictwa oferujące taką usługę. I to może być byle co, nikt tego nie sprawdzi, chyba że ortografię, wątpię, by pracował nad tekstem ktoś oprócz autora. Miałam okazję przeczytać taką książkę, chyba była wydana przez takie właśnie wydawnictwo. Nie chcę takich książek na półkach w księgarniach.

Kres też nie chce i cześć mu za to i chwała.

wtorek, 19 kwietnia 2011

"Krzysztof" Aleksander Minkowski (dzięki, Kasia!)


Kasia czytała, to znaczy słuchała, poleciła, a że potrzebowałam czegoś lżejszego po smutku Gallego czy ponurym Mankellu - wzięłam "Krzysztofa" w wykonaniu (czy tak można pisać?) Mariana Opani.
Książka, jak się okazało, wcale nie jest lżejsza, bo dotyka spraw poważnych: zaufania, uczciwości i takich innych górnolotnych słów. Ale bez zadęcia i nadęcia, na szczęście.

Krzysztof Smuga to nastolatek, zbuntowany wrażliwy dzieciak. Autor dopadł go, gdy chłopak jest właśnie na zakręcie - nie otrzymuje promocji do klasy maturalnej. Do tego jest skłócony z kolegami z klasy, na własne życzenie, woli bowiem trzymać się z kolegami z domu dziecka. Bo Krzysztof jest dzieckiem adoptowanym. Ten młody chłopak miota się straszliwie przez większą część powieści. Walczy z nauczycielami, walczy z ludźmi z klasy, z rodzicami też, zwłaszcza z ojcem. Klasyczny bunt nastolatka, negacja wszelkich wartości. Kolczasty jeż z tego Krzysztofa!

Kiedy do chłopaka trafia plotka, jakoby jego ojciec w młodości był na bakier z prawem, Krzysztof łapie się tego kurczowo. Jeśli okaże się to prawdą, jeśli pojawi się rysa na nieskazitelnym wizerunku Smugi seniora, bezwzględnie uczciwego i prawdomównego lekarza - to Krzysztof będzie górą, będzie wygrany. Przynajmniej  tak myśli. Tak myślą nastolatkowie.
Rusza więc autostopem w Bieszczady, tropiąc ślad młodego doktora Smugi. Znajduje bez trudu, bo doktor okazuje się tak wyrazistą postacią, że mimo upływu lat całe miasteczko o nim pamięta. Jakim człowiekiem jest doktor? Och, bardzo zaskakującym. Byłam szczerze zdumiona poznając jego wizerunek z dawnych lat i nie wątpię, że Krzysztof też.

Powieść ociupinę trąci myszką, co mi absolutnie nie przeszkadzało. Nawet fajnie jest tak na trochę cofnąć się w czasie, albo raczej spojrzeć przez ramię za siebie... Nie gońmy tak za nowościami, co? Raz na jakiś czas trzeba się zatrzymać i odpocząć. Powieść Minkowskiego dobrze się do tego nadaje.

Marian Opania dobrze czyta. Do tego stopnia, że czasami zapominałam, że to on czyta. Ba, że w ogóle ktoś to czyta!

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

"Znak czterech" A.C. Doyle (no nie, panie Holmes, ale pan jest...)


Watson się żeni! A Holmes okazuje się być ćpunem.
"Sherlock Holmes sięgnął po buteleczkę stojącą na gzymsie kominka, a następnie wyjął z ładnego futerału wykonanego z marokańskiej skóry strzykawkę. Długimi bladymi nerwowymi palcami osadził na nią delikatną igłę i podwinął mankiet lewego rękawa. Przez krótką chwilę wpatrywał się w zadumie w swoje żylaste przedramię i nadgarstek, poznaczone bliznami po niezliczonych nakłuciach. Wreszcie wbił sobie igłę w rękę, nacisnął tłoczek strzykawki i z przeciągłym westchnieniem zadowolenia zagłębił się w obitym aksamitem fotelu". *
No i niestety, ja, miłośniczka intelektu Holmesa, straciłam do niego sporo szacunku. Gość daje sobie w żyłę trzy razy dziennie przez parę miesięcy, morfinę albo kokainę i twierdzi, że narkotyk cudownie rozjaśnia i pobudza umysł. No cud miód malina, dzieciom w szkołach dawać po strzale, rozjaśni im się umysł i geniusze wyrosną, jak kwiatki na rabatce. Do licha, młodzież nie powinna czytać tego utworu! Z drugiej strony, czy dzisiejsza młodzież czyta Doyle'a? Czy woli iść na niego do kina?..

