środa, 22 kwietnia 2009

"Książę przypływów" kontra "Chłopiec z latawcem" kontra "Bóg rzeczy małych"

W krótkim odstępie czasu przeczytałam obie te książki. Z pozoru różne, mają sporo ze sobą wspólnego. I śmiem twierdzić, że przez to, iż "Książę" był pierwszy, "Chłopiec" nie zrobił już na mnie takiego wrażenia, jaki powinien zrobić. A jakie powinien?... Silne, mocne, wstrząsające. Ale zgarnął to w większości "Książę", trudno! Są takie podobne, te książki... a jednocześnie tak różne.

Różne jednak tylko powierzchownie, bo jedna opisuje losy Amerykanina z południa, druga Afgańczyka, któy wyemigrował do Stanów. Jeden chce pomóc siostrze pogrążonej w odmętach obłędu, drugi chce uratować bratanka od straszliwego losu w Kabulu. Ale każdy z nich musi tak samo zrobić krok w tył, zmierzyć się w przeszłością i jej upiorami, przełamać bariery w duszy, rozdrapać dawno zabliźniałe rany, raz jeszcze przejść mękę wspomnień - po to by pomóc, nie tylko siostrze czy bratankowi - ale też sobie...

Tu przerwałam pisanie, żeby po kilku dniach powrócić, bo do w/w tytułów doszedł jeszcze jeden: "Bóg rzeczy małych". Przeczytałam i rzekłam sobie w duchu: "Wszak te książki są o tym samym!". I nieważne, że jedna napisana przez Amerykanina, gdzie bohaterem jest Amerykanin, a akcja dzieje się w Ameryce, druga przez Afgańczyka opisującego Afganistan, trzecia przez Hinduskę snującą opowieść rodem z Indii. Sedno opowieści, jądro, ten kryształek w samym środeczku, jest taki sam. Upiory przeszłości z czasów dzieciństwa, powracające do ludzi, gdy już są dorośli - jak sobie z nimi poradzić? I skąd się wzięły, i dlaczego są tak upiorne? Jak to się dzieje, że najdotkliwiej bolą rany zadane dzieciom przez najbliższą rodzinę? I jakim cudem umieją się, te rany, tak ładnie zabliźniać z wierzchu, a pod spodem jątrzyć się i wciąż boleć?

To było jądro, a wokół niego narasta cała ta otoczka, jak doszło do tych, straszliwych czasem, spustoszeń w duszach i psychikach bohaterów, nierzadko wyciskająca łzy z oczu, rojąca się od przemocy fizycznej i psychicznej. Wokół tego mamy jeszcze próby dojścia z tym wszystkim do ładu - czasem udane, czasem nie - z tym, że tu istotne są te próby, a nie ich efekt, próba świadczy o walce, jej brak - o poddaniu się. A jeszcze wokół tego wszystkiego mamy pełną i wyrazistą opowieść przypisaną do bohatera każdej książki z osobna, tu już możemy rozsmakować się w opisach amerykańskiego południa, Afganistanu czy Indii. I na to wszystko, na to jądro i poszczególne otoczki, narzucona jest jak zasłona z muślinu, szal, welon tiulowy, osobisty język, styl i wrażliwość autora, jego indywidualny sposób pisania.

Te powieści dotykają bardzo istotnych aspektów - i dlatego są tak dobre, mają to coś, tę iskrę bożą, dzięki której czyta się je z zapartym tchem, dniami i nocami. Jedyne, co mam sobie do zarzucenia, to to, że przeczytałam je za szybko jedna po drugiej, zresztą całkiem przypadkowo - przez co każda kolejna traciła swoją siłę oddziaływania. Szkoda. Choć z drugiej strony, gdyby odstępy czasowe były większe, czy tak wyraźnie dostrzegłabym te podobieństwa między nimi? Tytuł, czyli Pat Conroy kontra Khaled Hosseini kontra Arundhati Roy - jest bez sensu, jaka kontra? Pełna współpraca...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz