Żartowałam, nie zdradzam, kto zabił.
Dziewiąty tom przygód Flawii zaczął się... tak, zaczął się przypomnieniem, że te biedne dziewczęta spotkał straszny los. Ich ojciec, dusza człowiek, zmarł po ciężkiej chorobie. Jak one to zniosły? Z godnością, ale i z ogromnym trudem. A Dogger? Ach, pisać nie będę. Jednak... nie jest tak źle, nieuchronność pewnych zdarzeń zmienia perspektywę, czasem na lepszą.
Rodzina de Luce'ów wyprawia się na coś w rodzaju spływu kajakowego, tylko łódką. Zamiast trzech panów, mamy trzy panienki nie licząc Doggera. To bardzo angielskie spędzanie czasu, a że przy okazji Flawia wyławia z rzeki zwłoki, cóż. Flawia jest Flawią, nieprawdaż.
Oczywiście, wycieczkowicze zatrzymują się na dłużej w miejscu makabrycznego znaleziska, niby dla złożenia zeznań, ale przecież Flawia jest Flawią jest Flawią i musi znaleźć mordercę.
Trup to młody Orlando Whitebread.
"Jego ojciec był kiedyś proboszczem u świętej Mildred na Moczarach" *To proboszcz, który został skazany za potrójne morderstwo: trzy starsze panie zostały otrute podczas nabożeństwa winem mszalnym. Wstrząsające. Fascynujące. Zrozumiałe, że Flawia postanawia zostać tam dopóty, dopóki nie rozwiąże zagadki morderstwa Orlanda.
Narazi się tym posunięciem na osobiste niebezpieczeństwo, robi się naprawdę groźnie, a rozwiązanie zagadki to przede wszystkim wielkie uff.
Nie zdradziłam, kto zabił, nie opowiedziałam o szczegółach, o balsamowaniu zwłok, o podstarzałej aktorce, o fotografii lotniczej, a raczej latawcowatej, nic nie zdradziłam! Za to powiem, że intryga w drugiej połowie książki traci nieco klarowność, ale w przypadku Flawii takich drobiazgów nie zauważam. Albowiem, gdy tylko dostanę do ręki nowy tom przygód tej dziewczynki, zaczynam czytać go w bardzo specyficzny sposób.
Czytam bardzo szybko, wręcz łapczywie, nie zatrzymując się. Czasem mi coś brzęczy z tyłu głowy, żeby zwolnić, zastanowić się nad jedną czy drugą kwestią - ale ja nie mogę. Książki z tego cyklu działają na mnie jak narkotyk, nie oderwę się, dopóki nie skończę. Czytam ostatnie zdanie, łapię głęboki oddech, jednocześnie ucieszona i rozżalona tym, że już przeczytałam.
Nie wracam do lektury, nie szukam braków. Dla mnie Flawia nie ma braków po pierwszym czytaniu (jeśli opisuję jakieś braki, to znaczy, że musiałam ponownie wziąć książkę do ręki), to cykl idealny, pisany specjalnie dla mnie, tej sprzed trzydziestu lat, tylko dopiero teraz trafił do mnie. Istnieją przecież takie zawirowania czasoprzestrzeni.
Za zawirowania czasoprzestrzenne dziękuję wydawnictwu Vesper.
"Przytulnym miejscem jest mogiła" Alan Bradley, tłumaczył Marek Król, Vesper, Czerwonak, 2019.
* - s.79
Na mnie też już czeka najnowsza Flawia, ale odkładam sobie czytanie na okres poświąteczny, gdy będę miała więcej czasu. Mam nadzieję na dobrą rozrywkę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
Wiesz co? Zazdroszczę,ze jeszcze masz to przed sobą.
UsuńPozdrawiam mocno i świątecznie!
Do Flawii nic nie mam, ale do kulawych fabuł to i owszem :)
OdpowiedzUsuńCzy wiesz, że jak pisałam o brzęczeniu, miałam na myśli Ciebie? :D
UsuńOch jej :P Już wiem. Brzęczy jak upierdliwa mucha, co? :)
UsuńNie, zaraz, czekaj, za bardzo streściłam myśl, a mnie brzęczą myśli takie o: "Coś chyba Piotr pisał, że tam nie halo jakieś, i podawał argumenty i właściwie pewnie ma rację, ale ponieważ kocham Flawię, puszczę to mimo uszu". Jakoś tak.
UsuńAch, w tę stronę. No brzmi to zdecydowanie lepiej :D
UsuńW Sylwestra zaczynam. Wejdę z Flawią w Nowy Rok :D
OdpowiedzUsuńPięknie. Dobrze Ci się zacznie rok :)
UsuńNiestety, Flawia to chyba jedyna dobroć noworoczna :(
UsuńA co, więcej książek pod choinką nie było? Czy ogólnie jakiś kryzys?
UsuńOgólnie za dużo wszystkiego :(
Usuń