W tym opowiadaniu autor przed oczy pary przyjaciół podsuwa piękną pannę Morston, jakby chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie są ze sobą bliżej związani niż czytelnik myśli (no, mieszkają ze sobą, spędzają ze sobą masę czasu...). Nie są. Watson łapie się jak mucha na oszałamiające wdzięki panny Morston. Niestety, zanim będzie mógł choćby zacząć myśleć o konkurach, musi wykazać się w oczach wybranki - najlepiej rozwiązując zagadkę śmierci jej ojca.

Pikuś, ma przecież przy boku Sherlocka z rozjaśnionym umysłem! Siedmioprocentowy roztwór kokainy czyni cuda. Przyjaciele zgłębiają tajemnicę ludzi, którzy dawno temu połakomili się na cudze dobro. Wyjaśniają, jaką rolę odegrał w tym przedsięwzięciu ojciec panny Morston. A po szaleńczym pościgu barką po Tamizie łapią przestępcę, a Watson może w końcu się oświadczyć.

Czego zresztą nie robi, pozostawiając czytelników w niepewności.

P.S. Trafiłam na dziwne zdanie na stronie 136:
" - zawołał Jones z wyraźnym trzęsące się."
Nie mam pojęcia, o co w nim chodzi. Ktoś ma jakiś pomysł?

---
* "Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmes" Sir Arthur Conan Doyle, tłum. Anna Krochmal, Robert Kędzierski, Wydawnictwo REA, Warszawa 2010, s. 88

Znak czterech [Arthur Conan Doyle]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE



sobota, 16 kwietnia 2011

"Księga Diny" Herbjørg Wassmo (o co takie halo?)


Przeczytałam "Księgę Diny", odłożyłam ją na półkę i zapytałam sama siebie  - no dobra, niezła książka, ale o co to halo? Te ceny na allegro, kolejki do czytania... No tak, wyidealizowałam sobie tę powieść, uznałam, że to będzie cudo nad cudami, a "Księga Diny" okazała się po protu dobrą, no może więcej niż dobrą, ale nie nadzwyczajną książką.

Dina to bohaterka powieści, poznajemy ją, kiedy jest malutka i kiedy przytrafia jej się największa tragedia w życiu - umiera jej matka. Nie zdradzę chyba zbyt wiele z powieści, kiedy napiszę, że umiera przez nią właśnie, przez Dinę. To wydarzenie odciska się tak głęboko w dziewczynce, później kobiecie, że determinuje całe jej życie.
Odepchnięta przez ojca, Dina wychowuje się jak dzikuska, a ledwie dorasta, już wychodzi za mąż. Mężczyźni w jej życiu odgrywają wielką rolę, co z tego, skoro Dina niszczy jednego po drugim. Zachowuje się jak władczyni, królowa. Okrutna i niesprawiedliwa, zachwycająca i pociągająca, dobra i zła, piękna i bestia w jednym ciele. I nie wiem, czy jej zazdrościć, czy współczuć, czy też może osobom z jej otoczenia - zazdrościć czy współczuć, a może ani jedno, ani drugie.

No właśnie, ani jedno, ani drugie. Ponieważ nie polubiłam żadnej osoby z tej powieści na tyle, by ze szczególnym zaciekawieniem śledzić jej losy. Ojciec Diny - ciężko doświadczony przez los, ale sam ma też sporo za uszami, nieładnie tak odtrącać dziecko. Mąż Diny, zakochany w niej do szaleństwa, dał się całkowicie wepchnąć pod pantofel. Zresztą nie jest wyjątkiem, całe otoczenie Diny daje się jej podporządkować, co świadczy o tym, jaką ta kobieta ma siłę przebicia.
Sama Dina zaś, tak twarda, silna, czasem cierpiąca - jest tak silnie skoncentrowana na sobie, tak niewyobrażalnie egotyczna, że aż się muszę skrzywić, jak to piszę. Nie lubię Diny.

Nie da się jednak ukryć, że to kawał porządnej powieści. Długiej, pełnej szczegółów, harmonii i metafizyki, świetnej do czytania. Z pewnością wielu czytelnikom ta opowieść trafiła prosto do serca. W moim przypadku nie trafiła, pewnie drgnęłam w tym momencie i poszło tuż obok.

Księga Diny [Herbjørg Wassmo]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Ach, Włóczykijka następna u mnie! I ministosik!


