Bohdan Petecki - raczej nie znacie tego nazwiska, dinozaury jak ja znają. Wypatrzyłam na półce szkolnej biblioteki, wzięłam, przeczytałam. Ot, sentyment do starej polskiej sf.
Z przestrzeni kosmicznej nadlatuje statek, powracający z dalekiej wyprawy. Załoga jest zdziwiona dziwną ciszą w eterze, tym, że na wezwania radiowe w większości odpowiadają im automaty. Spokojnie, nie stresujcie się, to nie żadna katastrofa, po prostu ludzie są zajęci czymś innym. I tu będzie trochę zdradzania fabuły, uprzedzam, choć i tak nie wierzę, że ktoś po to sięgnie po mojej recenzji, nie ma bata, poza tym ta książka ma pięćdziesiąt lat i nigdzie jej już nie ma.
Ludzie mianowicie idą spać. Popsuli przyrodę, zatruli ziemię, zanieczyścili powietrze i zaczyna im się palić pod tyłkiem. Ustalili więc, że globalnie położą się do hibernatorów na kilkadziesiąt lat, a Ziemia niech się naprawia. Jednocześnie w przestrzeń wystrzelono tysiąc statków w różnych kierunkach, w poszukiwaniu, a jakże, zapasowej Ziemi, na wypadek, gdyby ta pierwsza się nie naprawiła. Tu mi brwi podjechały wysoko na czoło, ale wpadłam na to, że to tylko sposób na to, by bohatera powieści, pilota statku kosmicznego, uczynić samotnym na planecie. No ok.
Ludzie przeważnie w samotności wariują, prawda? Dlatego cóż stoi na przeszkodzie, by naszego pilota wyznaczyć na jednego ze strażników zahibernowanej ludzkości (a przynajmniej jej części), którego jednoosobowy dyżur ma trwać, bagatela, dwadzieścia lat, z zakazem kontaktowania się z pozostałymi strażnikami. Genialne. Przepis na sukces.
No trzymajcie mnie. Dalej jest jeszcze dziwniej i jeszcze bardziej bez sensu. Dokończyłam, bo szukałam tego sensu, bez powodzenia.
"Tylko cisza" Bohdan Petecki, Wydawnictwo Iskry, 1974.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz