To jest absolutne mistrzostwo świata, tak skonstruować postać w książce, że momentalnie nas ona wkurza (jeszcze Magdalenie Salik się udało, we "Wścieku", napiszę o tym) i trwa to naprawdę długo, bo ta postać jest mega wkurzająca. Mega! Mowa o panu Hopkinsie, hodowcy drobiu z zapadłej angielskiej prowincji.
Ten szanowany (tak lubi o sobie myśleć), majętny, nudny i płytki umysłowo człowiek oprócz tego, że hoduje kury, należy też do Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego. Podczas jednego z zebrań, uniesiony entuzjazmem, deklaruje sfinansowanie zakupu nowego teleskopu astronomicznego, czego oczywiście prawie natychmiast żałuje, jest bowiem równie skąpy, co nudny. I oto ten nasz bohater dowiaduje się - na kolejnym zebraniu tegoż towarzystwa - że Ziemi zagraża katastrofa. Całkowita zagłada, apokalipsa, wyginiemy. Pan Hopkins stoi osłupiały, ale cóż on sobie pomyślał? Tak, już nie będzie musiał asygnować żadnych kwot na teleskop, bo po co on komu, jak Ziemię czeka koniec? Tak, to właśnie taki typ człowieka i aż jęknęłam w duchu, że z nim właśnie będę się bujać do końca powieści, to będzie przecież jakaś porażka!