Udało mi się dziś spotkać z Isabelle, autorką bloga Magia książki. Miała mi przekazać książkę Harosława Jaszka "Jak niczego nie rozpętałem", książkę Włóczykijkę.
Spodziewałam się książki, no i zakładki włóczykijkowej, a tu do tego różności, słodkości, herbaciątka i - jako że Wielkanoc blisko - zajączek! To jest bardzo bardzo miłe, taki pakiecik, słodkościami podzieliłam się z mężem, zakładkę jedną wsunęłam już do książki, draże właśnie wcinam (odchudzam się, ale zrobiłam sobie przerwę na dziś).

 W cukierni wypiłyśmy po kawie i pogadałyśmy, o czym się dało, o literaturze, o życiu, o pisaniu po książkach i o pseudonimach. Ach, za krótko! Ale w domu czekał mąż z synem, nie mogłam siedzieć za długo, szkoda. Ale mam plan, zaprosić Isabellę na spotkanie biblionetkowe :)

Pozostałe książki to "Czekając na Roberta Capę" Susany Fortes, wygrana u kultur-alnie, a "Mgły Avalonu" Bradley pożyczyła mi Eruana.

czwartek, 14 kwietnia 2011

"Mężczyzna, który się uśmiechał" Henning Mankell (i tym mężczyzną nie jest Kurt, o nie)


Przy każdym kolejnym odcinku cyklu o Kurcie Wallanderze coraz ciężej mi pisać recenzję/opinię.  Dlaczego? Ano bo Kurta znam już całkiem dobrze, jego zmęczenie, zrezygnowanie i paskudny humor nie jest dla mnie niczym nowym; to, że śledztwo przez niego prowadzone jest długie i trudne, to już wiem; kłody pod nogami policji zdążyłam dokładnie obejrzeć, a rozważania nad kondycją szwedzkiego społeczeństwa może i były odkrywcze i głębokie, ale jakiś czas temu. Dla Szweda.

Czy to znaczy, że Wallander jest nudny? A gdzieżby tam!
Jest stałą, alfą i omegą kryminału. Jest zmęczony, znerwicowany, pełen wyrzutów sumienia, ale do tego wszystkiego jest po prostu dobrym policjantem, który nie odpuszcza.

A tym razem łatwo by było sobie odpuścić, bo "przeciwnikiem" Wallandera w kryminalnej rozgrywce jest osoba bardzo wysoko postawiona. Bogacz, biznesmen ze znajomościami, prawie książę czy też pan na włościach. Pieniądze i władza zdeprawowały tego człowieka do tego stopnia, że nie waha się definitywnie usuwać ze swej drogi ludzi, którzy mu przeszkadzają. Przy czym umie doskonale zacierać za sobą ślady.
Wallandera wkurza to, że w kontaktach z nim jego przełożeni przybierają postawę uniżonego, służalczego człowieczka mnącego w garści czapkę i przestępującego niepewnie z nogi na nogę. Kurt tak nie chce i nie może, bo?
Tak, bo jest dobrym gliną. Przystępuje do walki z potentatem, chcąc zetrzeć mu z twarzy wieczny, przylepiony uśmieszek wyższości. To walka na śmierć i życie, bezpardonowa i ostra. Lubię takie kryminały, nic na to nie poradzę, lubię Kurta Wallandera.
Ot co.

Mężczyzna, który się uśmiechał [Henning Mankell]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

środa, 13 kwietnia 2011

Takie tam rozterki (a naprawdę chodzi o to, że głupia jestem)

Dlaczego głupia? Bo znalazłam na allegro piękne notesy i zapałałam do nich miłością wielką i gorącą. A drogie skurczybyki, że hej. Taki o:

 jak książka. 125 zł.

A taki: 
nazwany "Ewangeliarz z Lindau", cudeńko, 85 zł.

Są jeszcze kocie notesy:
jedyne 66 zł. 

