Są takie książki, które uśmiechają się do czytelnika z półki. Tak było z "Tartarenem z Taraskonu", gdzie na okładce mamy zażywnego, tłuściutkiego pana w kapelusiku i spodniach w kratkę. Jeszcze jak otworzymy okładkę i przeczytamy, że ilustrował to Jan Marcin Szancer - to przepadliśmy ze szczętem. Ja przepadłam, wydłubałam to Dagmarze z półki i poprosiłam o pożyczenie. Spory tom zawiera w sobie aż trzy części, które można traktować jako oddzielne książki, są to "Tartaren z Taraskonu", "Tartaren w Alpach" oraz "Port - Taraskon". Pierwsza część wprowadza nas w klimat, opisuje postać Tartarena, przemiłego, zażywnego gawędziarza, cieszącego się opinią wielce szanowanego członka społeczności miasta Taraskonu. Zresztą, postać ta przybliżona i scharakteryzowana jest już we wstępie pióra jednego z tłumaczy, pana Zdzisława Ryłko. A sam autor, Alfons Daudet, pisze: "Nazywali go «wujciem», znajdowali w nim coś dziecięcego, naiwnego i to im się podobało. Może tylko trochę za często lubił opowiadać o swych polowaniach, po czym podwijał jeden rękaw aż po biceps, żeby na ramieniu pokazać bliznę po ranie od pazurów pantery, albo namawiał, żeby mu obmacywać pod brodą wklęśnięcia - ślady kłów lwa w gór Atlasu. [...] był prosty w obejściu z ludźmi, mile wyglądał, budził ufność, pragnął, żeby go wszyscy lubili." (1) Lubimy, bez obawy. Towarzyszymy mu w jego wyprawie na lwa (główny motyw pierwszej części książki), uśmiechem kwitując jego niebywały wyczyn, jakim stało się upolowanie groźnego zwierza, tyle że... oswojonego.
W drugiej części ("Tartaren w Alpach") lubimy go nie mniej, śmiejąc się do rozpuku z przygód imć Tartarena, który to, żartobliwie oszukany przez znajomka-hosztaplera, święcie wierzy, że w wyprawach wysokogórkich nie ma żadnego niebezpieczeństwa, całe góry stanowią jedną spółdzielnię stworzoną w celu umilenia pobytu turystom, a wszelkie pogłoski o wypadkach śmiertelnych są jedynie plotkami rozpuszczanymi w celu zwiększenia atrakcyjności regionu. Uzbrojony w tę wiedzę nasz bohater wyrusza zdobyć szczyt Jungfrau, budząc swoją niefrasobliwością najpierw rozdrażnienie, a potem podziw przewodników.
Jednakże po dwóch miłych i żartobliwych częściach nadchodzi trzecia, wcale nie taka miła... "Port - Taraskon". Przeczytajcie sobie najpierw to: "Ponownie myśl założenia kolonii wolnych ludzi, tym razem różnej narodowości, pod nazwą Nouvelle-France Colonie Libre de Port-Breton, na należącej dzisiaj do Nowej Gwinei wyspie Nowa Irlandia (New Ireland) rzucił w 1879 r. Francuz Marquis de Rays. Zebrał 150 osób, w tym szereg Polaków, obok Francuzów, Belgów, Niemców i Włochów. Na barku „Chandernagore” przypłynęli 16 stycznia 1880 r. na Nową Irlandię. Projekt zakończył się całkowitym fiaskiem. Najpierw wiele osób zmarło podczas podróży, a po przyjeździe okazało się, że wybrany teren nie nadale się do żadnej kolonizacji. Ludzie szukali ratunku w ucieczce z tego piekła. Niestety, niec nie wiemy o losie Polaków biorących udział w tym przedsięwzięciu (L. Paszkowski)." (2) To jest właśnie opowieść o tym przedsięwzięciu (czy też takim), początkowo pełna zapału, rozmachu i świetlanych perspektyw, zakończona klęską. Ta nuta tragizmu nadaje tylko autentyczności całości, wszak życie nie składa się tylko z róż, ale i z kolców. Tartaren zdający sobie sprawę z tego, kim tak naprawdę jest, to nie róża, to kolec przebijający balonik nadmuchany "mrzoneczkami". Pyk - i nic nie kończy się dobrze. Czasem to zaleta. Oceniłam na pięć.
----
(1) Alfons Daudet "Tartaren z Taraskonu", tłum. Roman Kołoniecki, Nasza Księgarnia, Warszawa 1959, s. 214
(2) http://www.azpolonia.com/php/article.php?azplg=pl&article_id=110
Ależ wynajdujesz starowinki :D Ale skoro Szancer, to poszukam :)
OdpowiedzUsuńLink wygasł
OdpowiedzUsuńAle to był artykuł "Polacy w Papui Nowej Gwinei" Marian Kałuski, Australia, 18 kwietnia 2005 r. zamieszczony na stronie azpolonia.com