I od niedzieli wchodzę na allegro, oglądam sobie te zeszyty, oprawy, ceny i głupia jestem, bo w końcu sobie któryś kupię, wywalając mnóstwo kasy na zeszyt, po prostu zeszyt. Czy to fiś? No pewnie :) Pisze to osoba, która sobie z wycieczki do Londynu przywiozła zeszyt z papieru czerpanego, oprawny w skórę z wprawionym kamieniem:
Jeśli zaś chodzi o książki, papierowo mam na tapecie "Czystopis" Łukjanienki, który przeczytałam już w trzech czwartych, ale zaczął nudzić mnie śmiertelnie i leży sobie i czeka na zmiłowanie, aż go dokończę, a mnie się wcale nie śpieszy, bo przeprosiłam się z igłą i zrobiłam sobie mały obrusik na ławę, obrębiony na zielono. 
Słucham zaś Zajdla, historii Sneera, czytałam już to, kiedyś dawno, ale pewne rzeczy się nie starzeją i dzieła Zajdla do takich należą, tak mi się wydaje. 

P.S. Jeśli to miałby być koci notes, to bardziej ten z pomarańczowym tłem czy ten z motylami?

niedziela, 10 kwietnia 2011

"Kot, który tropił złodzieja" L.J.Braun


Koleżanka, która mi pożycza te kryminały, uprzedzała, że im dalej w las (czyt. większy numerek serii), tym bardziej książeczki podupadają.

Na szczęście tom dziewiętnasty, czyli powyższy, wcale nie jest podupadły. Rozsądnie wyważono w nim proporcje pomiędzy: ilością kota w książce, rozmaitością jedzenia, życiem codziennym w Picax i wątkiem kryminalnym. Do tego sympatyczne szkockie akcenty, no i psikusy pogodowe. Nie można się nudzić, czytając. Ach, zapomniałam, drobny minus - osoba podejrzana jest jedna od początku do końca, ale co tam, przecież ważne są dowody, nie tylko podejrzenia, do rozwiązania zagadki morderstwa.

Koko, wracając do tytułu, wcale nie tropił złodzieja, tylko swoim zwyczajem zrzucał książki z półek, książki oczywiście o odpowiednich tytułach. Złodziej nękał miasteczko drobnymi kradzieżami, niejako przygotowując je na prawdziwe, wielkie oszustwo. Prawie się udało, ale od czego jest Qwill i jego wścibskie wąsy.
Szkoda tylko, że zginęła miła i sympatyczna osoba. Nawiasem mówiąc, jej śmierć była wyraźnie inspirowana książką Gardnera "Sprawa opieszałego Kupidyna" - czyli małżeństwo, sałatka z krabów, arszenik i zagadkowa śmierć...
Fajnie, że poznałam w końcu Pogodnego Jima oraz Claytona, wnuka perliście się śmiejącej Celii Robinson. Fantastycznie, że Polly zmieniła imię kotu. Był Bootsie, jest Brutus.

sobota, 9 kwietnia 2011

"Sprawa odłożonego morderstwa" E.S.Gardner (Mason, mrrrr)


Tym razem książka nie wysłuchana, a przeczytana (dzięki uprzejmości kolegi biblionetkowego, który ucieszył się, że lubię tego nieco zapomnianego autora i jego bohatera literackiego Masona - pozdrawiam, misiaku!).

Tych kryminałów chyba jednak lepiej mi się słucha niż czyta - a to z racji nikłej ilości stron. Gdy ktoś to czyta, jest tego więcej. Gdy ja sama, pędzę jak wariatka za akcją i zanim się obejrzę, odwracam ostatnią kartkę.

Fabuła w tym kryminale jest typowa dla Masona, ups, przepraszam, dla Gardnera: oto w kancelarii adwokata zjawia się młoda kobieta, wlokąc za sobą kłopoty związane z bogatym znajomym. Pojawia się też dawny chłopak klientki, ten z kolei wlecze za sobą niezardzewiałą miłość Wkrótce pada strzał i bogaty znajomy umiera, a podejrzaną jest oczywiście klientka Masona lub jej chłopak.
Zawsze tak jest, że wszystkie dowody i poszlaki wskazują na klientów Masona, ale on potrafi wyciągnąć nieoczekiwane (dla mnie) wnioski z wydarzeń, przesłuchań, rozmów - i ujawnia prawdę, jaka by ona nie była.

Urocza w kryminałach Gardnera jest ta staroświeckość, która detektywom każe szukać budki z telefonem lub drogerii, kiedy trzeba złożyć sprawozdanie szefowi. Albo te podsłuchy, montowane w listwach przypodłogowych. Cudo.

No i mniamniuśny cytacik, który wyłapałam bystrym oczkiem:
"Mason, zrelaksowany po prysznicu, w cienkiej jedwabnej piżamie, siedział w niskim fotelu, czytając kryminał. Złowieszcze chmury burzowe, przez całe popołudnie zbierające się nad górami na północy i wschodzie, zaczęły przesuwać się nad miasto. Coraz wyraźniej słychać było grzmoty.
Wtem zadzwonił telefon.
Mason, nie podnosząc oczu znad książki, wyciągnął ramię i przez chwilę macał wkoło, szukając słuchawki". *
Oto bratnia dusza!

Jeszcze słówko o tytule - morderstwo odłożone to morderstwo popełnione na jachcie, ale nie wtedy, kiedy wszyscy myśleli, że zostało popełnione, tylko później, i nie przez tę osobę, która się narzuca jako winna (nie mówimy tutaj o klientach Masona, oni przeważnie są niewinni), tylko przez zupełnie inną. No. To wyjaśniłam, co?

P. S. Tym razem okładka, autorstwa Marka Machay, bardzo udana.

---
*- "Sprawa odłożonego morderstwa" Erle Stanley Gardner, tłum. Anna Rojkowska, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000.

Tom 86 cyklu.

piątek, 8 kwietnia 2011

"Ścieżki Avenidów" Agnieszka Grzelak (książka Włóczykijka)


Wzięłam udział w akcji "Włóczykijka" trochę wbrew sobie, bo zasypana jestem kupką książek pożyczonych i własnych. Czytanie "na termin" średnio mi odpowiada, ale co tam, powiedziałam sobie w duchu i zapisałam się na "Ścieżki Avenidów".

Bardzo dobrze zrobiłam. Dostałam książkę, którą przeczytałam z zapałem i przyjemnością. Och, nie jest to literatura z najwyższej półki, aspirująca do niewiadomoczego - i chwała Bogu, bo nie tego potrzebowałam.

"Ścieżki Avenidów" to właściwie prosta historia. Główna bohaterka, Mori, dziewczyna o nieprzeciętnych zdolnościach, właśnie wkracza w dorosłość. Wyprowadza się od rodziców, zaczyna pracę, poznaje przystojnego chłopaka - i nagle ciach, zostaje porwana do równoległego świata, gdzie ma zostać królową wbrew swojej woli. Tu się akcja rozgałęzia: on jej szuka, mając do pomocy Avenidów (intrygujący lud wędrujący w książkach, przez książki i dzięki książkom), ona próbuje uciec z niewoli. Czy im się uda i w jakim stylu, tego dowiemy się z książki.

Otóż właśnie, styl. Książkę napisała kobieta, która naprawdę zna się na pisaniu. Skąd wiem? Ano, bo książkę przeczytałam płynnie, bez zająknięć, nic mi nie zgrzytało, nic nie zatrzymywało, śledziłam losy sympatycznej Mori z zaciekawieniem. Wciągało! Do tego pani Grzelak lubi książki, lubi ładne przedmioty (i pięknie je opisuje), ma wyczucie stylu i - cóż za ulga - kolor kremowy nazywa kremowym, a nie ecru!
Dostałam do ręki miłą historię, bardzo dobrze napisaną - spodobało mi się tak, że na pewno poszukam poprzednich części cyklu. Ha! Tak, to cykl. Ale na szczęście książka nie wymagała znajomości poprzednich części - zadbała o to autorka, wtrącając tu i ówdzie, mimochodem, zdania naświetlające przeszłość bohaterów.

Poruszę jeszcze jedną kwestię. Rzadko piszę o okładkach, ale ta mnie zastanowiła i zmusiła do przemyśleń. Zobaczyłam białowłosą dziewczynę o jasnych oczach i myślałam, że to Mori, ale przeczytałam:
"Spodobała mu się jej delikatna twarz o granatowych oczach [....], okolona ciemnymi włosami, opadającymi w łagodnych falach do połowy pleców".[1]
Może więc to czarny charakter (wiem, że to facet, ale są różni faceci), Arxt?
"Mimo że wyrósł na wysokiego, chudego mężczyznę, to jego jasnoniebieskie oczy, blada cera, białe włosy opadające na ramiona [...]".[2]
Ach nie! To Avenidka, Rissa.
"Jej długie srebrzystobiałe włosy splecione były w dwa sięgające połowy pleców warkocze". [3]
"Miała jasnoniebieskie, prawie białe oczy [...]".[4]
Dlaczego Avenidka trafiła na okładkę? Bo tytuł brzmi "Ścieżki Avenidów"? To w takim razie powinno ich być dwoje na tej okładce, Rissa miała towarzysza, równorzędnego jej bohatera. Lubię, jak okładka jest mocno osadzona w treści, tu tego nie czułam, szkoda. W tym miejscu pozdrawiam Pawła Rosołka, projektanta!

---
[1] "Ścieżki Avenidów", Agnieszka Grzelak, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s.15
[2] Tamże, s.85
[3] Tamże, s.89
[4] Tamże, s.91

Ścieżki Avenidów [Agnieszka Grzelak]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 5 kwietnia 2011

"Trzy opowieści" Eugenio Carmi i Umberto Eco (warto się zatrzymać na chwilę)


 Pierwsza opowieść jest o wrednym twardogłowym generale, który chował bomby atomowe na poddaszu, czekając na dogodny moment do rozpętania wojny. Atomy (te z bomb) znalazły sposób, żeby wojny nie było, a to z pewnością dlatego, że były koronkowymi kwiatuszkami i kółeczkami.

"Atomy zamknięte w bombach
były głęboko zasmucone.

Z ich powodu
miało dojść do wielkiej katastrofy:
miało umrzeć tak wiele dzieci,
tak wiele kotków,
tyle kózek,
tak wiele ptaków,
słowem,
wszyscy." *

Druga opowieść jest o trzech kosmonautach, którzy polecieli na Marsa. Tam spotkali sześciorękiego Marsjanina i chcieli mu zrobić coś złego (ludzkie odruchy są jakoś tak ukierunkowane negatywnie). Na szczęście się powstrzymali w ostatniej chwili.
Każdy kosmonauta był wycinkiem z gazety: amerykańskiego "New York Times", rosyjskiej "Prawdy" i chińskiej gazety o nieznanej mi nazwie (same krzaczki, wiadomo).

Trzecia opowieść to historia Cesarza z manią wielkości i żądzą władzy, który chciał mieć za poddanych mieszkańców obcej planety. Tylko że oni nie chcieli. Może dlatego, że w porównaniu z ich planetą Ziemia jest wyjątkowo zasmrodzona i brudna? A może dlatego, że Ziemianie są figurami geometrycznymi w szaroburym kolorze, a Karły z Gnu są mięciutkimi kłębuszkami waty z kleksami kolorowej farby na wierzchu.

To opowieści dla dzieci. Albo dla dorosłych. Lub też dla dorosłych, którzy czytają dzieciom. Sama przeczytałam zachęcona tą opinią.

---
* - "Trzy opowieści" Eugenio Carmi i Umberto Eco, tłum. Agnieszka Kuciak, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2005, s.18.

sobota, 2 kwietnia 2011

"Białe na czarnym" Ruben Gallego (och!)


A niech to. Dawno nie czytałam historii tak ściskającej za serce, a do tego tak beznamiętnie opisanej. Nie czytałam biografii autora, nie wiem nic o jego życiu. Wiem tylko to, o czym napisał w książce, jeśli to wycinek jego życia, to... hm, jak to ubrać w słowa? Słowa wydają się miałkie i nijakie. Tylko że bez słów nie powstanie żadna książka, ani żadna jej recenzja, nie ma co bać się słów.

Ruben urodził się w Rosji i trafił od razu po urodzeniu do domu dziecka. Sparaliżowany, z bezwładnymi nogami i szczątkowo sprawną jedną rękę był traktowany jak tobołek, paczuszka, w dodatku śmierdząca, którą przerzuca się z jednego do drugiego przybytku, żongluje między instytucjami. Opisuje to w książce, powolutku, bez oskarżeń, bez pretensji, a przecież mógłby, choćby ten chory system oskarżyć. O bezduszność i okrucieństwo, z którym niepełnosprawne sieroty wysyła się, po skończeniu 18 lat, do domu starców. Domy starców to przechowalnie, a raczej umieralnie, bo z minimum opieki, z minimum jedzenia trudno długo żyć.
A domy dziecka? Ruben pisze o nianiach, które są lepsze czy gorsze, ale tak samo chcą mieć jak najmniej pracy z podopiecznymi. Dzieci są jak czułe struny, wychwytują to w lot. Ruben miał taki okres podczas pobytu w jednym z domów dziecka, kiedy to przestał jeść i pic, a raczej jadł i pił jak najmniej, żeby jak najrzadziej być zmuszonym do proszenia o pomoc w załatwianiu potrzeb fizjologicznych...

Gallego porusza mnóstwo tematów - opisuje swoje życie, mnie drętwieje serce ze współczucia, smutku  i czasem gniewu.
Nie mogę już pisać o tej książce.